Gaga: dama w opresji

Zdjęcie Gaga: dama w opresji

Można odnieść wrażenie, iż od czasu premiery „Bad Romance” głównym narzędziem walki o prymat w komercyjnym popie stał się dla Gagi teledysk. Nowe single stanowią raczej element promocji klipu, a nie na odwrót. Jeśli zatem przyjąć, że batalia przeniosła się z powrotem do MTV, to brak jakichkolwiek działań odwetowych ze strony konkurencji – Beyoncé jest jednak sojusznikiem – może oznaczać, że mainstream wciąż jeszcze leży na deskach. Ale z drugiej strony niewykluczone, że cała reszta (zamiast sięgać do portfela i ładować miliony w klipy) woli poczekać, aż Gaga się wystrzela i wszystko wróci do normy. Co nie byłoby wcale takie nieprawdopodobne, zważywszy że Germanotta, począwszy od „Bad Romance”, sprzedaje w swoich teledyskach wciąż tę samą historię. Ktoś by się pewnie prędzej czy później połapał, gdyby nie fakt, że wraz z każdym kolejnym filmem – nieprzypadkowo używam tego terminu – jej opowieść nabiera coraz to nowych barw oraz znaczeń, a i sam sposób prowadzenia narracji staje się coraz dojrzalszy i subtelniejszy. Jakkolwiek frapujący nie byłby bowiem klip do „Bad Romance”, to jednak koniec końców zawsze odrzucał mnie swoją nachalną, wulgarną dosłownością. Z kolei „Thriller” XXI wieku, czyli „Telephone”, rozczarowywał miałką w gruncie rzeczy, posttarantinowską poetyką nawet mimo zgrabnego ukłonu w kierunku „Thelmy i Louise” – to jednak nie najlepszy pomysł trawestować kolesia, który sam jest jedną wielką trawestacją, gdyż każda kolejna będzie płytsza.

Tymczasem „Alejandro” wreszcie zaspokaja moje rozbuchane oczekiwania tak wizualnie/estetycznie – żegnamy Åkerlunda, witamy Kleina – jak i treściowo, gdyż Gaga do tych swoich zmagań z własną seksualnością i patriarchatem (co w sumie na jedno wychodzi) wnosi nieobecne wcześniej elementy religijności oraz męskiego homoerotyzmu. Pierwszy z tych aspektów pozwala osadzić owe zmagania w nowym kontekście – pomiędzy opresyjnym w stosunku do kobiety modelem seksualności katolickiej, a blokadą zmysłowości jako takiej poprzez wzbudzenie poczucia winy (tzw. Catholic guilt). Cielesność w katolickim dyskursie oznacza przecież jedno – grzech, a że grzech = zbrodnia, to i kara wydaje się nieunikniona. I faktycznie – Gaga zostaje ukarana, przegrywając (!) nie tylko ze sobą oraz swoją katolicką winą, ale i mężczyznami. I tu właśnie pojawia się drugi z ww. aspektów, czyli męski homoerotyzm, tyle że w wersji uwznioślonej, wojowniczej – niczym w nazistowskich laurkach Leni Riefenstahl – i w gruncie rzeczy mizoginicznej. Dla Gagi, aspirującej z tych czy innych powodów do zajęcia miejsca w ich szeregu, mężczyźni przeznaczyli bowiem wyłącznie rolę obywatela gorszej kategorii – kobiety w patriarchalnym społeczeństwie.

Oczywiście może być i tak, że poeta w ogóle nie to miał na myśli i że cała ta analiza jest po prostu nadinterpretacją. Przyjmując jednak, że operuję tym samym (lub zbliżonym) kodem kulturowym, co artystka i jakoś skandalicznie nie naginam faktów do tezy, to nie powinno mnie martwić, do jakiego stopnia mam rację, gdyż pomiędzy dziełem a jego zdekodowanym odpowiednikiem musi tak czy inaczej zaistnieć swego rodzaju intuicyjna paralela. Tymczasem interpretując klipy (czy w ogóle postać) Gagi odczuwam irracjonalny niepokój podobny temu, jaki udzielił mi się kiedyś podczas rozwiązywania testu na popkulturową dojrzałość. Dla tych, którym nie chce się skakać po linkach, wyjaśniam, że chodziło o stwierdzenie, czy osoba wykonująca zadania potrafi rozróżnić prawdziwą sztukę od bezwartościowego chłamu, np. oceniając wyżej obrazy Pollocka od bazgrołów trzylatka, prozę Faulknera od bełkotu googlowskiego translatora itp. Oczywiście coś takiego jak obiektywizm – a więc i dzieło obiektywnie złe/dobre – w przyrodzie po prostu nie istnieje i można by godzinami toczyć akademickie spory o wyższości literatury z translatora nad twórczością Faulknera czy odwrotnie. Tym niemniej poczułem się nieswojo, gdy oblałem test we wszystkich kategoriach. Ten „niepokój krytyka”, jakkolwiek by nie był irracjonalny (bo nie mówimy tutaj o kompetencjach!), odczuwam zawsze najsilniej w przypadku dzieł, które budzą skrajne odczucia – od zachwytów po odrazę, od oskarżeń o miałkość po mesjanistyczne peany. A przecież czymś takim są m.in. klipy Gagi. Dlatego robię się spokojniejszy, wiedząc, że wysoce prawdopodobny jest ten jej flirt z katolicką winą (nawet jeśli nie kojarzy Almodóvara, na sto procent rozumie antykatolicką wymowę teledysków Madonny). Podobnie zresztą ma się sprawa z ukłonem w kierunku Leni Riefenstahl – zakładając, że Gaga zna wszystkie filmy Tarantino na pamięć i czerpie z nich garściami, musiała sprawdzić, kim jest aktorka z „Piz Palü”, o której dyskutują bohaterowie „Bękartów wojny”.

Odwołania do Riefenstahl, nadwornego filmowca Trzeciej Rzeszy i ulubienicy Hitlera, nie służą oczywiście gloryfikacji nazizmu – quasi-hitlerowska aura wskazuje raczej na „Kabaret” Boba Fosse’a, abstrahując już zupełnie od etycznego uwikłania Riefenstahl w nazistowską propagandę. W tym przypadku chodzi najpewniej o jej metodę portretowania męskiego piękna, będącej apoteozą aryjskiego ideału urody, zerżniętej zresztą od antycznych Greków, z czym ani naziści – „użyczający” sobie sporo symboli i gestów z całego świata antyku – ani sama Riefenstahl nigdy specjalnie się nie krygowali. Drobiazgowe ujęcia półnagich, perfekcyjnie umięśnionych męskich ciał, jakie dominują w klipie do „Alejandro”, u Leni pojawiają się przecież właśnie w „Olympii” – filmie dokumentalnym, gloryfikującym nie tylko współczesnego aryjskiego olimpijczyka, ale i hołdującym antycznym greckim sportowcom, których zmagania zakonserwowali przed wiekami tamtejsi artyści. U Germanotty też zresztą pojawia się podobny, quasi-olimpijski trop (scena zapasów), nasuwający skojarzenia z otwarcie gejowskim klipem do „This Boy’s In Love” The Presets no i „Stripped” Rammstein, który to teledysk jest niczym więcej jak zbitkiem scen z „Olympii” właśnie (a dla Gagi ci pretensjonalni Niemcy to znajomi dobrego znajomego, czyli Jonasa Åkerlunda, reżysera zarówno „Bad Romance”, jak i rammsteinowskiego „Pussy”).

U Gagi gloryfikacja męskiego piękna nabiera homoseksualnego i militarno-mizoginistycznego wydźwięku. Wątek gejowski zostaje zasygnalizowany już na samym początku klipu (rajstopy) i jest konsekwentnie rozwijany (mundur to nie tylko wojskowe akcesorium) aż do frapującej sceny seksu analnego, w której Gaga jest na zmianę pasywna i aktywna. Właśnie ze względu na tę wymienność funkcji nie odczytywałbym powyższej zagrywki jako symbolu (pragnienia) bezpowrotnego odwrócenia ról, lecz raczej potrzeby partnerstwa – funkcjonowania na tych samych zasadach, zerwania z patriarchalną, opresyjną (w stosunku do kobiet) katolicką seksualnością. Lub ewentualnie meta-komentarza, odnoszącego się do plotek o domniemanym transwestytyzmie Gagi (zamiana ról: tutaj to kobieta staje się mężczyzną). Zresztą czymże są lufy karabinów, przytwierdzone do jej piersi w scenie tańca, jeśli nie symbolem fallicznym? Tak czy inaczej pragnienie przynależności miesza się z lękiem kobiety i mizoginią mężczyzny – to właśnie podsycaniu atmosfery prześladowania mają służyć wszechobecne akcenty militarne, tj. wojenne przebitki na drugim planie, symbolika totalitarna rodem z „Z” Costy-Gavrasa. W tym kontekście łatwo zauważyć, jak umiejętnie Gaga pogrywa sobie z tekstem do „Alejandro”. Bo o ile muzycznie to jest ukłon w stronę latynoamerykańskiego popu w stylu „La Isla Bonita” Madonny, o tyle na poziomie liryków dziewczyna prosi (przepraszający ton u Gagi, wow) o możliwość realizowania się poza tradycyjnym układem małżeńskim/partnerskim. Gra z imionami kochanków (Alejandro, Roberto, Fernando) służy nie tyle prezentacji trofeów, ile raczej powiększeniu grona adresatów apelu. Innymi słowy: Gaga zwraca się do wszystkich mężczyzn.

Problematyka, którą w ten sposób zarysowuje Gaga, jest zasadniczo tożsama z treścią obrazów Almodóvara. Wątek silnych/upokorzonych kobiet, wyzwalających się spod tyranii mężczyzn, stanowi bowiem jeden z dwóch głównych leitmotivów jego twórczości, vide ostatnie, mocno przereklamowane filmy z Penélope Cruz („Volver” np.). Zresztą gdyby ograniczyć się wyłącznie do lektury tekstu „Alejandro”, skojarzenie z Almodóvarem i tak wydawałoby się uprawnione. Weźmy choćby drugą zwrotkę: She’s not broken, she’s just a baby / But her boyfriend’s like a dad, just like a dad / and all those flames that burned before him / Now he’s gonna firefight, gonna cool the bad. Gdyby interpretować ją dosłownie, byłby to fajowy meta-komentarz pod adresem ojca, któremu ponoć wiele zawdzięcza, m.in. zwycięstwo w walce z nałogiem. Można też odczytać tę zwrotkę metaforycznie, jako próbę rozrachunku z Bogiem-ojcem, Kościołem, katolicyzmem itp. Jeśli zatem wyjść poza interpretację tych jej ikonoklastycznych zagrywek jako taniego bluźnierstwa, to okaże się, że habit stanowi właśnie symbol katolickiego poczucia winy – knebla seksualności lub jej realizacji, ale w opresyjnej wersji, degradującej kobietę. Chodzi zatem o ten sam rodzaj represji, z jakim przez całą swoją karierę rozprawiał się m.in. Almodóvar właśnie. Niezależnie, ku której wersji się skłaniamy – Gaga jako ofiara mizoginii, jako lesbijka-feministka, jako kobiecy/męski transwestyta, jako nowa Carol Ledoux ze „Wstrętu” Polańskiego.

Co więcej, podobnie jak u Almodóvara, tak i tutaj opresyjna seksualność katolicka prowadzi do fetyszyzacji symboli religijnych. U Gagi najistotniejsze są dwa z nich: krzyż i różaniec. Ten pierwszy zostaje tu ukazany jako symbol falliczny – widnieje odwrócony na jej kroczu, niczym penis we wzwodzie. Drugi z nich Gaga połyka, co można by interpretować jako symbol niemożności spełnienia się w akcie seksualnym, metafora finalizacji poddańczego, heteroseksualnego stosunku oralnego, który w tych okolicznościach eliminuje możliwość zaspokojenia kobiety – przedmiotu, nie podmiotu aktu seksualnego. Gaga jest więc kobiecym (?) odpowiednikiem Ángela/Juana/Zahary z „Bad Education”, zafiksowanego na punkcie katolickiego wychowania; zakonnicą całującą księdza na niesławnym plakacie z kampanii reklamowej Benettona; czy wreszcie nową Madonną – ukrzyżowaną, naznaczoną stygmatami, masturbującą się na scenie podczas wykonywania „Like A Virgin” (!!!). Szczególnie silne jest oczywiście podobieństwo do Ciccone. Obie pochodzą z rodziny włoskich emigrantów, obie doskonale wiedzą, czym jest katolicki kodeks moralny i wreszcie obie – nieważne czy na serio, czy nie – borykają się z katolicką obyczajowością, która stoi im na drodze do spełnienia, plamiąc po drodze honor swoich rodziców na antenie MTV.

Tak czy inaczej fetyszyzacja symboli religijnych wcale nie musi świadczyć o wyzwoleniu – sądzę, że jest wręcz przeciwnie. Paradoksalnie, kobieta sponiewierana w katolickim świecie nie potrafi wyrwać się z opresji, gdyż – Catch-22 vel syndrom sztokholmski – dręczy ją poczucie winy. Gaga ma więc pełne prawo czuć się grzesznicą i oczekiwać kary, której nie uniknie, dopóki tkwi uwikłana w katolicki system wartości. Choć trzeba przyznać, że podejmuje walkę i na moment zrzuca habit (tak dosłownie, jak i w przenośni), aby zdobyć się na zmysłowy (!) taniec na pustym parkiecie. Nie tylko w niczym nie przypomina to kalekiej, obłąkańczej choreografii z „Bad Romance”, ale i poprzez ten latynoski sznyt układów i figur, odsyła zgrabnie w rejony tamtejszej/iberyjskiej symboliki, gdzie kobiecy taniec = gra, tryumf. Inny trop prowadzi do voguingu – nowojorskiego/chicagowskiego stylu tanecznego, wokół którego koncentruje się tzw. Ballroom Community, tj. społeczność zrzeszająca lesbijki, gejów, biseksualistów i transgenderów (LGBT). Choć akurat ten wątek można by rozciągnąć na całą twórczość Gagi... Zważywszy jednak jak chętnie Steven Klein, reżyser „Alejandro”, przywołuje w wywiadach „Kabaret” Boba Fosse’a, najbardziej prawdopodobna wydaje się próba odtworzenia choreografii Sally – głównej bohaterki filmu Fosse’a, postaci wyzwolonej ze społecznej konwencji, hedonistki. To przecież właśnie poprzez swój taniec Sally manifestuje główne przesłanie „Kabaretu”: ludzka potrzeba szczęścia jest silniejsza niż wszelkie formy opresji, a hedonizm stanowi formę heroizmu, postawę sprzeciwu tak wobec nazizmu (w przypadku Fosse’a), jak i czegokolwiek innego. No właśnie, może to być wyzwanie rzucone mężczyznom, może to być akt wyzwolenia, grunt, że przez krótki moment Gaga sprawia wrażenie pogodzonej ze sobą, nieskrępowanej własną seksualnością. Tyle że wkrótce pojawiają się żołnierze, którzy siłą zmuszają ją do powrotu do świata katolickiego patriarchatu.

Ostatecznie więc ulega mężczyznom, choć jest to uległość ofiary gwałtu, która nie miałaby zbyt wiele wspólnego z dobrowolnością, gdyby nie fakt, że Gaga wydaje się z tego gangbangu czerpać perwersyjną przyjemność, niczym uczestnicy skandalizującej sceny kulminacyjnej „Diabłów” Kena Russella (filmu traktującego m.in. o katolickiej winie i represjonowanej seksualności). Co ciekawe, sekwencję końcową klipu rozpoczyna chwyt, który stanowi na dobrą sprawę rewers finału z „Death Proof” – główna bohaterka klipu stoi otoczona wianuszkiem mężczyzn, podczas gdy ci wymierzają jej miarowo kolejne ciosy, niczym bohaterki Tarantino swojemu oprawcy. Przy czym postawa kata-mężczyzny do samego końca pozostaje bardzo niejednoznaczna, gdyż za parawanem pruskiego drylu i maskulinizacji kryje się tak naprawdę homoseksualista – krypto-gej, niepotrafiący zdobyć się (jak Gaga) na coming out. Tym samym Germanotta sięga po starą prawdę i zarazem drugi leitmotiv „Kabaretu” Fosse’a – pod wypudrowaną powierzchnią czai się deprawacja, a w zachodnim społeczeństwie pierwiastek rozpustny, libertyński oraz patriarchalny/faszystowski współistnieją. W ostatecznym rozrachunku na tym zastałym, patriarchalnym status quo tracą wobec tego wszyscy. Kobieta (Gaga), która spoczywa bezwładnie na łożu małżeńskim, sprowadzona do roli marionetki, oraz mężczyzna – tak jak ona bezwładny, wyzuty z wszelkich namiętności. Końcem tej historii jest tak naprawdę początek klipu, czyli scena pogrzebu (Alexandra McQueena?), która jakoś dziwnie przypomina katolicką ceremonię zaślubin. I naprawdę wolę nie domyślać się, co leży na poduszeczce, którą na czele konduktu niesie Gaga.

Reasumując: we współczesnym świecie muzyki popularnej Gaga nie ma sobie równych pod względem śmiałości i jakości teledysków. Tyle że przesunięcie akcentów, jakie dokonało się w jej portfolio od czasu premiery „Bad Romance”, i przekalibrowanie działalności na produkcję klipów sprawia, że Germanotta stała się de facto artystką wizualną. Gdyby zatem potraktować ją jako przedstawicielkę świata filmu, to nie tylko jej pozycja na rynku muzycznym stałaby się nieistotna, ale i należałoby zmienić kryteria oceny, która z pewnością uległaby zmianie. W tej chwili punktem odniesienia „Alejandro” są wciąż wideoklipy, których historie tworzą dzieła pokroju „Thrillera”. A przecież ten kamień milowy w swojej kategorii wagowej byłby ledwie nieznaczącą ciekawostką, gdyby wpisać go w kontekst historii światowego kina. Rzecz ma się analogicznie z „Alejandro”. Choć jest to dzieło starannie zrealizowane – znakomita scenografia, bardzo estetyczne kadry – nie ma i nie będzie nigdy miało statusu wiekopomnego. Z tej prostej przyczyny, że ponad przeciętną nie wybijają się ani poszczególne sceny (poza jedną – połknięciem różańca), ani całokształt fabuły, gdyż Germanotta nic nie wnosi do jednego z bardziej eksploatowanych motywów w historii kina. Tym samym – o ironio – Gaga, walcząc z opresją wobec kobiecej seksualności, poddaje się gatunkowej opresji formy.

Łukasz Błaszczyk (21 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3
błaszczyk
[22 czerwca 2010]
Czyli z tym shawty to jest tak, że gdyby nie Beyonce nie byłoby Electrik Red:)?
błaszczyk
[22 czerwca 2010]
Heheh, już nie mogę. Ale serio? Nie wiem, nigdy mnie nie porwały te jej promosy do Sashy, z Single Ladies na czele. Niewykorzystany potencjał. Co do Video Phone zgoda, ale znowu - to już jest era postbadromance no i jakby nie było featuring Gagi.
marta s
[22 czerwca 2010]
"P.S. Beyonce? Ale akurat kreacja nigdy nie była jej specjalnością. Nawet ten motyw z Sashą Fierce, jej alter ego, wypadł tak jakoś blado. Dopiero przy okazji Why Don't You Love Me coś tam się ruszyło."

kurcze, Łukasz, weź to skasuj. :) od czasu "B'Day" Beyonce jest królową kreacji i nawet jeśli popełnia błędy i nie wykorzystała Sashy Fierce do końca, to przy okazji promocji płyty "Sasha" wideoklipami, tam są takie pomysły, że wow. W zasadzie wystarczyłoby samo Single Ladies. Ale jest jeszcze Diva, jest "Video Phone", w którym już jedna linijka niesie tysiąc konotacji - heloł, dziewczyny/kobiety nie zwracają się do gości "shawty", to jest typowo męskie, seksistowkie określenie. what's your name shawty.
marta s
[22 czerwca 2010]
zostawmy już tę autentyczność, przecież w gadze chodzi o to, że jej scenerią jest hiperrzeczywistość, jakieś symulakrum.
marta s
[22 czerwca 2010]
1. Abstrahując od wiodącego motywu w klipie - katolickiej winy (pod tą obserwacją Łukasza się podpisuję), lubię myśleć o obrazku do "Alejandro" jako o ostatnim hołdzie dla Alexandra McQueena. Po pierwsze, otwierająca całość ceremonia pogrzebu,to serce niesione na "poduszce" (ten uroczysty rekwizyt ma zapewne jakąś formalną nazwę, ale nie mam pojęcia), a całość utrzymana jest w tej ponurej czarno-czerwonej estetyce, którą przecież McQueen uwielbiał. Po drugie są tu jedne z ostatnich jego projektów. Po trzecie - tytułowy imię tytułowego bohatera - co prawda banalnie ale jednak - odsyła do Alexandra.

2. Taniec jednak mocno niedoceniony. Już zostawmy fakt, że Gaga jest naprawdę nie najlepszą tancerką, ale chłopcy robią tutaj kawał niewiarygodnej roboty. Cudowne starcie voguingu (praca rąk, bardzo przegięta imitacja chodu z wybiegu) z dwoma kontrowersjami: w jednym układzie tancerze są wojskowymi, w innych za sprawą m.in. specyficznej fryzury odsyłają do skojarzenia z mnichami. Dawałoby to między innymi odpowiedź na pytanie, dlaczego de facto w klipie jest tak mało homoerotyki - jest sygnał o homoseksualizmie, ale tak naprawdę nie widzimy męsko-męskiego iskrzenia. Innymi słowy kontynuacja wątków opresji i konfliktu z samym sobą.

3. Jeszcze co do voguingu i kultury związanej z nim związanej - Gaga w ogóle wyłuskała bardzo dużo z tego ruchu, obok tych swoich fascynacji Warholowską Fabryką: a) nazwa kolektywu współpracowników wyciągnięta - tak jak to zrobiły środowiska lgbt - od świata mody, Haus of Gaga b) operowanie leksyką związaną z rodziną i nazywanie siebie "mother monster" , głową rodziny "little monsters", alternatywnej do kulturowego i heteroseksualnego wzorca rodziny.

4. "Alejandro" jako piosenka - tutaj rozgrywa się taka minibatalia pomiędzy nowojorską wrażliwością Gagi i jej "kompleksem" Madonny (la isla bonita) a rodowodem RedOne'a, który zjadł zęby na szwedzkiej muzyce - "Fernando" przepuszczone przez Ace of Base. Gdy tylko ukazała się płyta "The Fame Monster", najsilniejsze moje skojarzenie a propos "Alejandro" szło w kierunku "La Isla Bonita" od strony mitu romansu białej kobiety i latynoskiego kochanka. "La Isla Bonita" jest melancholijnym wspomnieniem (czy może nawet wyobrażeniem) egzotycznych wakacji i romansu, który jednak umarł wraz s końcem "turnusu", oraz wyrzutem wobec samej siebie, że nie starczyło odwagi, aby wyłamać się ze scenariuszowego finału takiego romansu. "Alejandro" jest taką niby-projekcją tego, co by się stało, gdyby nie wracać z powrotem do wygodnego, amerykańskiego życia, a zamknięcie tej historii również nie jest optymistyczne.

5. Porównanie z Mansonem najnudniejszym i najoczywistszym porównaniem wszech czasów. Powtórzę tylko to, co kiedyś napisałam na twitterze: Manson jednak dosłowniej cytował Ziggy’ego Stardusta. To są bardziej "epickie" porachunki z kulturą amerykańską i społeczeństwem jako takim (mogę nadinterpretować motyw klonów w "The Dope Show) niż u Gagi. Gaga jest w wyższym stopniu neurotyczna, częściej poruszająca się w indywidualnym wymiarze dysfunkcyjności. Czasem ten jej wyrazisty socjokomentarz jest po prostu efektem ubocznym, podobnie jak "szokowanie". Ostatecznie jednak oboje lubują się w popkulturowych cytatach, androginizmie i potężnych refrenach.
błaszczyk
[22 czerwca 2010]
Oj, przepraszam, dopisałem sobie w myślach ten przecinek. Tak, muzyka pop = kreacja i pod tym względem Gaga nie uplasowałaby się raczej w okolicach podium topu wszechczasów. Tym niemniej - choć to kwestia, która wykracza poza kontekst Alejandro, a to jest w tym przypadku mój subject matter - próżno DZISIAJ szukać równie intrygującej POSTACI w świecie komercyjnego popu.

P.S. Beyonce? Ale akurat kreacja nigdy nie była jej specjalnością. Nawet ten motyw z Sashą Fierce, jej alter ego, wypadł tak jakoś blado. Dopiero przy okazji Why Don't You Love Me coś tam się ruszyło.
Gość: szwed
[22 czerwca 2010]
Napisałem "autentycznie ważne i odkrywcze" a nie "autentyczne, ważne i odkrywcze" mam świadomość jakie kłopoty są z kategorią autentyzmu i ja specjalnie często się nią nie posługuję. Mam tylko wrażenie, że ostatnimi czasy to podkreślanie "kreowania postaci" u np. Beyonce, tegorocznej Cibelle, Monae (której poszczególne tracki są bardzo spoko) czy Gagi jest wysilone i banalne. Tzn. jest to pierwszy lepszy sposób na stworzenie otoczki "czegoś więcej". Tworzenie scenicznego alter-ego to zabieg znany w popie co najmniej od sierżanta pierza i można się nim posługiwać w sposób ciekawy bądź nie. Mam wrażenie, że ostatnio sięga się po niego trochę tak jak po różne symbole religijne do sprofanowania - tzn. by było niby ambitniej bardziej intelektualnie, a w rzeczywistości nic się za tym nie kryje.
błaszczyk
[22 czerwca 2010]
@krisss
Co do Leni - jasne, mój błąd, dzięki. Co do Ace Of Base - heh, wiem, o co Ci chodzi (to nawet do All That She Wants byłoby podobne, Europa przecież!!), ale wolę w tym słyszeć La Isla Bonita.
błaszczyk
[22 czerwca 2010]
Tak, kwestie muzyczne ogarniał Maciek, z tym że moja ocena Alejandro byłaby raczej podobna. Lubię ten kawałek i wiem, że wszyscy porównują go do Ace of Base, ale jakoś właśnie ta La Isla Bonita przyszła mi najpierw do głowy. Nieważne. Hmm, jeśli moja ocena tego klipu jest niejasna, to sorry za brak przejrzystości. To, co chciałem powiedzieć, skrótowo brzmiałoby mniej więcej tak: w kategorii teledysku Alejandro jest baaaaaardzo dobre, w kategorii open - CAŁE kino - rzecz nie wybija się ponad przeciętną.

Heh, no rozumiem, co masz na myśli z tym Almodovarem, ale mnie nie chodziło o sprowadzenie jego filmów do tego jednego motywu (choć jest on bardzo istotny), tylko o wyróżnienie go. Bo to jest właśnie wspólny mianownik klipów Gagi i jego filmografii - katolicka obyczajowość, kultura quuer, fetyszyzacja symboli religijnych no i ten iberyjsko/latynoski undercurrent.

"ona wykorzystuje to, co było w ostatnich kilkunastu latach autentycznie ważne i odkrywcze"

Hmmm, co do autentyzmu - to jest kategoria, która zupełnie mnie nie interesuje, to raz, a dwa, że nawet gdybym chciał, nie potrafiłbym jej zmierzyć. Intuicyjnie wiem, o co Ci chodzi, ale poza odosobnionymi przypadkami chyba jednak wolę "szczerą nieszczerość" czy to w muzyce, filmie czy czymkolwiek niż "bycie sobą". Stąd naprawdę nie mam nic przeciwko KREACJI - m.in. dlatego ujęła mnie ostatnio Janelle Monae, nawet jeśli dziewczyna nie do końca jeszcze panuje nad materią i ta jej poza rozłazi się w szwach.

Co do odkrywczości, to tutaj też mimochodem odbiję piłeczkę nuża w brzuchu. Na samym wstępie napisałem, że Gaga de facto od jakiegoś czasu opowiada wciąż tę samą historię - a w szerszym kontekście gra tymi samymi motywami, co np. upraszczając Manson kilka lat wcześniej - tyle że na wysokości Alejandro (IMHO, bo np. Marta pewnie ma na ten temat zupełnie inne zdanie) wreszcie udaje jej się (czy tam Kleinowi, nieistotne) poskładać te wszystkie elementy w całość w taki sposób, żeby to nie było prostackie, wulgarne itp. No bo serio, Manson (lub jego manager, lub Reznor, lub wytwórnia) mógł mieć to samo na myśli, ale sposób, w jaki on tymi motywami grał był żenujący, choć oczywiście skuteczny, patrz shock value. Tymczasem dojrzałość, estetyka i skala odwołań, jakie charakteryzują Alejandro są raczej niespotykane we współczesnym popie. Innymi słowy tak nie wygląda co drugi klip. To, co ona wyraża może nie być jakoś superoryginalne, ale sposób w jaki to robi już tak. Hej, piewców hedonizmu - żeby wyłuskać pierwszy z brzegu wątek - było w ostatnim ćwierćwieczu dziesięć milionów, choćby taka Uffie, ale kto się tak ładnie odwoływał do Sally Bowles z Kabaretu? Mnie to zajebiście ujmuje.

Od niepamiętnych czasów jaram się teledyskami i jako fan gatunku uważam Alejandro za spore wydarzenie. Z tym że nie popadałbym ze skrajności w skrajność i nie próbował interpretować tego, co robi Gaga na zasadzie: słaba muzyka, dobre teledyski. Mnie może dziewczyna średnio przekonywać muzycznie, ale nie zmienia to faktu, że ona nie traktuje muzyki jako "środka do celu". To nie tak, że ona chce robić intencjonalnie żłą muzykę, żeby móc przemycać GŁĘBOKIE TREŚCI w klipach. Pomiędzy muzyką a kreacją zachodzi perfekcyjna korelacja, muzyka nie gra roli drugoplanowej, o czym zresztą jakiś czas temu na Porcys pisał fajnie Kamil Babacz.

Nie przesadzałbym też z generalizacjami. To nie jest tak, że jeśli nie słuchasz Gagi, to jesteś z UPR-u, a jeśli słuchasz, to jesteś transwestytą. To jest po prostu kwestia gustu (łuhuuu, odkryłem Amerykę!). Natomiast kompletnie nie rozumiem argumentów w stylu: "Gaga jest wyłącznie produktem". Jeeez, a kto nie jest? Czy Ariel Pink nie jest produktem? Czy Erykah Badu nie jest produktem? Czy Rolling Stones nie są produktem? Serio, Lemisz, Ty też jesteś produktem, to jest kapitalizm, rany boskie! Gdyby świat był zorganizowany tak, że Gaga i inni "figuranci", tworzący "muzyczną papkę" zarabialiby pieniądze, a świat INDJE robił to charytatywnie, wtedy zwróciłbym Ci honor. Ale w tych okolicznościach nie bardzo mogę.
Gość: krisss
[22 czerwca 2010]
używając lubianego tutaj przedrostka: uberprzeintelektualizowany ;-) tekst
a przy okazji:
- Leni nie reżyserowała Piz Palu, tylko w nim grała
- Alejandro to nie żadna La Isla Bonita, tylko Don't Turn Around Ace of Base
Gość: szwed
[22 czerwca 2010]
Łukaszu, cenię Twoje recenzje, w których potrafisz interpretacyjnie "pojechać", ale teraz myślę, że się przejechałeś.

Dobrze, że tak mało o muzyce, bo La Isla Bonita miała kapitalną melodię, a tu mamy wałkowany non-stop mizerny refrenik, takie pozbawione przebojowości, usypiające post-ace of base. Skupisz się na obrazie, "artystka wizualna" itd, by na koniec słusznie stwierdzić, że w takim razie trzeba zmienić kryteria oceny i oceniasz - nie ma tu niczego, co wybija się ponad przeciętną. Czy trzeba było poświęcić tyle znaków na uchwycenie tej przeciętności? Jakie to ma znaczenie, o co Ci chodzi? Na czym polega ten "fenomen Ga-gi", skoro muzycznie bida, a wizualnie "nic ponad przeciętną"? Twój tekst na te pytanie nie odpowiada, ale jest w nim bardzo ważna intuicja - Almodovar.

Pozwolę sobie teraz bardzo skrótowo przedstawić jak widzę (w opozycji do Ciebie i Marty) postać Gagi i od razu zaznaczam, żeby nie było nieporozumień - jest ona waż-nym i ciekawym zjawiskiem (w żadnym wypadku twórcą), ale jej wagę oceniam znacz-nie inaczej. Dlaczego Almodovar w Twoim tekście to dobry trop? Bo to reżyser-symbol ostatnich powiedzmy 15 lat, w których, jak to przy okazji Antony'ego napisałem "z ha-słami gender i queer zapoznały się nawet czytelniczki Pani domu". Gaga jest o tyle cie-kawa, że stanowi ona miałką (przepraszam, ale wiecie, że nie jestem żadnym rocksistą;) czkawkę po tych 15 latach, na taką Gagę zapracowała alternatywa kinowa i muzyczna ostatniej ponad dekady tak jak np. na mizerny pop-punk lat 90 zapracowała amerykań-ska scena niezależna lat 80, a na kiczowate art-rockowe dzieła lat 70 autentyczne od-ważne eksperymenty psychodelii lat 60. Upraszczam, ale nie nie chcę tu wchodzić w szczegóły schemat jest znany od lat - to, co ciekawe, buntownicze, odważne pochłania mainstream i wydala w postaci zdatnej do konsumpcji przez masowego odbiorcę.

W tym sensie zjawisko Gagi jest ciekawe, bo to jest punkt krytyczny, ona wykorzystuje to, co było w ostatnich kilkunastu latach autentycznie ważne i odkrywcze, a teraz jest już po prostu banalne - opresyjność wobec cielesności, zabawy seksualnością, odejście od szczerości na rzecz kreacji postaci (ostatnio coraz trudniej zobaczyć kogoś, kto po prostu wychodzi na scenę i stara się być "powiedzmy" sobą - każdy chce mieć swojego Ziggiego Stardusta, nawet Beyonce, co chyba jest symboliczne:), żonglowanie stylistykami, revival lat 80, cały ten hedonistyczny electroclash itd. Gaga to nie żaden fame monster, ale "00's Monster". Potwór, którego popularność mnie cieszy, bo myślę, że zwiastuję coś nowego, tylko że oczywiście to "coś nowego" nie zostanie stworzone przez nią, ale wobec niej - czyli wobec karykaturalnego, pustego monstrum wykarmionego na ostatniej po-nad dekadzie.

A pisanie o Almodóvarze jako o artyście walczącym z katolicką obyczajowością, to jak pisanie Kochanowskim, że "wyrażał ból ojca po stracie dziecka". Niech wielkie dzieła prowokują nas do odważnych interpretacji a małe dziełka do krytycznego oglądu - W twoim tekście zabrakło i jednego i drugiego.

Gość: nuż w bżuhu
[22 czerwca 2010]
@lemisz -"Muzyczna płytkość" jest imho jak najbardziej usprawiedliwiona, jeśli to, używając kawiarnianej mądrości, cel uświęca środki. Pytanie brzmi czy cele Gagi są w jakiś sposób odkrywcze, bo osobiście wydaje mi się, że nie - akceptacja odmiennej orientacji seksualnej, równouprawnienie kobiet czy sprzeciwianie się katolicyzmowi to tematy eksploatowane w zachodniej popkulturze do, za przeproszeniem, usrania. Czekam na jakieś novum, no Germanotta - czuję że potrafisz! Na razie sprawnie ci idzie, ale cytowanie innych.
Gość: kuwetka
[22 czerwca 2010]
Znaczy dobra dobra, nie chodzi mi o wylew zeznań "nie jestem mizoginem", bo i tak nikomu przecież nie uwierzę. Poza tym słyszałem fafnyliard już razy "nie jestem X, ale...", ale już nie będę drązył, bo niezbyt to miejsce (i temat?) na to.

"Warto sobie zadać pytanie czy w ogóle byśmy się tym wszystkim przejmowali gdyby nie teledyski?"

No ale po co to tworzenie prawdziwego szkota w tworzeniu prawdziwej, esencjonalistycznej gagi? Przecież Gaga *to* też teledyski. I w nich przekazuje. Tak samo jej kostiumy. Nie można od tego abstrahować.

"Razi mnie sztuczność i koniunkturalność"
Koniunkturalność? Że niby w jaki trend się wpasowała?

"Gaga jest wyłącznie produktem"
No ciekawe jak byś zdefiniował bycie produktem tak, żeby nie wrzucić tym samym do tego całej reszty muzyki.
Gość: Lemisz
[21 czerwca 2010]
@kuwetka Nie jestem homofobem ani mizoginem. Razi mnie sztuczność i koniunkturalność pani Gagi. Skoro Gaga ma takie ważne treści do przekazania to dlaczego jej muzyka jest taka płytka? Porównanie do Mansona które się pojawiło jest jak najbardziej trafne. Gaga jest wyłącznie produktem. To ,że o niej tyle rozmawiamy jest jej niewątpliwym sukcesem. Warto sobie zadać pytanie czy w ogóle byśmy się tym wszystkim przejmowali gdyby nie teledyski? Pamiętajmy ,że muzycznie to jest eurowizja
Gość: kuwetka
[21 czerwca 2010]
Teledyski gagi (choć obejrzane przez setki milionów) nie zdobędą statusu wiekopomnego imo przez to, że uderzają własnie w tony nie do zaakceptowania przez większość albo nie są po prostu rozumiane. Bo choć jest totalnie mainstreamowa, to większość nie rozumie relatywnej wybitności jej przekazów. Jedni po prostu trawią ją jako czysty pop (większość słuchaczy) i nie wgłębiają się w analizy, a drudzy to klasyczni mizoginiści/homofobowie (piszący "bullshit", czy w ogóle komentujących bez czytania tekstu albo oglądania teledysków), którzy albo nie rozumieją sensu albo nie chcą go przyjąć do wiadomości (jaka, do diaska, nadinterpretacja? ten teledysk jest tak najeżony symbolami, często wręcz skrajnie bezpośrednimi, a ci "nadinterpretacja". Powinno się pokazywać te wypowiedzi studentom psychologii jako czysta egzemplifikacja denialu)
I tym samym te teledyski bardziej zdobędą status queerowo-kultowych. Z pewnością będą rozkładane na czynniki pierwsze na różnych przedmiotach, ale to nic nie zmienia.
Może po latach zostaną ukonorowane, kto tam wie, co nas czeka w tym 2030.

A ja daje wyzwanie: znajdźcie mi jednego piszącego bulszit o takim tekście o teledyskach gagi, czy hejtującego gagę, a który by nie był homofobem albo mizoginem.
Gość: alejandra
[21 czerwca 2010]
panie błaszczyk porównanie kanapka maca = pop piosenkarka jest zużyte do granic możliwości i w sumie przeterminowane no i tym samym niestrawne. ale o dziwo do gagi pasuje jak nic innego.
co do mansona - nawet jest olbrzymie podobieństwo fizyczne! btw. gaga uważa, że on jest amazing.
numery z symbolami religijnymi są kiczowate.
przyłączam się do pani nuż.
można tak wółko macieja ale dość.
gago, dostarczaj uciechy ludziom, w tym marcie słomce, jarkowi szubrychtowi, łukaszowi błaszczykowi i mi (po bro/bez bro na parkiecie), ale za nic nie bądź już pretekstem do pisania czterostronicowej analizy teledysku.
pozdrawiam :)
Gość: Gagus
[21 czerwca 2010]
..bicie piany i stek pseudokulturoznawczego ślinotoku..czy ktoś to przeczytał w całości?
Gość: nuż w bżuhu
[21 czerwca 2010]
@błaszczyk - a właśnie ja nie rozumiem co niby Gaga tak bardzo ulepszyła w pretensjonalnym wizerunku typowym dla shock rocka rodem z 90s - po prostu muzycznie postawiła nie na industrial czy glam rock tylko na jeszcze łatwiejsze do "sprzedania" eurodisco.
błaszczyk
[21 czerwca 2010]
@Mat
Nie no, nie planuję wersji twitter-ready, sorry. Poza tym ja tak o tym nie myślę, żebym stracił czas, pisząc ten artykuł. Bawiłem się raczej dobrze.

@nuż
Mhm, nie pamiętam tych zagrywek jakoś bardzo wyraźnie, ale wiem, że było coś takiego i że wtedy strasznie mnie to żenowało. A że nie bardzo chce mi się do tego teraz wracać, to wolę myśleć o Gadze - jeśli już podążać tym tropem - w kategoriach mooooocno ulepszonej wersji Mansona.
Gość: Mat
[21 czerwca 2010]
Czy mógłbym prosić pana Ł.Błaszczyka by streścił swój artykuł w akapicie od 4 do 8 zdań. ;-) Moim skromnym zdaniem nie zasłużyła bym stracił tyle! czasu na przeczytanie całości, wystarczy że pan Łukasz stracił go pisząc taki elaborat ;-)
Gość: nuż w bżuhu
[21 czerwca 2010]
*"Mansona" a nie "masona" ;)
Gość: nuż w bżuhu
[21 czerwca 2010]
Nie pisze o konkretnym klipie Masona, bo takie wątki jak faszyzm, anty-religijność (wymierzona głównie w katolicyzm, Wiki podpowiada, że Warner też odebrał katolickie wychowanie), zabawa w androgyna czy krytykowanie showbizu (tu myślę głównie o The Dope Show) pojawiały się na przestrzeni całej jego wideografii, z tego co kojarzę. Poza tym jemu też zarzucali, że jego kontrowersyjność jest bardzo koniunkturalna - tylko w przypadku Gagi mówi się, że wymyśliła ją wielka wytwórnia, a Manson miał był tworem Reznora.
Gość: błaszczyk nzlg
[21 czerwca 2010]
@wojewoda
Ej, kurcze, współczuję - mnie się też to dzisiaj ze dwa razy zdarzyło:( Polecam jednak zawsze pisać sobie najpierw w notatniku albo przed kliknięciem "wyślij" zrobić ctrl+a i ctrl+c. Jeśli wciąż Ci się chcę, to zapraszam do polemiki, bo jestem bardzo ciekaw. Co do katolicyzmu - tak, tutaj nuż podrzuca dobry trop. Proweniencja Gagi i inspiracja Madonną raczej wykluczają protestantyzm czy prawosławie. Dla Włochów chrześcijaństwo = katolicyzm.

@nuż
Tak, o ile wiem, to Sajewicz jest fanem porównania Gagi do Mansona, więc tutaj zdecydowanie jest coś na rzeczy. Ale nie potrafię do końca wyobrazić sobie, o jakim konkretnie klipie piszesz i o jakie konkretnie zagrywki Ci chodzi. Podrzuć linka.
Gość: nuż w bżuhu
[21 czerwca 2010]
np. różaniec to sznur modlitewny, niby ma odpowiedniki w innych kultach religijnych, wyznaniach (konkretnie chodzi mi o prawosławie)ale wciąż ten z teledysku jest charakterystyczny dla katolicyzmu, a nie dla całego chrześcijaństwa. poza tym sama biografia gagi -wychowanki szkoły katolickiej, daje nam taki trop.

co do samego alejandro - aż kliknęłam ctrl+f by sprawdzić czy faktycznie ten "artysta" się nigdzie tutaj nie pojawił- naprawdę nikt nie skojarzył tego teledysku z marilynem mansonem? dla mnie obecnie ona operuje identyczną estetyką, symbolami co on. wiem, że to spore uproszczenie, ale strasznie wali po oczach, nie wiem czy nawet bardziej niż "inspiracja" madonną .
Gość: wojewoda
[21 czerwca 2010]
czy ktos mi wyjaśni, czemu mi kurwa skasowało komentarz-elaborat, w którym podejmowałem poważną dyskusję z błaszczykiem? no do chuja, nie będę drugi raz pisał.

w ramach żalu dorzucę z ciekawości - dlaczego "katolicka" a nie "chrześcijańska"? jakieś ściśle katolickie symbole przegapiłem?
Wybierz stronę: 1 2 3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także