Trybuna Honorowa: The Roots „How I Got Over”

Zdjęcie Trybuna Honorowa: The Roots „How I Got Over”

Afrojax

wokalista, autor muzyki i tekstów, frontman zespołu Afro Kolektyw

Większość przyjacielskich więzi z czasem ulega rozluźnieniu, i dotyczy to nie tylko stosunków międzyludzkich, ale także relacji fan-idol, szczególnie gdy gust tego pierwszego zmienia się szybciej niż ten drugi znajduje nowe środki wyrazu. (Lub odwrotnie – „im chyba odjebało, co to za smyczki i dęciaki / śpiewane refreny / elektronika / pedalskie teksty, gdzie gitarowy wpierdol / bezkompromisowa wściekłość / twarde bity / prawda o życiu, za które kochamy ten zespół” – ale tu nie będziemy się tym przypadkiem zajmować.)

Wielki szacunek dla The Roots, że tak długo udawało im się utrzymać moją atencję. „Do Ya Want More” zdefiniowało swoją szufladkę na długi czas, „Illadelph Halflife” była mi Biblią i Koranem, „Things Fall Apart” przesłuchałem tysiące razy, „Phrenology” zgłębiłem nie bez przyjemności, równie optymistycznie potraktowałem „Tipping Point” jako typowy album przejściowy i czekałem na nowe oblicze, „Game Theory” właśnie nim się okazało, „Rising Down” siłą momentu podjarałem się również, „How I Got Over” właśnie sprawdziłem po raz pierwszy i co? No co?

To: mam tę płytę głęboko w dupie.

Materiałowo jest to album nawet lepszy niż poprzedni, cholera wie czy nie najlepszy od długiego czasu, ale nie wiem, dla mnie to krótko. Jest poprawny i bezpieczny, a ja od tego zespołu akurat wymagam co jakiś czas skoków na miarę Mike Powella ‘91 i mam do tego cholerne prawo. Skoro Outkast, Common czy Erykah Badu, że zajrzę do sąsiednich pokoi na najwyższym piętrze, są lub byli w stanie to robić... Tu nie ma rewolucji ani rewelacji, a czasu ogólnie coraz mniej i szkoda go na doszukiwanie się zajebistości tu, gdzie jest tylko dobrze znane wybitne rzemiosło.

Parę rzeczy należy uhonorować wzmianką: zmiany akordów w „Walk Alone”, olewczy refren i wyjątkowo powalające (bo tak po prostu powalająco to bębny brzmią na całej płycie - jak również na wszystkich poprzednich) brzmienie bębnów w „Radio Daze”, nienaganny soulowy flow tytułowej ścieżki, udany singiel, nieśmiałe romanse z nowoczesnym popem gdzieniegdzie, nawet jeśli nie zawsze udane.

Jeszcze raz: za mało. Dla mnie, wiernego fana od lat 15, za mało. Nawet efemerydy typu RH Factor nagrywały na przełomie dekad ciekawsze płyty o zbliżonym smaku - słabsze, ale ciekawsze, bo _wtedy_ były one czymś świeżym. Muzyka ruszyła do przodu, a The Roots w 2010 roku stoją, stoją jak penisy o poranku, to znaczy solidnie demonstrują swoją obecność, ale nie wiadomo po co.

Niemniej już deklaruję, że następny album przesłucham znów zaraz po premierze. I nie tylko dlatego, że liczę na osiem metrów i dziewięćdziesiąt pięć centymetrów w wykonaniu Filadelfijczyków. Przecież koszulkę z nadrukiem JOHN & PAUL & RINGO & GEORGE noszę tylko dlatego, że taką samą ma Questlove.

***

Marcin Flint

dziennikarz muzyczny, współpracownik „Życia Warszawy”, „Rzeczpospolitej”, „Przekroju” i innych

Zanim dojdę do The Roots, będzie najpierw o Native Tongues. Za sprawą tej świecącej szczególnie mocno na przełomie lat 80. i 90. konstelacji gwiazd (w składzie m.in. A Tribe Called Quest i De La Soul), hip-hopowcy nauczyli się czuć mocniej, myśleć nieco bardziej abstrakcyjnie, śmiać się częściej. To wówczas w kontekście muzyki miejskiej zaczęły padać słowa-klucze: „conscious” i „alternative”.

W pewnym momencie wydawało się, że nikt tej pochodni dalej nie poniesie. „Czarny CNN” chciał poruszyć raczej pięści oraz pośladki, a nie umysł i serce. Na szczęście organiczne, jazzujące afrocentryczne brzmienia stały się domeną The Roots, oficjalnie zakorzenionych na scenie od 1993 roku. Choć hip-hop dostał w międzyczasie zadyszki, padaczki, głupawki, kiły i udaru, oni nie zdołali nagrać złej płyty, acz na przykład przedostatnie, nieprzyjemnie napastliwe „Rising Down” czy seria niefortunnych, datowanych od „Phrenology” eksperymentów pokazuje, że bardzo się starali. Takiego talentu najwyraźniej nie da się zwalczyć.

Na „How I Got Over” sadomasochistyczne próby ustały. Mocno analogowe, bardzo pełne brzmienie garściami czerpie z dorobku czarnej muzyki. Robi to z wdziękiem, starannością, bez gówniarskiej niecierpliwości. Nawet rap Black Thoughta stał się jakoś tak po kalifornijsku (chodzi o Quannum czy Hiero, nie żadnych tam blantomanów w spodniach khaki) wysublimowany. Podobno chcieli dać nadzieję. Dali ostateczną gwarancję.

Już świetna, zeszłoroczna płyta Mos Defa, tegoroczny triumf Eryki Badu i bezbłędny właściwie powrót Reflection Eternal pokazały, że inne dzieci Native Tongues zostały dobrze wychowane przez kochających rodziców, wyrastając na pięknych dorosłych. Roots są podkreślnikiem tej tezy, kropkami nad wszystkimi postawionymi w niej „i” i wykrzyknikiem na końcu. Dzięki, wielkie dzięki za to, że wciąż można kochać hip-hop.

***

Paweł Heba

autor audycji „Słuchanie zabija” w Akademickim Radiu Kampus, bloger Musicspot.pl

Zatkało mnie. Ale to nic dziwnego. Zwykle, kiedy obcuje ze świetną płyta, nie potrafię wypowiadać się o niej inaczej niż trzema pochlebnymi epitetami. A „How I Got Over” to jest świetna płyta. I jeszcze: przebojowa i przemyślana. Na siłę: ma cudownie skondensowane brzmienie. Mógłbym napisać jeszcze, że album leży bliżej łagodnie kładących się na uszach „Phrenology” i „The Tipping Point”, niż kłujących w pięty, motorycznych „Game Theory” i „Rising Down”. Ale znajdziecie to w każdej recenzji. Może pokusiłbym się jeszcze o dopisanie paru zdań o gościnnym udziale Dirty Projectors, Monsters Of Folk czy samplu z Joanny Newsom i skwitować to stwierdzeniem typu „to nie puszczanie oka do zorientowanej na indie publiki, tylko sensowne wykorzystanie dostępnych środków”. Tylko jakie to ma znaczenie? Wspomniałbym o tym, że nawijki Black Thoughta na nowej płycie sprawiają, że z niecierpliwością czekam na jego solówkę. Ale przecież zawsze trzymał poziom. Na koniec dodałbym, że brzmienie genialnego „The Fire” z Johnem Legendem kojarzy mi się z jakimś Genesis, a hook utworu tytułowego z Deep Purple. Tę myśl rozwinąłbym pewnie do konstatacji, że wrażenie „już to słyszałem” wynika z programowej prostoty kompozycji i produkcji nowej płyty The Roots, że to mistrzowskie użycie ogranych patentów. Tylko, że są to najpewniej moje urojenia. „How I Got Over” jest świetnym albumem – musi wam to wystarczyć. Posłuchajcie, a wymienimy jeszcze porozumiewawcze uśmiechy.

Screenagers.pl (1 lipca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Al Dente
[1 lipca 2010]
NIE ZNAM TYCH CWELI
iammacio
[1 lipca 2010]
Afro jak zawsze w formie. piona!
Gość: edek z fabryki kredek
[1 lipca 2010]
Afrojax - lubie Cie misiu slodki i mam na polce Afrokolektyw zaraz obok wszystkich plyt i singli The Roots i uwierz mi - baaaardzo podobne miewam obawy przed kazda ich nowa plyta wychodzaca po Things Fall Apart, ale po przeczytaniu Twojej recenzji, mam nadzieje, ze na Twojej drodze stanie wiecej przesladowcow od analnej plasteliny. Zakochalem sie w The Roots bo flow Trotter'a porwal mnie jak bojowki w Amercye Poludniowej i na tej plycie facet jest w swietnej formie.... hmmm, a moze to jest ruch pod tytulem : wszyscy sie beda jarac, a ja sobie ponarzekam i bede najfajnajniejszy ? sam nie wiem. baj de uej : szacun dla pojemnosci Twojej dupy - plastelina, album The Roots - jak bagaznik Volkswagena.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także