Mondeo pop: ostateczna składanka samochodowa
Isn’t Mondeo Pop just chart indie with a mortgage?, pytał Dom Passantino, próbując stworzyć idealną definicję gatunku. Nasza próba wytłumaczenia specyfiki tego „fenomenu” znajduje się tutaj, ale wychodząc z założenia, że solą publicystyki muzycznej jest jednakowoż muzyka, opowiemy wam o mondeo popie poprzez piosenki. Poniżej nasza Ultimate Driving Collection, zachęcamy do wysłuchania jej w nowiutkim fordzie mondeo.
Deacon Blue - Real Gone Kid
Chociaż z pełną premedytacją zrezygnowaliśmy w naszym zestawieniu z formuły tradycyjnego rankingu na rzecz niezobowiązującej, acz w pocie czoła koncypowanej samochodowej składanki, myślę, że mogę w tym miejscu uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić, że „Real Gone Kid” zdystansowało resztę stawki o kilka długości Forda Mondeo w segmencie sedan. Trudno się zresztą temu dziwić. Utwór ten, jak mało który w naszym przeglądzie, od pierwszych sekund żeni w sobie kapitalną dynamikę popowego hiciora z refleksyjnym stanem duszy. Chociaż frontman Deacon Blue, Ricky Ross w wielu kompozycjach zdradzał rzadki talent konstruowania misternych, zapadających na długo w pamięć przebojów (niech za koronny dowód posłuży antycypujący Ariela Pinka „Fergus Sings The Blues”), to właśnie „Real Gone Kid” można uznać za szczytowe osiągnięcie zespołu z Glasgow, a kto wie, może całego szkockiego songwritingu. To bez cienia wątpliwości największa petarda w repertuarze Deacon Blue sytuująca się niemal dokładnie na przecięciu autonomicznej skłonności formacji do zadumy i opętańczego parcia na przebojowość podpatrzonego u cholerycznego Paddy’ego McAloona. Co zaś szczególnie ciekawe, wspaniała miłosna historia opisana w piosence znalazła swój happy end w prawdziwym życiu: Ross i brzmiąca niczym Liz Fraser przechrzczona na komercyjny pop Lorraine McIntosh do dziś tworzą wspaniałą parę, a owocem jej miłości jest trójka dzieci.
Tak jak heartland rock nie ma prawa zostać w pełni zrozumianym i docenionym poza granicami Stanów Zjednoczonych, tak mondeo-pop w każdych okolicznościach przyrody pozostaje w nierozerwalnym związku z wyspiarską specyfiką. Zapewne Ross i spółka – zachęceni komercyjnym sukcesem na Wyspach – nieśmiało marzyli o podboju amerykańskiego rynku, jednak, jak często w takich sytuacjach bywa, życie brutalnie zweryfikowało nadzieje zespołu. W zasadzie nie powinno to dziwić: muzyka Deacon Blue definiuje Szkocję w równym stopniu co... szkocka, chociaż w odosobnionym przypadku „Real Gone Kid” można mieć co do tego wątpliwości. To bowiem utwór predestynowany do bycia okrętem flagowym każdej rozgłośni radiowej na świecie, uniwersalny w swej przebojowości. Wprawdzie ktoś może zarzucić opartej na chorobliwie nośnym klawiszowym akordzie kompozycji przepowiednię koszmaru piano-rocka spod znaku Keane, ale dokładnie na tej samej zasadzie Pink Floyd odpowiedzialni są za barbarzyństwo Muse. Zaraźliwy optymizm „Real Gone Kid”, niewytłumaczalne w racjonalny sposób euforyczne nastroje i pogoda ducha muzyków bijąca z teledysku niezbicie dowodzą, że – cytując Wojciecha Kowalczyka – wspólna gra sprzyja im ogromną radość. Jeżeli więc właśnie ruszacie w długą trasę, a pod ręką nie ma „Piątego biegu” Budki Suflera, wasza podróż MUSI rozpocząć się od tej piosenki. (Bartosz Iwański)
Climie Fisher - Love Changes (Everything)
Mondeo-pop to gatunek stworzony dla wszystkich lubujących się w piosenkach z cyklu znam-to-ale-nie-mam-pojęcia-kto-to-śpiewa. „Love Changes (Everything)” zastawia na miłośników muzycznych zgadywanek wyjątkowo groźne sidła. Nad wyraz oczywiste skojarzenie wokalu Simona Climiego z niepodrabialną chrypką Roda Stewarta ma jednak swoje ezoteryczne uzasadnienie. Wieść gminna niesie bowiem, że jeszcze u zarania piosenka przeznaczona była właśnie dla sir Roda, zaś wskutek odmowy króla adult-contemporary Climiemu nie pozostało nic innego, jak tylko z nabożną czcią zbliżyć się do jedynego w swoim rodzaju timbre’u jego głosu. To jednak zaledwie nieco złośliwy mit narosły przez lata wokół epokowego singla brytyjskiego duetu, choć, jak to zwykle bywa, w każdej legendzie spoczywa ziarnko prawdy. W rzeczy samej, mający spore doświadczenie w pisaniu na zamówienie Simon Climie (dość powiedzieć, że to właśnie on jest ojcem słynnej kolaboracji George’a Michaela i Arethy Franklin) również „Love Changes (Everything)” tworzył z wybitnie altruistycznym nastawieniem. Kiedy Robert Palmer – bo to z myślą o nim utwór powstawał – odmówił legitymizowania własnym nazwiskiem hymnu na cześć metamorficznego potencjału miłości, nie było już o czym mówić. Simon Climie, do spółki z ex-klawiszowcem Naked Eyes Robem Fisherem, musiał wypić gorzki kufel nawarzonego przez siebie piwa sam.
No właśnie, gorzki? Balansująca niebezpiecznie blisko granicy dobrego smaku piosenka jest w istocie jednym z najsłodszych werbalnych peanów na cześć miłości, jaki zrodziła masowa kultura. Jeśli rzucić na bok uprzedzenia i wyzbyć się ironicznego uśmieszku towarzyszącego słuchaczom rozmiłowanym we wszelkiej maści kicz-party, okazuje się, że kompozycja Climie Fisher odkrywa niedostrzegalne na pierwszy rzut oka pokłady piękna. Naiwny, szczeniacki wręcz storytelling Climiego w pewnym stopniu nawiązuje przecież do wielu podobnych retrospektywnych wynurzeń o pierwszych zauroczeniach, romantycznych wzlotach i upadkach, nieśmiałych podbojach i bolesnym zderzeniu z rzeczywistością. Trudno nie skojarzyć otwierającej frazy I was only seventeen / When she looked at me that way / Seems like yesterday z kruchą i zawoalowaną namiętnością „Thirteen” Big Star. W przeciwieństwie jednak do kompozycji Chiltona, ledwie muskającej niełatwy temat miłości, „Love Changes (Everything)” mówi o tym uczuciu niemal wszystko. W tkance tekstowej utworu zawarta jest potężna nauka, zaś doświadczenia, którymi dzieli się Climie wychodzi daleko poza zakres wczesnych, nastoletnich zachwytów. Najwspanialsze jest jednak to, że warstwa muzyczna jedynego wielkiego hitu brytyjskiego duetu nie tylko tworzy dostatecznie godny grunt pod filozofię miłości, ale też we wspaniały sposób nadąża za nią, co w konsekwencji daje nam gotową receptę na epicką symfonię ku czci największego z uczuć. Stopniowa eskalacja napięcia w zwrotkach, cudowne objawienie natchnionego prechorusu, eksplozja miłosnych uniesień ze wszystkimi – jasnymi i ciemnymi – stronami uczucia w uginającym się pod ciężarem tytułowego hooka refrenie, wreszcie rozładowanie emocji w uroczym przyśpiewie. Gdyby nie fakt, że miłość brzydzi się przemocą, byłbym gotów iść na noże z każdym, kto odmawia „Love Changes (Everything)” wielkości. Pieśń nad Pieśniami mondeo-popu? (Bartosz Iwański)
Phil Collins - Two Hearts
Będąc dzieckiem, budowałem z klocków Lego wyimaginowane metropolie, w których rozgrywałem kolejne odcinki fikcyjnego serialu o wzlotach i upadkach klasy średniej na dorobku. Moi bohaterowie romansowali, wozili się po mieście mondeo-podobnymi resorakami, zarabiali złote talarki jako początkujący bankierzy i właściciele jednoosobowych przedsiębiorstw, a przede wszystkim po pracy spotykali się w lego-pubie przy pucharku zabawkowego piwa. Muzycznym tematem czołówki tego „serialu” było właśnie „Two Hearts”, odtwarzane z kasety na wysłużonej unitrze mojego ojca. Nie miałem wówczas pojęcia, czym jest mondeo pop, zresztą wówczas terminu ten jeszcze nie istniał. Za to Phil Collins już wtedy wiedział jak napisać piosenkę, która mogła uchodzić za uniwersalny temat piątkowego wieczoru – kiedy przepracowujący-się-w-firmie, młodzi biznesmeni (spłacający kredyt mieszkaniowy i po nocach w przepoconych prześcieradłach produkujący kolejne dziecko) spotykają się przy piwie. W pubie, w którym od czasów późnego liceum, co weekend widują tych samych kumpli. Jedynie zmarszczek im przybywa, czasem ktoś zmieni samochód, a co kilka lat wszyscy wdają się w zażarte przedwyborcze dyskusje. Ale poza tym jest ta jedna stała – „Two Hearts” – wymuskany pseudo-soulowy przebój, przy którym każdy aspirujący rekin finansierry rozluźnia krawat i podrywa do tańca najbliższą samotną kobietę. Idealna piosenka w idealnym lego-świecie. (Paweł Sajewicz)
Duran Duran - Ordinary World
Tutaj pewnie chodzi o złamane serce i post factum ponury powrót do rzeczywistości. Ale lubię sobie o wymowie tej piosenki myśleć nieco inaczej. Mój przyjaciel, niejaki James Cooper, opowiadał mi kiedyś, że gdy miał kilkanaście lat, pojechał wraz z klasą na wycieczkę do Paryża. Zarówno dla niego, jak i jego kolegów/koleżanek z biednych, robotniczych, londyńskich rodzin był to pierwszy taki wypad w życiu i tym, co miało w ich mniemaniu wieńczyć proces poznawania innego, lepszego, niedostępnego na dłuższą metę świata, było zwiedzanie wieży Eiffela. A konkretnie widok na bogaty, mieszczański, artystyczny i wyzwolony Paryż. No ale nie udało się, bo gdy klasa zebrała się pod wieżą, okazało się, że o zwiedzaniu nie ma mowy. Wieżę wynajęli sobie na wyłączność Duran Duran, by nakręcić teledysk do „A View To A Kill”. I jak to ujął James, przez pieprzonego Simona Le Bona żadne z nich nigdy nie było na wieży Eiffela. Simon. Le. Bon. Chyba nikt inny nie mógł bardziej boleśnie uświadomić tym dzieciakom reprezentującym biedę ich miejsca w odgórnie ustalonym porządku społecznym. I tak właśnie widzę „Ordinary World” – jako powierzchowną, na wpół zwerbalizowaną refleksję oderwanego od rzeczywistości Le Bona na temat życia innego niż to z żurnala, „Mody na sukces”, „Czterech wesel i pogrzebu”. On domyśla się naszego istnienia, a my marzymy, by być na jego miejscu. (Łukasz Błaszczyk)
Prefab Sprout - Cars And Girls
Pozycja Prefab Sporut w mondeopopowym kanonie jest sporna. Z jednej strony ekipę Paddy’ego McAloona można by uznać za prawdziwych królów estetyki, artystów których miarą będziemy mierzyć wszystkich pozostałych aspirantów – w końcu kto, jeśli nie Paddy, pisał tak wygładzone, a jednak wciąż rockowe (czyt.: szczere) piosenki; z drugiej, Prefab Sprout trudno zarzucić miałkość lub chociaż kompromisowość właściwe prawdziwej naturze mondeo. Jakkolwiek McAloon nie wzgardziłby pewnie komercyjnym sukcesem, wszelkie „przeboje”, które zdarzyło się mu podpisać, wydają się dziś jedynie wypadkami przy pracy, odpryskami wiecznej pogoni za muzą. To przecież na potrzeby zespołów takich jak Prefab Sprout ukuto termin „sophisti-pop” – opisujący muzykę, która przede wszystkim jest wysublimowana, a jedynie przy okazji cholernie przebojowa. Inni artyści zaliczani do kręgu mondeo, próbowali ugryźć ten temat z innej strony: wznosząc się na wyżyny studyjnej i kompozycyjnej maestrii, celowali w doskonale średni gust masowego odbiorcy…
Tyle, że takie postawienie sprawy, skazuje dyskusję na niewdzięczne uproszczenia. Przecież nie tylko Prefab Sprout, ale też The Beautiful South (czemu daję wyraz w opisie „Song For Whoever”) czy chociażby Blue Nile – artystom, którzy znaleźli swoje miejsce w tym omówieniu – daleko do miana jednowymiarowych. Poza tym mondeo pop nie jest fajny dlatego, że bywa pokraczny czy miałki, ale dlatego, że operując nierzadko pokracznymi i miałkimi środkami wyrazu, potrafi odpierdolić tricki, które się jazzmanom nie śniły. I w tym kontekście „Cars And Girls” stanowi wzór dla każdej mondeopopowej piosenki: pod płaszczykiem utworu drogi, przemyca kompletną dekonstrukcję zajawionego w tytule tematu. Paddy McAloon, zafascynowany amerykańską popkulturą, odwołuje się do postaci Bruce’a Springsteena jako sumienia małomiasteczkowej Ameryki, tylko po to, by podsumować jego twórczość słodko-gorzkim wersem: life’s no cruise with a cool chick / too many folks feelin’ car sick. A jako, że Springsteen jest ikoną heartland-rocka – stylu, który w Stanach pełnił podobną rolę, co mondeo w Wielkiej Brytanii – „Cars And Girls” można by interpretować jako ukrytą próbę samokrytyki. Paradoksem jest natomiast, że po latach, właśnie ten z utworów PS zaczął trafiać na składanki typu „Top Gear”. Jeśli więc planujecie ruszyć w trasę z „Cars And Girls” w odtwarzaczu, przygotujcie się, że nie będzie to żadne racing in the street. (Paweł Sajewicz)
Wet Wet Wet - Wishing I Was Lucky
Jak wiele innych dobrych stylów, mondeo pop mówił w podobnym stopniu o miłości, co o ekonomii. Marti Pellow śpiewał pełną piersią wersy w rodzaju my best friend wrote and told me that there may be a job in the city właśnie dlatego, że spędzał życie w podmiejskich pociągach, marząc o wyrwaniu się do Glasgow z leżącego nieopodal, satelickiego Clydebank. Nieprzypadkowo klip do pierwszego hitu Wet Wet Wet kontrastuje ujęcia odjeżdżających wagonów i industrialnych przedmieść z kadrami roześmianego zespołu pop-rockowego, ubranego w duże ilości czarnej skóry i białej bawełny, przemieszczającego się samochodem – brzmienie takich utworów, jak „Wishing I Was Lucky”, było brzmieniem tej aspirującej części społeczeństwa. Któż inny, niż kilku normalnych, dobrze wyglądających chłopców z północy i cóż innego, niż tworzona przez nich muzyka środka, mogła być lepszym wyrazem tych ambicji. Wet Wet Wet byli idealnie kompromisowi – ich styl w tym utworze jest kompletnie niemożliwy do zidentyfikowania, bo równie blisko im do Bryana Ferry’ego, co do Bryana Adamsa. Mieli jednak Pellowa – archetypicznego robotniczego playboya – oraz ten jeden moment pod koniec piosenki, kiedy pozwolili sobie na szaloną chwilę zapomnienia: gitarzysta próbował zagrać podniebną solówkę, a Marti wystawił głowę zza szyby auta podczas jazdy. Ilu przedstawicielom szkockiej klasy średniej dało to impuls do symbolicznego zarzucenia wytartą marynarką w powietrzu, mogę tylko zgadywać. Aha, i jeszcze jedno: niezależnie od wszystkiego, co przeczytaliście do tej pory, „Wishing I Was Lucky” jest kapitalnym, popowym singlem. (Kuba Ambrożewski)
Blue Nile - The Downtown Lights
Zastanawiałem się ostatnio, z czym mi się kojarzy muzyka Blue Nile circa „Hats” i nic konkretnego nie przyszło mi do głowy. Jeśli już, to ze wszystkich zespołów/artystów, jakich znam, chyba najbliżej byłoby im do Junior Boys. Wyjąwszy cechy dystynktywne w rodzaju timbre Buchanana/Greenspana czy bitów Darka, obie kapele łączy dość podobna wizja melancholijnego, eleganckiego, skrojonego od linijki soundtracku do wielkomiejskich rozterek wrażliwych yuppies. W kontekście Junior Boys nie ma się co nad taką interpretacją rozwodzić, natomiast w przypadku Blue Nile sprawa jest o tyle interesująca, że mówimy tu o ludziach, którzy z wielkomiejskim spleenem nie mieli nic wspólnego. No bo Glasgow, jakby duże nie było, z całą swoją grozą i obrzydliwością nijak nie pasuje do na wskroś amerykańskiej, wręcz nowojorskiej poetyki „Hats”. A więc albumu, którego najmniej estetycznym elementem jest okładka (swoją drogą skrojona na nowo na potrzeby rynku amerykańskiego). „Downtown Lights” natomiast jest dla mnie podręcznikowym przykładem eskapizmu w muzyce – wtłoczeniem maksimum tęsknot/wyobrażeń o lepszym życiu w format piosenki pop. A w tej dyscyplinie Szkoci radzili sobie od zawsze całkiem nieźle, niezależnie od tego czy mówimy o Cocteau Twins, Boards Of Canada czy Belle & Sebastian.(Łukasz Błaszczyk)
Simple Minds - See The Lights
Simple Minds poświęcali się twórczości mondeopodobnej – świadomej społecznie i politycznie muzyce środka – już w głębokich latach osiemdziesiątych. Wtedy jednak zawłaszczył ich John Hughes i mimo wielokrotnych zapewnień, że z „Don’t You (Forget About Me)” nie czują żadnych związków, element kojarzący Szkotów z soundtrackiem do młodzieżowego filmu na dobre pogrzebał szanse innych ich singli z tego okresu w niniejszym zestawieniu. Na wydanym w 1985 roku „Once Upon A Time” oddawali się rozkosznemu, stadionowemu pop-rockowi („All The Things She Said” z wybornym middle eight), okazjonalnie zapuszczając się na terytoria komentarza politycznego („Alive & Kicking”), gdzie na dobre znaleźli się dopiero przy okazji zaangażowanego „Street Fighting Years” w 1989 roku. U progu kolejnej dekady Simple Minds wrócili do relatywnie bezpretensjonalnego popu, idealnie wstrzelając się w falę młodszych o pokolenie zespołów, będących solą opracowania, które czytacie. Z linijką I’m too proud to cry, tytułem płyty „Real Life” i teledyskiem, którego rzecz jasna lwią część stanowią ujęcia zafrasowanej postaci Jima Kerra jadącego gdzieś samochodem, grupa z Glasgow była znów mile widziana na falach eteru. Ba, nigdy wcześniej brzmienie Simple Minds nie było tak wygładzone, melancholijne i uniwersalne. „See The Lights” można interpretować jako rodzaj ich pomostowej emerytury, ale uwierzcie, są momenty, w których ta końcowoletnia nostalgia porusza znacznie mocniej niż cenione przez krytyków, pełne artyzmu lecz lodowate, wczesne oblicze szkockiego zespołu. (Kuba Ambrożewski)
The Beautiful South - Song For Whoever
Ilu dyskutujących, tyle definicji mondeo. Dla jednych to będzie „Dignity” Deacon Blue z wersem o domu, pracy i wierze, dla innych Wet Wet Wet z antycypującą boysbandy podskórną obskurą. Dla mnie taką definicją w pigułce jest „Song For Whoever” The Beautiful South i to od tej piosenki zacząłbym wymarzony soundtrack jazdy przedmieściami brytyjskich miasteczek. Pal już licho klasyczną konwencję, w której czadową kompilację rozpoczyna ballada; chodzi mi o głębsze sensy. A przecież jest to wybór kontrowersyjny i nieoczywisty, tak jak wbrew pozorom zupełnie bez sensu mówić o Beautiful South jako flagowym produkcie mondeo popu. Dowodzony przez Paula Heatona zespół wyrobił sobie markę najgorszej kapeli, jaką kiedykolwiek wydała brytyjska scena – wystarczy w tym momencie wspomnieć dyskusję z forum I Love Music (pod wiele mówiącym tytułem „Defend The Indefensible”), którą rozpoczął Tom Ewing nazywając TBS blizną na sumieniu muzyki pop. Dziwi takie dictum, tym bardziej w odniesieniu do zespołu, który dosłownie wymyślił ulubieńców krytyki, Belle & Sebastian. Ale może chodzi bardziej o rodowód Beautiful South niż ich muzykę? Może to, że podejmowali tematy bliskie codzienności klasy średniej albo że byli zagorzałymi kibicami (przynajmniej lider) i że odnieśli ogromny sukces komercyjny – może to zniechęciło do nich Ewinga i resztę, zwłaszcza publicystów angielskich, którzy po prostu mieli Heatona dość (Amerykanie ledwie odnotowali istnienie takiej postaci)? Maybe, or… maybe not. Rzecz w tym, że Beautiful South są przy tym wszystkim najbardziej przewrotnym, cynicznym i sarkastycznym produktem muzyki pop po tej stronie Todda Rundgrena i dziwię się, że można tej fascynującej właściwości nie dostrzegać. Paul Heaton sumieniem klasy średniej? Jasne, takim co to wyszydza problem przemocy domowej („You Keep It All In”) i drobnomieszczański konsumpcjonizm („Hooligans Don’t Fall In Love”). Ulubieńcem publiczności? Uhm, szczególnie wtedy, gdy ubliża ze sceny zgromadzonym na widowni kibolom lokalnych drużyn – a we wczesnym okresie działalności była to jego stała praktyka. No i w końcu jaki tam sukces komercyjny? Co najwyżej umiarkowany do czasu, kiedy składanka (SKŁADANKA!) „Carry On Up The Charts” (!) stała się jedną z najszybciej sprzedających się płyt w historii brytyjskiej fonografii.
O ile więc forma obrana przez TBS mogła sprawiać wrażenie idealnie średniej i skrojonej pod wymagania gospodyń domowych i ich tyjących mężów (słodkie, naiwne akordy, dżezawe aranże), wypełniająca ją treść i wewnętrzne sprzeczności (choć przecież zamierzone) stawiały songwriting liderów zespołu na głowie. „Song For Whoever” jest ze wszechmiar trademarkiem Beautiful South: to lovesong bez miłości, indie ballada, która trafiła na 2. miejsce brytyjskiej listy przebojów, cyniczna spowiedź (Love you because, you put me in my rightful place / And I love the PRS cheques, that you bring), a przede wszystkim – jak to u duetu Heaton/Rotheray – singiel tak zaraźliwy, że w zasadzie trudno powiedzieć gdzie zaczynają się, a gdzie kończą jego zalety. Czy fortepianowy akompaniament jest tylko liryczny, czy już przesłodzony? Czy aranżacja wokali roztkliwia, czy śmieszy? I tak jak TBS, wobec wszystkich tego zespołu ekscentryzmów, nie da się sprowadzić do roli ulubieńców przedmieść, tak mondeo popu nie można sprowadzić wyłącznie do schematu piosenek do samochodu. Tomie Ewingu, weź to zrozum! (Paweł Sajewicz)
Tears For Fears - Everybody Wants To Rule The World
W dzieciństwie, pomimo całkowitego oddania Tears For Fears, uważałem że z okładką „Songs From The Big Chair” jest coś nie tak. W ogóle stylowy aspekt nie wydawał mi się ich najsilniejszą stroną, choć przecież klip do „Everybody Wants To Rule The World” sprawdziłby się świetnie w filmach Johna Hughesa. Swoją drogą, zarówno ten kawałek, jak i cały album produkował, niespowinowacony z kultowym reżyserem, Chris Hughes. Curt Smith odgrywa tu rolę Ferrisa Buellera w dwukrotnie uprowadzonej furze, na liczniku której niesforni lokaje wbili wcześniej kilkaset dodatkowych mil, wszyscy wokół tańczą odziani w oldskulowe bikiniarskie stroje i okulary, z modnymi młodzieńczymi fryzurkami. Na dobrą sprawę to może być zlepek cudownych, parateledyskowych scen tańczonych na modłę filmów Hughesa, z uwzględnieniem gustownych jak na tamte czasy kreacji i rzutów na stopy (happy feet) w tenisówkach czy adidasach. Podobnie jak większość bohaterów Hughesa, TFF sprzeciwiają się Babilonowi i jego milionom monet, biurokracji i tyranii złego człowieka. Antykorporacyjny tekst i tytuł tego singla jest na tyle poważny, że zakazano go w Chinach, choć z drugiej strony tamtejszej cenzurze chyba nietrudno podpaść. A że Orzabal i Smith muzykują z nadzwyczajną lekkością, singiel zasłużenie staje się hitem.(Mateusz Błaszczyk)
Simply Red - Something Got Me Started
Takiego otwarcia chyba nikt się wtedy nie spodziewał. Chociaż począwszy od debiutanckiego „Picture Book” z 1985 roku Simply Red z dumą kroczyli w awangardzie brytyjskiego popu dla dorosłych, zaś gigantyczny komercyjny sukces „A New Flame”, które na Wyspach pokryło się siedmiokrotną platyną dodatkowo umocnił budowaną przez lata markę, twórczość formacji z Manchesteru zawsze była tak daleka od wycieczek w stronę młodzieżowych trendów, jak to tylko możliwe. Ostatni z poprzedzających „Something Got Me Started” singli, utwór tytułowy ze wspomnianego „A New Flame” zdawał się raczej cementować wizerunek Hucknalla i spółki jako grupy celującej w gusta otwartych na życiową refleksję krawaciarzy. Oczekiwanie na kolejną porcję muzyki Simply Red było ogromne, przynajmniej w określonej grupie wiekowej.
Ciężko było posądzać Micka Hucknalla o tak radykalny zwrot w kierunku nieeksplorowanych dotąd obszarów i agresywną modernizację brzmienia. „Something Got Me Started” nie tylko otwiera nowy rozdział w historii grupy i inicjuje trylogię albumów, które wreszcie zadomowiły się na szczycie brytyjskiej listy sprzedaży. To przede wszystkim cholernie interesujące świadectwo śmiałego flirtu Hucknalla ze święcącą w początku lat dziewięćdziesiątych największe triumfy kulturą rave. Nagle okazało się bowiem, że wrota zadymionych, tonących w stroboskopowym świetle, przećpanych klubów niekoniecznie muszą stać otworem wyłącznie przed zdemoralizowaną, odreagowującą z impetem wszelkie wyrzeczenia minionej epoki młodzieżą. „Something Got Me Started”, ze swoją archetypicznie rave’ową linią pianina, wściekle seksualnym solo saksofonu, pląsającym – raz nieśmiało, kiedy indziej niemal w ekstazie – długowłosym rudzielcem w clipie, to kluczowy dowód na wyświechtany frazes o muzyce łączącej pokolenia. Nawet jeśli ktoś rozpuścił muzykom Simply Red MDMA w herbacie, to, na Boga, jak dobrze, że to uczynił. (Bartosz Iwański)
Danny Wilson - Marry’s Prayer
Stylistycznie, Danny plasuje się gdzieś pomiędzy Dennisem, Brianem a Wilsonem Kipketerem. Tak jak znakomity duński średniodystansowiec nigdy nie zdobył olimpijskiego złota, tak szkockie trio nie zaskarbiło sobie należnego im uznania w czasach swojej działalności. Wystarczy powiedzieć, że „Mary’s Prayer” potrzebowało zaznaczyć swoją obecność w Stanach, aby zostało w ogóle dostrzeżone na brytyjskiej liście przebojów. Krzywdzące dla braci Clark byłoby mianowanie ich autorami jednego przeboju, który stał się dość przypadkowo jednym z hymnów gatunku. „Meet Danny Wilson” jest bowiem nie tylko najlepszą płytą, jaka kiedykolwiek powstała w Dundee, ale zapomnianą perłą w koronie szkockiego popu w ogóle. Ewidentne fagenowskie inklinacje („Nothing Ever Goes To Plan”), elementy bossa novy czy udział znanego w Polsce z nagrań z Miłością Lestera Bowie (wspaniałe „Steamtrains To The Milky Way”) stanowią ledwie tło do tkanych misternym ściegiem songcraftingu kompozycji Szkotów.
Lirycznie, „Mary’s Prayer” wykorzystuje dwuznaczność w wygłosie tytułowego imienia – na pierwszym planie mamy typowy dramat niespełnionej miłości, roztrząsanie niebyłych chwil. Kiedy jednak nasz bohater przestaje być przedmiotem wniebogłosów swojej Mary, zaczyna szukać ukojenia w, katartycznych w zamyśle, zdrowaśkach.
Rozbuchana aranżacja stanowi crème de la crème całego gatunku – antycypacja eskalacji emocji aż do 57 sekundy, efektowne klawiszowe pasaże w tle, czy wreszcie, nieustępujące kunsztowi „Drumming” czy naszego „Divertimento”, partie glockenspielowe w mostku. Wszystko to jest dokładnie na swoim miejscu, mimo wszystko nie dając wrażenia przepychu czy zbędności. Cecha największych mistrzów, ot co. (Mateusz Myśliwski)
Johnny Hates Jazz - Shattered Dreams
Historia bywa złośliwa: Johnny Hates Jazz nie mogliby istnieć, gdyby nie Prefab Sprout, a jednak żadna płyta Paddy’ego McAloona nie sprzedała się tak dobrze, jak „Turn Back The Clock” (fraza zaczerpnięta z mostku „Goodbye Lucille”, wydanego na „Steve McQueen” w 1985 roku) londyńskiego tria. Jazzujący synth-pop Prefab Sprout został przez Johnny Hates Jazz odchudzony do typowo klawiszowej aranżacji, uproszczony kompozycyjnie (czytelna konstrukcja zwrotka-mostek-refren), opatrzony nowoczesnym klipem i... proszę, nagle styl McAloona zaczął zarabiać pieniądze na konto niejakiego Clarka Datchlera. Naturalnie, dezawuowanie tak pięknej piosenki, jak „Shattered Dreams” (i wielu innych z pierwszego albumu JHJ, wcale nieodstających), nie wchodzi w grę – to wciąż utwór tak wyrafinowany, dystyngowany i wrażliwy, że równie dobrze mógłby znaleźć się w repertuarze Junior Boys i świecić tam pełnym blaskiem. (Kuba Ambrożewski)
Jimmy Nail - Ain’t No Doubt
Ciekawa sprawa z tym Jimmym Nailem. Kompletny naturszczyk, ziom, który wybił się na roli podręcznikowego Geordie (tak się mówi o mieszkańcach Newcastle) w serialu „Auf Wiedersehen, Pet”, traktującym o perypetiach brytyjskich gastarbeiterów w RFN. I pewnie tak by się zapisał w annałach, gdyby nie uporczywa (i skuteczna) walka z aktorskim zaszufladkowaniem i całkiem ciekawa kariera muzyczna. Z pamięci poleciłbym krążek „Tadpoles In A Jar”, no ale wszystko zaczęło się nieco wcześniej, bo w 1992, gdy z „Ain’t No Doubt” Nail wdarł się na szczyt brytyjskiej listy przebojów. I chyba tyle wystarczy, by zrozumieć jego fenomen – ot gość, którego historyjki mają robotniczo-knajpiany rodowód, ale język, sznyt i aspiracje (kabaret + rozmach) to już klasa (niemal) średnia. A w kwestii warstwy muzycznej – no cóż, nieprzypadkowo autobiografia Naila nosi tytuł „A Northern Soul”. Teraz proponuję wyobrazić sobie, że taki życiorys przytrafia się komuś równie charyzmatycznemu, co np. Mateusz Damięcki czy Maciej Zakościelny. (Łukasz Błaszczyk)
Aztec Camera - Somewhere In My Heart
Po podszytym nastoletnią tęsknotą, ale bardzo świadomym, kapitalnym debiucie „High Land Hard Rain” i zbyt dojrzałym łamane przez dojrzałym na siłę „Knife”, na którym dwudziestoletni Roddy Frame skrzyżował siły z Markiem Knopflerem, lider Aztec Camera raz jeszcze odwołał się do swojej słonecznej strony, znanej z „Oblivious” czy „Walk Out To Winter”. Próżno szukać w jego dorobku drugiej równie rozbrajająco naiwnej kompozycji, co „Somewhere In My Heart” – prezentuje tu Frame bardziej swoją alternatywną wizję rozwoju historii muzyki, zakładającą, że Shakin’ Stevens to dobry artysta. Bo wbrew pozorom – kiczowatej aranżacji i odrobinę infantylnej ekspresji – singiel z „Love” to piekielnie dobrze napisana piosenka, z refrenem zdradzającym ambicje do bycia evergreenem. (Kuba Ambrożewski)
World Party - Ship Of Fools
Początek tego utworu jest trochę mylący. Po kilku dźwiękach fortepianu oraz wejściu gitar spodziewałem się raczej leniwego, knajpianego klimatu, atmosfery dusznego baru, do którego chłopaki wpadają po zakończeniu dziennej zmiany w pobliskiej fabryce, by bez pośpiechu sączyć piwo. Jednak Karl Wallinger od razu wrzuca nas na głęboką wodę snując swoje ponure, apokaliptyczne wizje i nawet nie trzeba się specjalnie wsłuchiwać w tekst, bo gdy pojawia się pozbawione nadziei save me from tomorrow, „Ship Of Fools” okazuje się rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Jestem pewien, że nie chciałbym włączać tego numeru brytyjskim robolom, bo ten podniosły, stadionowy refren zachęcałby ich tylko do rozrób, również poza knajpą morderców. Niesamowite, z jaką lekkością Wallinger potrafi w każdym wersie grać na emocjach.(Mateusz Błaszczyk)
Blow Monkeys - It Doesn’t Have To Be This Way
Uważny czytelnik zauważy, że w moich poprzednich notkach kryje się zawoalowana krytyka opisywanego zjawiska, usprawiedliwiona o tyle, że dająca się odnaleźć w samym kodzie genetycznym mondeo popu. No bo jeśli mamy do czynienia z muzyką graną przez ludzi pogodzonych z losem (zerknijcie, jakimi słowami Mateusz Myśliwski zamyka opis tracka Del Amitri!), to ja kończę tę przejażdżkę fordem – zestawienie „dom, praca i wiara” zawsze budziło we mnie sporo wątpliwości. Również w drobnomieszczańskiej mentalności zakorzenienia, w umiłowaniu tradycji, słowem w konserwatyzmie, upatrywałbym przyczyny, dla której mondeo pop pierwotnie nie trafił do serc krytyków. Jeśli popkultura wyrosła w łonie rewolucji przemysłowej (wraz z napływem do miast pierwszego pokolenia klasy robotniczej), to tylko po to, by chwilę później backstabować swą rodzicielkę. Wyrwany z naturalnego środowiska, XIX-wieczny proletariusz (lol) poczuł wiatr wolności i jednocześnie spostrzegł, że chociaż życie w mieście oferuje wiele atrakcji, jest jednocześnie obarczone ryzykiem rutyny. Odtąd każdy hipster nieufnie spoglądał na instytucje rodziny, stałej pracy i wszystkich innych form, w które chciał wepchnąć go los, a wychowani na życiorysach lekkoduchów krytycy (Cała współczesna literatura amerykańska pochodzi od Hucka Finna), znaleźli usprawiedliwienie swej niechęci do mondeo popu jako afirmacji szarej rzeczywistości przedmieść.
Ale nawet przysłowiowy Marti Pellow marzy czasem, by wyrwać się z obłędu codzienności, ujawnić biseksualne inklinacje i przerzucić na buddyzm. Dla wielu mondeomanów szansą na taki przebłysk ekscentryzmu mogła być właśnie twórczość Blow Monkeys circa „It Doesn’t Have To Be This Way”. Nowofalowy z rodowodu zespół właśnie wypracował poprockowy styl, z którym mógł zawojować samochodowe rozgłośnie radiowe i w którym pozostało jednocześnie tyle punkowego charakteru, by poruszyć w słuchaczach inne niż zwykle struny. Przy czym nie chodzi tu o robotniczy punk spod znaku brytyjskiego proletariatu, ale o nowojorską rewię freaków z Kidem Creolem na czele. W końcu motoryka „It Doesn’t Have To Be This Way” wiele zawdzięcza „I’m A Wonderful Thing Baby” lidera Coconuts, a jaskrawe brzmienie numeru istotnie różni się od soczystych klasyków mondeo ze stajni Deacon Blue.
Umiarkowana transgresywność numeru osiąga swój punkt krytyczny, kiedy w przebojowym refrenie Dr. Robert śpiewa: Well i just about have enough of the sunshine / Hey! what did I hear you say? / You know, it doesn’t have to be that way!. Ma to podwójne, a może i potrójne znaczenie: po pierwsze może tu chodzić o lejtmotyw trzeciego albumu Blow Monkeys, to jest o krytykę radykalnych rządów Margaret Thatcher; po drugie – i ku temu bym się skłaniał przede wszystkim – „It Doesn’t Have To Be This Way” można odczytać jako drobnomieszczańskie call to arms („hej, życie jest w waszych rękach, zawsze możecie zmienić forda na rower”); po trzecie w końcu, za sprawą zapadającego w pamięć hooka, te wywrotowe słowa miały trafić na listy przebojów i do „prawdziwych brytyjskich domów”. Zamęt i spustoszenie. Oto co naprawdę znaczy „muzyka środka”. (Paweł Sajewicz)
Mike And The Mechanics - All I Need Is A Mirracle
Nie wiem jak wy, ale ja zawsze z dwóch śpiewających Pauli wolałem Younga. Nie chodzi o to, że Carrack nie dawał rady, tylko jakoś zawsze znacznie większe wrażenie robił na mnie przedwcześnie zmarły Young. Serio, jego żywiołowa, jaggerowsko-orzabalowa ekspresja i blue-eyed soulowe, hall-and-oatsowe korzenie i aktorskie zacięcie w realizacji tekstów sprawiały, że Carrack wypadał w moich oczach po prostu blado i emerycko. Ciekawe, że akurat numery z Youngiem na wokalu nie zrobiły kariery, poza tym jednym kawałkiem. I właśnie leniwe i (tylko) bardzo sympatyczne „All I Need Is A Miracle” z całego dorobku tego gościa traktowałem raczej jako średniawy numer, przedłużający czas albumu. Nawet klip wygląda tak, jakby Rutherford i spółka chcieli go machnąć na jednym ujęciu, przy minimalnym wysiłku, wykorzystując przy okazji fragmenty tajemniczego „Silent Running”. Nie dość, że grają w tym samym barze, to tak naprawdę początkowo odgrywają jeszcze pierwszy singiel i dopiero z wejściem wokalu zaczynają faktycznie „All I Need Is A Miracle”. Nie wiem, jak wytłumaczyć pierwsze ujęcie teledysku z rzutem na dom zły, w którym kilka miesięcy wcześniej miała miejsca rodzinna sci-fi tragedia. Nie bardzo rozumiem, czemu służy też sympatyczny łysiejący grubas, który nie krząta się już pod sceną tylko staje się nagle głównym bohaterem, błąka się po ulicy, traci czas i wydaje pieniądze. Przy tym wszystkim Paul Young robi co może, by wykrzesać z tego kawałka trochę energii, ale słuchając prawdopodobnie najdłuższego w ich dyskografii, niosącego zupełnie odmienny ładunek emocjonalny „Mea Culpa” z „Beggar On The Beach Of Gold”, doznawałem większych wrażeń. Szkoda, że Paul Carrack osiągał większe sukcesy w promowaniu Mike + The Mechanics. Miłemu, młodemu człowiekowi jakim byłem w latach dziewięćdziesiątych wydawało się to bardzo niesprawiedliwe. (Mateusz Błaszczyk)
Crowded House - Don’t Dream It’s Over
Siłą rzeczy, w Polsce nie rozwinął się mondeo pop. Targetem gatunku nie byli bowiem nowobogaccy, a tylko tych w pierwszej połowie lat 90. stać było na lśniącego forda prosto z salonu. Nowy samochód z segmentu D był poza zasięgiem będącej ledwie w powijakach klasy średniej, szczytem marzeń pozostawał wobec tego produkowany od czerwca 1991 polonez w wersji Caro. Nie będę chyba na siłę szukał dalszych parallel pomiędzy kanciastym flagowym produktem ze STAJNI FSO a symbolem dobrobytu z Wysp Brytyjskich. Całe szczęście, że kwestię istnienia polonez popu zdaje się zamykać dość haniebny wybryk Seweryna Krajewskiego w postaci soundtracku do filmu Uprowadzenie Agaty.
Powyższe przydługie odniesienie do polskiej rzeczywistości nie jest do końca bezzasadne – z całej prezentowanej składanki to właśnie utwór Crowded House przebił się do masowej świadomości Polaków dzięki rotacji w największych komercyjnych stacjach radiowych. Jak się okazało, była to broń obosieczna, bo przez lata kojarzyłem Crowded House z radiowymi miernotami pokroju Lighthouse Family. Dopiero, gdy po latach, już z jako taką świadomością ogarnąłem, że „Don’t Dream It’s Oper” napisał nie kto inny jak młodszy z braci Finn, odpowiedzialny m.in. za najlepszy utwór niezapomnianego Split Enz (o czym pisał Kuba Ambrożewski), sprawa zaczęła być poważna. Sięgnąwszy do pozostałych dokonań zespołu z Melbourne, mogłem z czystym sumieniem stwierdzić przynajmniej dwie rzeczy – po pierwsze, mało kto przeszedł drogę od gówniarskich nowofalowych igraszek do tworzenia muzyki typowo adult-oriented w tak godny i zachowujący wysoki poziom artystyczny sposób, jak właśnie Neil Finn. Po drugie, dyskografia Crowded House kryje wiele znakomitych piosenek, które nawet mimo mniejszej nośności od ich największego hitu oraz (czasami) zbytniego podobieństwa do Fab Four (takie „Not The Girl You Think You Are”, hehe), są od „Don’t Dream It’s Oper” zwyczajnie lepsze. Nie znaczy to bynajmniej, że odmawiam tej kompozycji zasłużonego splendoru. Nawet dziś, w pół drogi pomiędzy pracą a domem, RMF czy Zetka chętnie zafundują nam te cztery minuty najczystszego mondeo. Dosłuchajcie do końca, nawet jeśli szukacie właśnie miejsca parkingowego. (Mateusz Myśliwski)
Del Amitri - Nothing Ever Happens
Zgadzam się z Paulem Scottem, który w jednej z dyskusji kształtujących gatunek wypowiedział następujące słowa: Mondeo Pop is not to be thought in terms of bands, podając na ich potwierdzenie przykład „Friday I’m In Love”. Wyjątek od reguły stanowić może, obok Beautiful South, właśnie Del Amitri.
Z dorobku zespołu z Glasgow trudno wyłuskać choćby jedną piosenkę, która nie byłaby mondeo w najściślejszym tego słowa znaczeniu. W kuluarach krążyły nawet swego czasu zabawne anegdotki dotyczące właśnie Del Amitri. Gdy Passantino tworzył listę największych wrogów mondeo popu, na pierwszym miejscu umieścił angielskiego komika Paula Mertona, który w radiowym show „Room 101”, polegającym na wytypowaniu przez gościa rzeczy lub zjawiska, które powinno zostać podane najokrutniejszym torturom w tytułowym, orwellowskim pomieszczeniu, wskazał właśnie „Nothing Ever Happens”.
Drugim zaciekłym wrogiem Del Amitri pozostawał Nick Currie vel Momus, wiecznie drugoligowy artysta z niewyraźnym zacięciem eksperymentatorskim, zazdrosny o sukces jego kuzyna Justina Currie, założyciela i lokomotywy twórczej Del Amitri.
Nie oszukujmy się, „Nothing Ever Happens” nie odkrywa muzycznej Ameryki, choć z radością zauważyłem, że to jeden z nielicznych utworów, w których akordeon nie jest aż tak irytującym instrumentem. Powodem dla którego piosenkę można postrzegać jako manifest mondeo popu jest jej warstwa liryczna, z legendarnym już czterowierszem: And computer terminals report some gains / on the values of copper and tin / while American businessmen snap up Van Goghs / for the price of a hospital wing. Currie bez zbędnego mentorstwa przekonuje nas, że życie stanowi obieg zamknięty, w którym zmiana jest czymś incydentalnym, a układ po wytrąceniu z równowagi szybko do niej powraca. Nie ma tu już młodzieńczych zalążków buntu, zgorzknienia, tak jest i być musi, do bólu suche stwierdzenie oczywistego faktu: praca – dom – praca – … (Mateusz Myśliwski)
Deacon Blue - Dignity
Wbrew opiniom wielu autorytetów, na czele z Domem Passantino, którzy za sól omawianego przez nas nurtu uznają zwykle „Wishing I Was Lucky” Wet Wet Wet czy „Somewhere In My Heart” Aztec Camera, to właśnie w „Dignity” dopatrywałbym się kwintesencji mondeo popu, zarówno w wymiarze czysto muzycznym, jak i znacznie bardziej złożonym, społecznym. Z całą pewnością nie jest to najbardziej wyrafinowana egzemplifikacja gatunku – tu palmę pierwszeństwo dzierżą raczej rasowi sophistipopowcy z Danny Wilson. Trudno mówić w tym wypadku także o wybitnie przebojowym charakterze kompozycji – gdzież tam utworowi pozbawionemu w zasadzie momentalnie zapamiętywalnego motywu przewodniego do „Something Got Me Started” czy nawet – by nie zapędzać się za szkocko-angielską miedzę – do najbardziej radiowej piosenki formacji z Glasgow, czyli „Real Gone Kid”. Jeżeli w dobie konsekwentnego odwrotu od wyrażania emocjonalnych związków recenzenta z opisywaną muzyką kategorie piękna i wzruszenia mają jeszcze w ogóle rację bytu, to ich miejsce jest właśnie tutaj: w sąsiedztwie singla otwierającego wspaniałą, ale też obfitującą w bolesne rozczarowania dyskografię Deacon Blue.
Zanim Ricky Ross na dobre związał swoje życie muzyką, co w naturalny sposób wymusiło zmianę dotychczasowego trybu życia, podobnie jak lwia cześć populacji, był szarym, zatrudnionym na pełny etat everymanem. Podobno praca w charakterze nauczyciela języka angielskiego przynosiła satysfakcję obu stronom odwiecznego konfliktu na linii belfer-uczniowie: dla Rossa młodzież, ze swoimi nadziejami i niewyczerpanymi pokładami witalnych energii stanowiła bezcenne źródło inspiracji, zaś możliwość przedpremierowego odsłuchu amatorskich wówczas prób muzykowania nieszczególnie kryjącego się ze swoją pasją nauczyciela wprowadzała w monotonne, szkolne życie nastoletnich Szkotów sporą dawkę urozmaicenia. Zastanawiam się, jak mogło to wyglądać. Czy alegoria łodzi zwanej Godnością wypracowanej w znojach przez szarego zjadacza chleba, mijanego z obojętnością czy wręcz wypychanego poza społeczny margines zamiatacza ulic trafiała do serc i rozumów uczniów? Czy jawne odrzucenie materializmu, owa specyficzna pochwała żywota człowieka poczciwego spotkać mogło się z czymś więcej niż salą pełną ironicznych uśmieszków? Wreszcie, czy ktokolwiek wyciągnął należyte wnioski z tej przejmującej muzycznej przypowieści? Chcę wierzyć, że tak, wszak trudno znaleźć kogoś, kto przeszedłby obojętnie obok przejmującego finału utworu z pamiętną anaforą And I’m thinking about home / And I’m thinking about faith / And I’m thinking about work zamykającą temat mondeo-popu w trzech krótkich zdaniach. Zresztą, spójrzcie tylko na to. (Bartosz Iwański)
Komentarze
[30 września 2011]
[30 września 2011]
[30 września 2011]
Moje subiektywne top 20 m. -popu, najmłodszy numer z 1990., zapraszam:
ABC – When Smokey Sings
(Dłuuugo po pewny ikonicznym LP Martin Fry nadal był w stanie zakręcić popowym kołem fortuny. Hołd dla Smokey Robinsona.)
Aztec Camera – Somewhere in My Heart
(Wiadoma sprawa aż nadto. Chociaż równie dobrze mógłbym dać „Oblivious”.)
Dave Stewart & the Spiritual Cowboys – Jack Talking
(Pan Dave ex-Eurythmics założył taki efemeryczny projekcik i przyfasolił MEGA singlem. Polecam teledysk, choć nie tak łatwo znaleźć w całości.)
Duran Duran – Serious
(Byli wtedy na absolutnym wirażu popularności, a nadal ze słabej płyty wydali kapitalnego leada. Praktycznie brak klawiszy w tym, poza mostkiem, jak nie oni – zwróćcie uwagę.)
Electronic – Getting Away With It
(I tutaj Johhny Marr, mój wielki idol, choć zupełnie nieistotny w tym kontekście. Jedyny przebój Electronic w U.S.A.)
Go West – We Close Our Eyes
(Uwielbiam. Mam na składance “Ministry of Sound – Electronic 80s” i lubię sobie jego czasem włączyć.)
Holly Johnson – Americanos
(Niby trochę głupawka, ale w chuj CATCHY, zarówno muzycznie, jak i lirycznie. Pan wokalista Frankie Goes to Hollywood.)
It’s Immaterial – Driving Away Form Home (Jim’s Tune)
(No to jest majstersztyk, rzecz bardzo META. Linkowałem na swoim FB ze dwa dni przed ukazaniem się tego Waszego rankingu.)
Johnny Hates Jazz – Shattered Dreams
(Wszystko powiedziane zostało milion lat temu. Klasyk muzyki pop.)
Kim Wilde – You Keep Me Hangin’ On
(Klasyk Motown w wersji angielskiej blondyny. Zbyt dobry cover, by zapomnieć.)
Mike & the Mechanics – The Living Years
(Linijka tekstu o śmierci ojca wciąż bardzo mnie porusza. No i numer jest bajeczny, ogólnie.)
O.M.D. – Secret
(Ta piosenka jest zupełnie nieziemska i wystaje ponad cały katalog O.M.D., których znam i lubię, niezmiennie, od 1990 roku. Ten żeński chórek – „seeeecret” - <3, no i cały aranż jest boskiii.)
Pet Shop Boys – West and Girls
(Jak można przeoczyć taki kamień milowy? Dla muzyki pop lat 80. singiel równie ważny co „Into the Groove” czy „When Doves Cry”.)
Phil Collins feat. Philip Bailey – Easy Lover
(Nigdy nie mówiłem, że popieram podjazdy pod Collinsa. Choć płyty nie kupię, prędzej kupię GQ z Rihanną półnagą.)
Philip Oakey & Gorgio Moroder – Together in Electric Dreams
(Chwilowy skok w bok lidera Human League w towarzystwie innej ikony electro-popu. Naiwne, ale piękne.)
Propaganda – Heaven Give Me Words
(Jak to, zespół z …Niemiec??? To był ich jedyny tak popowy numer, ale nie da się ukryć, że melodycznie gniecie jak SKAŁA.)
Roxette – Secrets That She Keeps
(Musiałem. Na debiucie Roxette jest kilka przeuroczo 80sowych, niemodnych, piosenek z emocjonalnym atmosferycznym wyżem, jako budulcem. *Uwaga - jedyny nie-singiel w zestawieniu.*)
Sandra – Maria Magdalena
(Teoretycznie największy obciach w zestawie, ale ten numer jest trochę jak casus Lecha Wałęsy. Niby trochę wiocha, ale jednak klękasz.)
Human League – Love is All That Matters
(Oakey już był, ale nie mogę się powstrzymać przed tym. Uwielbiam, kocham i nic mnie nie obchodzi, że u schyłku dekady, podobnie jak Duranx2, byli wtedy na śmietniku chart-popu – sama transowość partii syntezatora, same chórki ....a jeszcze jest reszta.)
Gene Pitney & Mark Almond – Something Got a Hold on My Heart
(Na koniec patetyczna ballada. Bo napisaliście, że „wolne też mogą być”.)
[30 września 2011]
Faktycznie działa, w takim razie uzupełniłem ją o resztę utworów.
[30 września 2011]
Mnie dziala, szkoda tylko, ze playlista konczy sie na World Party.
[29 września 2011]
A teraz szczyty polskiego M-P, jeśli trzymać się waszej dość względnej definicji i dopuszczać rzeczy ewidentnie z lat 90ych:
http://www.youtube.com/watch?v=SsXOm-zmTYY
(tu przy sośnickim i tamerlane w ogóle ciekawa historia, bo gość miał totalnie w d. cały polski show-bizz, myślał, że jest nowym markiem hollisem czy jakoś tak i ...przepadł u nas z taką opcją, z przysłowiowym kretesem).
oraz
http://w703.wrzuta.pl/audio/6ukQYEeb7m9/for_dee_-_sami_sobie
Dorzucicie coś? (\"powątpiewanie\").
[29 września 2011]
Niestety nie czytywałem machiny w latach 90. stąd trudno powiedzieć skąd popularność TBS tamże. W każdym razie, wydaje mi się, że określenie czegoś w polskich mediach w tamtych czasach mianem \"popu na poziomie\" to niewiele więcej niż jakiś rock z kulawą nogą, w sensie, pewnie i tak traktowano to z lekkim pobłażaniem. Ale oczywiście to tylko hipoteza, chętnie dowiedziałbym się jaka była prawdziwa przyczyna.
Co do drugiego poruszonego przez ciebie zagadnienia i tu też @PS mówiący o kontrowersyjnej tezie o braku mondeo w Polsce i samochodach w leasing (lol, samochód w leasing to jak karta do makro w latach 90. - obiekt pożądania trochę, bo trzeba było mieć własny interes). De Mono i Varius Manx to świetne zespoły, na pewno w ich dyskografii znalazłoby się coś bardzo mondeowego, chociaż niekoniecznie byłyby to single, bo gdy przeleciałem po nich w pamięci, trudno mi było coś jednoznacznie wybrać. Może \"Orła cień\", nie wiem, VM raczej w etapie Kasi Stankiewicz niż Lipnickiej jak coś, De Mono raczej po płycie Oh Yeah! (zbyt rockowa, a nawet indie rockowa), ale nie jestem absolutnie żadnym znawcą. Chociaż np. Sax & Sex, pamiętamy wszyscy tę świetną płytę, ale dla mnie nie jest ani trochę samochodowa, podobnie jak Gabinety Mafii, gdzie Piasek śpiewa o braniu LSD, lol, tu też zbyt rockowo. Obawiam się, że w każdym niemal przypadku ocieramy się tu o Złotopolscy-core\'owość, pamiętne sceny w klubie senatora Kowalskiego.
[29 września 2011]
Mam wrażenie że faktycznie dochodzimy do momentu gdzie zostają niedyskutowalne indywidualne preferencje. (właściwie zapewne od początku od to chodziło tylko trzeba było doprecyzować)
@ całokształt muzyki dla dziadów
Nie musisz mi mówić o preferencjach Mateusza i Bartka bo sam jestem trzecim autorem na dziady.blogspot.com ;) Uwagi kierowałem głównie do Ciebie. Cytat z K. Michalaka przytoczyłem bez komentarza co mogło wprowadzić w błąd co do moich intencji.
[29 września 2011]
[29 września 2011]
Natomiast niekoniecznie widziałbym w tym gronie tak bardzo balladowe, pościelowe nawet (zatem średnio samochodowe) Duran Duran z 1993 roku (choć genialny singiel, wiadomo), raczej coś takiego od nich (atmosferyczny 80sowy pop w średnim tempie):
http://www.youtube.com/watch?v=0ihtEg_hWIM
Podobnie z Crowded House - w zamian \"Chocolate Cake\" tudzież \"It\'s Only Natural\".
Za zestawienie obok siebie intelektualisty i marzycielskiego wizjonera Karla Wallingera w jego singlowym opus magnum oraz błahych wymoczków z Wet x3 kilku purystów mogłoby spojrzeć na Was z lekka krzywo. 8-^
Co do samego konceptu... Pewnego przesunięcia klasyfikacyjnego jednak nie da się tu przeoczyć. Wszak \'80sowość\' (czas powstania) wydawałaby się naturalnym, podstawowym kryterium. Bo jeśli nie, to równie dobrze można wrzucić takie \"It\'s Automatic\" od Zoot Woman. Czyż nie? No i czemu nowoczesny, młodzieżowy Mondeo a nie maksymalnie 80sowy Peugeot 309 czy, dla bogatszych, Opel Senator? Że z Ameryki?
Przyznam, że gro zebranych tu numerów znam na pamięć od jakichś 20 lat. Z prostej przyczyny: ówczesne Polskie Radio (program pierwszy) lubowało się w takich klimatach aż do przesady, a grało praktycznie cały czas i prawie wszędzie. To były w zasadzie pierwsze rzeczy z muzyki rozrywkowej, które jako przedszkolak poznałem i chodziły po głowie nieustannie (EAR WORMS). No ale to już osobista dygresja.
Mniej osobista będzie taka, że chyba bardzo niewiele osób w PL takich wciąż przed trzydziestką pamięta z autopsji + jakoś bardziej szczegółowo, jak to było przed rokiem 2000, nie mówiąc już o roku 1993. Ludzie pamiętają hollywoodzkie hity kinowe, Dr Albana oraz \'jak Pearl Jam przyjebali i zmienili rocka\', ale to by było na tyle z kumania ówczesnej popkultury. To wychodzi na wierzch co rusz i powoduje dość smutne konstatacje na temat mojego pokolenia (dzieci stanu wojennego). Wszystkie żarliwe opowieści o tym, jak to \"Nirvana zmieniła moje życie\" z oczywistych powodów nie łapią się pod pamiętanie i rozumienie. Stąd może te przesunięcia, których nie wyobrażam sobie w jakiejś publikacji takiego magazynu Vox czy Select w temacie tak zwanego \'Mondeo popu\'. No ale może jestem starym dziadem i wciąż żyję w 1316 roku....
Reasumując: fajnie, że komuś chce się pisać o takich piosenkach. Ja też lubię czasem o nich poczytać.
POzdrO_1410
[29 września 2011]
@sprzeczności/integralność
raz, że to indywidualna sprawa, kogo co jara bardziej, dwa że trudno tego typu deklaracje traktować jako konsekwentne - raz będzie interesowała mnie cyniczna postawa TBS, ale juz kiedy indziej opowiem się jako uber fan szczerego songwritingu Springsteena.
@songwriting
dobrze, że się to słowo pojawiło. Kontekst kontekstem, ale my tu rozmawiamy przede wszystkim o doskonałych kompozycjach
@cytat z K. Michalaka
nie wiem na ile to jest czytelne, w każdym razie czytający nie koniecznie musi być zorientowany, ale my tutaj - zwłaszcza w gronie twórców opracowania - raczej jestesmy die-hardami CAŁOKSZTAŁTU muzyki "dla dziadów". Bartek i Mateusz M. prowadzą nawet bloga pod wiele mówiącym adresem http://dziady.blogspot.com/ gdzie piszą o piosenkach dla przysłowiowej dorosłej publiczności, bez podziałów na gatunki (Madonna obok Bee Gees i Van Der Graaf Generator). Ja z Kuba Ambrożewskim przygotowaliśmy kiedyś obszerne opracowanie nt soft-rocka w latach 70. (przedostatnia Hagiografia, polecam zresztą), a także przegląd Steely Dan (do spółki z Kuba Radkowskim). Ja sam jestem chyba największym na świecie kolekcjonerem all-things-Robert Palmer <palacz> W końcu obaj Błaszczyki deklarują sympatię dla artystów rozpiętych pomiędzy Toto a Pink Floyd, "Avalon" a Mike And The Mechanics itd.
Tak, że nie sądzę, żeby to to było dobre ujęcie problemu, tym bardziej, że cała paka autorów jakos tam przyczynia się do szerzenia idei stetryczałej muzyki wśród młodzieży ;)
@Sajmon
teza, że Polska nie nadawała się do mondeo moim zdaniem dyskusyjna. Jako społeczeństwo na dorobku, w latach 90. wręcz bardzo się nadawała (nurt "brania w leasing" kolejnych samochodów). A skąd akurat moda na TBS w Machinie, nie mam pojęcia, az tak dobrze nie pamiętam tych czasów ;)
[29 września 2011]
@ konserwatyzm. Nie do końca rozumiem. Zostawmy to.
@ cała reszta
Okej. Z tym, że dla mnie wewnętrzne sprzeczności, z automatu nie windują „poziomu artystycznego” (w kontekście mondeo popu to wyrażenie brzmi trochę dziwnie), ponad „integralność”. Czasami ta druga wydaje mi się większą wartością, choćby po to, żeby pobawić się w „powrót do niewinności”. Znam sryliard płyt na których prowadzone są jakieś, poszukiwania, dekonstrukcje, eksploracje, nie muszę tego szukać wszędzie. Poza tym mimo wszystko dla mnie głównym kryterium jest dla mnie mityczny songwriting (to straszne słowo-pałka musiało się chyba pojawić, przepraszam), więc przedkładam przyjemność obcowania z „ładnymi dzwiękami” nad szukanie treści kulturowych.
Problem dobrze ujął K. Michalak: „to trochę opcja pod tytułem 'no wiadomo, że te sophisti/MOR/AC to jakieś szemrane opcje dla burżujów, ale patrzcie, w ich obrębie byli też biali Brytole z inteligenckich/artystycznych środowisk, którzy w tekstach przemycają kwestie społeczne, są ironiczni, a w młodości rzępolili na gitarach - to nasza paczka, tylko się poprzebierali dla niepoznaki'. mam alergię na takie wartościujące z góry rozróżnienia (niezal-mainstream, dobry Murzyn-zły Murzyn, cokolwiek) bo one zwyczajnie zasklepiają dyskurs.”
[29 września 2011]
[29 września 2011]
[29 września 2011]
[29 września 2011]
Mam na myśli \"konserwatyzm\" jako próbę odreagowania modelu popkulturowego społeczeństwa, które zmierza ku ballardowskiej kraksie. Generalnie temat rzeka i nie jestem pewien, czy format komentarzy pod bądź co bądź żartobliwym tekstem o mondeo popie zdoła go udźwignąć (heh, na pewno nie). Poza tym nie chciałbym udawać, że mam w tej kwestii sprecyzowane przemyślenia, bo nawet zakreślenie granic problemu sprawia mi dużą trudność. Tak że na pewno nie chodzi tu ani o konserwatyzm etyczny ani estetyczny, w ogóle nie mam pewności czy konserwatyzm to odpowiednie słowo (znowu obawiam się, że nie). Żeby - zgodnie z poetyką naszego opracowania - pozostać w realiach Wielkiej Brytanii, można sprowadzić dyskusję do roztrząsania Hackney riots i tego jak ma się do nich ustosunkować członek \"liberalnego\" (znowu bardziej słowo klucz niż nośnik treści), popkulturowego społeczeństwa, który ponad wszystko ceni INDYWIDUALNĄ wolność, kiedy to właśnie model oparty na indywidualnej wolności tak bardzo się dziś zdegenerował.
Ale czuję, że odbiegam od tematu :) Oczywiście NIE doszukiwałbym się w sympatii dla mondeo popu niczego ponad podbarwioną żartem fascynację historycznym zjawiskiem. Żart polega na niedopasowaniu odbiorcy do produktu, a fascynacja na zajaraniu się konkretną wartością muzyczną. Przecież poza bardzo specyficznym kontekstem (muzyka brytyjskiej klasy średniej), jest tu również często przez nas wskazywany aspekt estetyczny: cyzelowanie piosenek doskonale średnich tzn. tak wymuskanych, że z miejsca olśniewających każdego członka grupy docelowej.
Spoglądając na poszczególne piosenki mondeo (i w ogóle), nie muszę się z nimi utożsamiać, jak piszesz, ale muszę zainteresować się ich artystycznymi walorami. Wewnętrzne sprzeczności w Cars And Girls czy Song For Whoever (wymowa vs kontekst) jarają mnie bardziej niż to co stanowi o jakości Nothing Ever Happens. Ale też jakoś, i to ciekawe, to rozróżnienie (przynajmniej w obrębie wyżej wymienionych piosenek) znajduje odbicie w warstwie muzycznej. TS: operująca na granicy pastiszu Song For Whoever bądź słodko-gorzkie Cars And Girls vs folkowe, przywodzące na myśl dokonania duetu Blackmore\'s Night (;p) Nothing Ever Happens.
A przy tym wszystkim hymn Del Amitri to też nie jest jakaś piosenka apologia powtarzalnego stylu życia; wersy
And ignorant people sleep in their beds
Like the doped white mice in the college lab
And we\'ll all be lonely tonight and lonely tomorrow
trudno interpretować inaczej jak wyraz bezradnej epifanii.
Tak, że - podsumowując te przydługie zwierzenia - mamy tu do czynienia z typową sytuacją, gdy wewnętrznie rozedrgany recenzent opisuje wewnętrznie rozedrgany materiał. It ain\'t a question of rockism. Bardziej kwestia prywatnego stosunku do wolności jako nadrzędnego problemu sztuki i życia ;p
[28 września 2011]
tak, no wyczułem Twój delikatnie ironiczny stosunek do wszystkiego i rozumiem kwestię nośności tekstu. rzecz w tym, że operację 'mondeo pop' postrzegam trochę jako karkołomną próbę wyodrębnienia z istniejących przedziałek czegoś, co z automatu miałoby jakąś gwarancję jakości, posiłkując się rozróźnieniami pozamuzycznymi, społecznymi. to trochę opcja pod tytułem 'no wiadomo, że te sophisti/MOR/AC to jakieś szemrane opcje dla burżujów, ale patrzcie, w ich obrębie byli też biali Brytole z inteligenckich/artystycznych środowisk, którzy w tekstach przemycają kwestie społeczne, są ironiczni, a w młodości rzępolili na gitarach - to nasza paczka, tylko się poprzebierali dla niepoznaki'. mam alergię na takie wartościujące z góry rozróżnienia (niezal-mainstream, dobry Murzyn-zły Murzyn, cokolwiek) bo one zwyczajnie zasklepiają dyskurs. ten MOR dla przykładu to tylko i wyłącznie określenie formatu radiowego, w którym przejdą i dobre i złe piosenki. masa niezwykle ciekawych muzycznie artystów z kręgu eightiesowego r&b, smooth jazzu czy space age popu też zalicza się do MOR, a wyróżnianie - wyłącznie na podstawie jakichś niejasnych przesłanek kulturowych - specyficznego 'dobrego' MOR przy jednoczesnym 'nieodczarowaniu' całości formatu to trochę zatrzymanie się wpół drogi, a trochę zakładanie innych klapek na oczy :)
nie zrozumcie mnie źle - ja tu nie dissuję Waszego materiału, za który Wam dziękuję, bo sam przeczytałem go z radością i chciałbym, aby był uważnie przeczytany przez wszystkich czytelników Screenagers. to tylko coś w rodzaju metarefleksji przewrażliwionego, łagodnie konserwatywnego fana muzyki dla starych ludzi :)
[28 września 2011]
Przyznam, że nie zaobserwowałem czegoś takiego, jak już to raczej trend odwrotny. Wychodzimy przypuszczalnie z dwóch różnych punktów widzenia, więc nie odrzucam do końca tej obserwacji. Zależy zresztą czy masz na myśli konserwatyzm etyczny czy estetyczny.
Jeżeli mam mówić za siebie, to ja słuchając geronto-popu nie mam poczucia powrótu do jakichś wartości czy czegokolwiek takiego. Obejmuje on po prostu kolejne „świeże” z mojego punktu widzenia estetyki, odrębne wobec „kultury indie” w której wyrosłem. Wartością jest dla mnie m.in właśnie ta różnica dlatego nie muszę szukać tam elementów „samokrytyki” czy ironii. Wiadomo, że muzyka ta nie była tworzona z myślą o ludziach takich jak my (heh), ale dzięki obrobinie dystansu do siebie, autoironii kupuje ją. Tutaj pewnie tkwi różnica między nami. Ty szukasz wyżej wymienionych wartości w piosenkach, ja w sobie. Nie muszę się identyfikować w żaden sposób, z twórczością żeby ją lubić.
Mógłbym jeszcze w Twoim podjeściu doszukiwać się śladów rockismu, ale to jeszcze inny temat.
@ „sztuka nie powinna tkwić w samozadowoleniu”
Zbyt kategoryczne. Nie sądzę, że sztuka (generalnie) powinna cokolwiek. Źle by było gdyby cała była bezrefleksyjna, ale skoro nie jest to możemy sobie pozwolić na tolerowanie/cenienie/lubienie, także tej mniej refleksyjnej i świadomej. Poza tym cechy te mogą być również wartością samą w sobie, czego przykładem jest mondeo.
[28 września 2011]
1. Prefab Sprout - Cars And Girls
2. Mike & The Mechanics - All I Need Is A Miracle
3. Blue Nile - The Downtown Lights
4. Duran Duran - Ordinary World
5. Tears For Fears - Everybody Wants To Rule The World
6. Jimmy Nail - Ain't No Doubt
7. Simply Red - Something Got Me Started
8. Climie Fisher - Love Changes Everything
9. Johnny Hates Jazz - Shattered Dreams
10. Deacon Blues - Real Gone Kid
11. Texas - I Don't Want A Lover
12. Simple Minds - See The Lights
13. Phil Collins - Two Hearts
14. Midge Ure - If I Was
15. Beautiful South - Song For Whoever
16. Deacon BLue - Fergus Sings The Blues
17. Paul Carrack - Don't Shed A Tear
18. INXS - Mystify
19. Curiosity See The Cat - Down To Earth
20. Aztec Camera - Crying Scene
[28 września 2011]
Tutaj w wydaniu nieironicznym:
Workin' night and day
I try to get ahead
But I don't get ahead this way
Workin' night and day
The railroad and the fence
Watch the train go roll around the bend
Over the hillside
Over the moment
Over the hills and waiting
Workin' night and day
I try to get ahead
Workin' night and day
Don't make no sense
Walk me into town
The ferry will be there
To carry us away into the air
Over the hillside
Over white water
Over the hills and falling
The stars in your eyes
Knowin' what's right
The stars in your eyes
Don't explain
Over the hillside
Over the hillside
Over the hills and waiting
Over the hillside
Over the hillside
Over the hills and home we'll go
Tomorrow I will be there
Tomorrow I will be there
Tomorrow I will be there
Oh, you wait and see
I can't go on and I can't go back
I don't feel so, matter of fact
I tried and tried to make good sense
What's the good to try it all again?
[28 września 2011]
Cieszy mnie rzeczowy głos w dyskusji!
Oczywiście, można by było podziałać brzytwą Ockhama w tym, jak i w kilkudziesięciu innych przypadkach w historii tworzenia (się) gatunków muzycznych. Pytanie tylko, czy faktycznie nadprodukcja nurtów jest w jakikolwiek sposób szkodliwa? Równie dobrze można uogólniać do tego stopnia, że pozostanie raptem kilka etykietek. Wszystko to będzie 'pop' albo 'jazz' na przykład.
Z drugiej strony, będę bronił naszego punktu widzenia, mondeo ma swoje charakterystyczne cechy i mi (może jestem pojebany, czy coś) autentycznie sprawia przyjemność zastanawianie się, co można mianem mondeo określić, a czego nie. Jasne, można wiele z powyższych utworów podciągnąć pod sophisti-pop (nie znoszę tego określenia, tak w ogóle), ale są takie, które w ogóle nie z tym nic wspólnego - Collins, Simply Red, Del Amitri, M+tM. MOR jest dla mnie określeniem jednak pejoratywnym, w końcu Andrea Bocelli też jest middle-of-the-road. Soft AC - pewnie najbliżej mondeo właśnie do tego hasła. Z drugiej strony to pojęcie jest jednak zbyt szerokie i np. obejmuje zapewne Chicago, Lionela Richie i Kenny'ego Logginsa. Mondeo, dla mnie, leży gdzieś na przecięciu soft AC, sophisti(niech będzie)-popu i brytyjskości sensu largo. Sprawa oczywiście jest otwarta.
Natomiast tak, obracamy się w konwencji subtelnego żartu, co starałem się przemycić w swoich notkach. Żartem oczywiście nie jest fakt, że mamy do czynienia z naprawdę dobrymi piosenkami, które mało fanów indie kojarzy. Warto, żeby ktoś się nimi zainteresował, a podanie w takiej formie uznaję za dużo bardziej atrakcyjne niż np. "najlepsze piosenki soft adult contemporary".
Pozdrowienia
[28 września 2011]
heh, no w sumie tak. ostatnio kiełkuje jakiś ciekawy trend \"powrotu do wartości\" (upraszczam rzecz jasna) czy po prostu nostalgii za umiarkowanym konserwatyzmem. Nie prowadziłem żadnych badań, to moja prywatna refleksja ;) i faktycznie, jestem dość daleki od takiej postawy lub jak napisałeś - w tym kontekście -reakcyjny. Kilka fajnych tematów do dyskusji się tu otwiera, m.in. \"kwestia\" konserwatyzmu w popkulturze ;)
ale przy okazji zwracam też uwagę, że utwory, które wybrałem i opisałem same w sobie są autokrytyczne lub autoironiczne. Nie do końca wiem, czy moja interpretacja zgadza się z intencjami muzyków, ale po to tu jesteśmy żeby sobie teoretyzowac. No w każdym razie - że polecę PRAWDĄ OSTATECZNĄ - sztuka nie powinna tkwić w samozadowoleniu i takie Cars And Girls czy Song For Whoever imo idealnie spełniają ten postulat.
[28 września 2011]
pytanie tylko... o co chodzi z tym mondeo popem? ja tu wszędzie słyszę muzykę, którą można by z powodzeniem umieścić w radiowym formacie Soft AC czy tam MOR, a stylistycznie określić jako sophisti-pop z jakimiś odchyłami. czy fani indie nawet w MOR muszą znajdować swoje indie? może niepotrzebnie się czepiam, może przeszłość twórców w 'zbuntowanych' kapelach jest rzeczywiście tak ważna i kogokolwiek obchodzi, ale ja bym tu podziałał brzytwą Ockhama. co innego, gdyby nurt rzeczywiście istniał w swoich czasach jako rozpoznawalny fenomen społeczny. tak raczej nie było, więc cała akcja z mondeo popem wygląda mi na zabawę znudzonych internautów. to o tyle fajna zabawa, że pozwala dotrzeć do kilku sympatycznych kawałków, ale po co traktować ją poważnie?
[28 września 2011]
[28 września 2011]
http://grooveshark.com/playlist/Mondeo+Pop+Compilation/60797653