Gaga: dama w opresji

Zdjęcie Gaga: dama w opresji

Można odnieść wrażenie, iż od czasu premiery „Bad Romance” głównym narzędziem walki o prymat w komercyjnym popie stał się dla Gagi teledysk. Nowe single stanowią raczej element promocji klipu, a nie na odwrót. Jeśli zatem przyjąć, że batalia przeniosła się z powrotem do MTV, to brak jakichkolwiek działań odwetowych ze strony konkurencji – Beyoncé jest jednak sojusznikiem – może oznaczać, że mainstream wciąż jeszcze leży na deskach. Ale z drugiej strony niewykluczone, że cała reszta (zamiast sięgać do portfela i ładować miliony w klipy) woli poczekać, aż Gaga się wystrzela i wszystko wróci do normy. Co nie byłoby wcale takie nieprawdopodobne, zważywszy że Germanotta, począwszy od „Bad Romance”, sprzedaje w swoich teledyskach wciąż tę samą historię. Ktoś by się pewnie prędzej czy później połapał, gdyby nie fakt, że wraz z każdym kolejnym filmem – nieprzypadkowo używam tego terminu – jej opowieść nabiera coraz to nowych barw oraz znaczeń, a i sam sposób prowadzenia narracji staje się coraz dojrzalszy i subtelniejszy. Jakkolwiek frapujący nie byłby bowiem klip do „Bad Romance”, to jednak koniec końców zawsze odrzucał mnie swoją nachalną, wulgarną dosłownością. Z kolei „Thriller” XXI wieku, czyli „Telephone”, rozczarowywał miałką w gruncie rzeczy, posttarantinowską poetyką nawet mimo zgrabnego ukłonu w kierunku „Thelmy i Louise” – to jednak nie najlepszy pomysł trawestować kolesia, który sam jest jedną wielką trawestacją, gdyż każda kolejna będzie płytsza.

Tymczasem „Alejandro” wreszcie zaspokaja moje rozbuchane oczekiwania tak wizualnie/estetycznie – żegnamy Åkerlunda, witamy Kleina – jak i treściowo, gdyż Gaga do tych swoich zmagań z własną seksualnością i patriarchatem (co w sumie na jedno wychodzi) wnosi nieobecne wcześniej elementy religijności oraz męskiego homoerotyzmu. Pierwszy z tych aspektów pozwala osadzić owe zmagania w nowym kontekście – pomiędzy opresyjnym w stosunku do kobiety modelem seksualności katolickiej, a blokadą zmysłowości jako takiej poprzez wzbudzenie poczucia winy (tzw. Catholic guilt). Cielesność w katolickim dyskursie oznacza przecież jedno – grzech, a że grzech = zbrodnia, to i kara wydaje się nieunikniona. I faktycznie – Gaga zostaje ukarana, przegrywając (!) nie tylko ze sobą oraz swoją katolicką winą, ale i mężczyznami. I tu właśnie pojawia się drugi z ww. aspektów, czyli męski homoerotyzm, tyle że w wersji uwznioślonej, wojowniczej – niczym w nazistowskich laurkach Leni Riefenstahl – i w gruncie rzeczy mizoginicznej. Dla Gagi, aspirującej z tych czy innych powodów do zajęcia miejsca w ich szeregu, mężczyźni przeznaczyli bowiem wyłącznie rolę obywatela gorszej kategorii – kobiety w patriarchalnym społeczeństwie.

Oczywiście może być i tak, że poeta w ogóle nie to miał na myśli i że cała ta analiza jest po prostu nadinterpretacją. Przyjmując jednak, że operuję tym samym (lub zbliżonym) kodem kulturowym, co artystka i jakoś skandalicznie nie naginam faktów do tezy, to nie powinno mnie martwić, do jakiego stopnia mam rację, gdyż pomiędzy dziełem a jego zdekodowanym odpowiednikiem musi tak czy inaczej zaistnieć swego rodzaju intuicyjna paralela. Tymczasem interpretując klipy (czy w ogóle postać) Gagi odczuwam irracjonalny niepokój podobny temu, jaki udzielił mi się kiedyś podczas rozwiązywania testu na popkulturową dojrzałość. Dla tych, którym nie chce się skakać po linkach, wyjaśniam, że chodziło o stwierdzenie, czy osoba wykonująca zadania potrafi rozróżnić prawdziwą sztukę od bezwartościowego chłamu, np. oceniając wyżej obrazy Pollocka od bazgrołów trzylatka, prozę Faulknera od bełkotu googlowskiego translatora itp. Oczywiście coś takiego jak obiektywizm – a więc i dzieło obiektywnie złe/dobre – w przyrodzie po prostu nie istnieje i można by godzinami toczyć akademickie spory o wyższości literatury z translatora nad twórczością Faulknera czy odwrotnie. Tym niemniej poczułem się nieswojo, gdy oblałem test we wszystkich kategoriach. Ten „niepokój krytyka”, jakkolwiek by nie był irracjonalny (bo nie mówimy tutaj o kompetencjach!), odczuwam zawsze najsilniej w przypadku dzieł, które budzą skrajne odczucia – od zachwytów po odrazę, od oskarżeń o miałkość po mesjanistyczne peany. A przecież czymś takim są m.in. klipy Gagi. Dlatego robię się spokojniejszy, wiedząc, że wysoce prawdopodobny jest ten jej flirt z katolicką winą (nawet jeśli nie kojarzy Almodóvara, na sto procent rozumie antykatolicką wymowę teledysków Madonny). Podobnie zresztą ma się sprawa z ukłonem w kierunku Leni Riefenstahl – zakładając, że Gaga zna wszystkie filmy Tarantino na pamięć i czerpie z nich garściami, musiała sprawdzić, kim jest aktorka z „Piz Palü”, o której dyskutują bohaterowie „Bękartów wojny”.

Odwołania do Riefenstahl, nadwornego filmowca Trzeciej Rzeszy i ulubienicy Hitlera, nie służą oczywiście gloryfikacji nazizmu – quasi-hitlerowska aura wskazuje raczej na „Kabaret” Boba Fosse’a, abstrahując już zupełnie od etycznego uwikłania Riefenstahl w nazistowską propagandę. W tym przypadku chodzi najpewniej o jej metodę portretowania męskiego piękna, będącej apoteozą aryjskiego ideału urody, zerżniętej zresztą od antycznych Greków, z czym ani naziści – „użyczający” sobie sporo symboli i gestów z całego świata antyku – ani sama Riefenstahl nigdy specjalnie się nie krygowali. Drobiazgowe ujęcia półnagich, perfekcyjnie umięśnionych męskich ciał, jakie dominują w klipie do „Alejandro”, u Leni pojawiają się przecież właśnie w „Olympii” – filmie dokumentalnym, gloryfikującym nie tylko współczesnego aryjskiego olimpijczyka, ale i hołdującym antycznym greckim sportowcom, których zmagania zakonserwowali przed wiekami tamtejsi artyści. U Germanotty też zresztą pojawia się podobny, quasi-olimpijski trop (scena zapasów), nasuwający skojarzenia z otwarcie gejowskim klipem do „This Boy’s In Love” The Presets no i „Stripped” Rammstein, który to teledysk jest niczym więcej jak zbitkiem scen z „Olympii” właśnie (a dla Gagi ci pretensjonalni Niemcy to znajomi dobrego znajomego, czyli Jonasa Åkerlunda, reżysera zarówno „Bad Romance”, jak i rammsteinowskiego „Pussy”).

U Gagi gloryfikacja męskiego piękna nabiera homoseksualnego i militarno-mizoginistycznego wydźwięku. Wątek gejowski zostaje zasygnalizowany już na samym początku klipu (rajstopy) i jest konsekwentnie rozwijany (mundur to nie tylko wojskowe akcesorium) aż do frapującej sceny seksu analnego, w której Gaga jest na zmianę pasywna i aktywna. Właśnie ze względu na tę wymienność funkcji nie odczytywałbym powyższej zagrywki jako symbolu (pragnienia) bezpowrotnego odwrócenia ról, lecz raczej potrzeby partnerstwa – funkcjonowania na tych samych zasadach, zerwania z patriarchalną, opresyjną (w stosunku do kobiet) katolicką seksualnością. Lub ewentualnie meta-komentarza, odnoszącego się do plotek o domniemanym transwestytyzmie Gagi (zamiana ról: tutaj to kobieta staje się mężczyzną). Zresztą czymże są lufy karabinów, przytwierdzone do jej piersi w scenie tańca, jeśli nie symbolem fallicznym? Tak czy inaczej pragnienie przynależności miesza się z lękiem kobiety i mizoginią mężczyzny – to właśnie podsycaniu atmosfery prześladowania mają służyć wszechobecne akcenty militarne, tj. wojenne przebitki na drugim planie, symbolika totalitarna rodem z „Z” Costy-Gavrasa. W tym kontekście łatwo zauważyć, jak umiejętnie Gaga pogrywa sobie z tekstem do „Alejandro”. Bo o ile muzycznie to jest ukłon w stronę latynoamerykańskiego popu w stylu „La Isla Bonita” Madonny, o tyle na poziomie liryków dziewczyna prosi (przepraszający ton u Gagi, wow) o możliwość realizowania się poza tradycyjnym układem małżeńskim/partnerskim. Gra z imionami kochanków (Alejandro, Roberto, Fernando) służy nie tyle prezentacji trofeów, ile raczej powiększeniu grona adresatów apelu. Innymi słowy: Gaga zwraca się do wszystkich mężczyzn.

Problematyka, którą w ten sposób zarysowuje Gaga, jest zasadniczo tożsama z treścią obrazów Almodóvara. Wątek silnych/upokorzonych kobiet, wyzwalających się spod tyranii mężczyzn, stanowi bowiem jeden z dwóch głównych leitmotivów jego twórczości, vide ostatnie, mocno przereklamowane filmy z Penélope Cruz („Volver” np.). Zresztą gdyby ograniczyć się wyłącznie do lektury tekstu „Alejandro”, skojarzenie z Almodóvarem i tak wydawałoby się uprawnione. Weźmy choćby drugą zwrotkę: She’s not broken, she’s just a baby / But her boyfriend’s like a dad, just like a dad / and all those flames that burned before him / Now he’s gonna firefight, gonna cool the bad. Gdyby interpretować ją dosłownie, byłby to fajowy meta-komentarz pod adresem ojca, któremu ponoć wiele zawdzięcza, m.in. zwycięstwo w walce z nałogiem. Można też odczytać tę zwrotkę metaforycznie, jako próbę rozrachunku z Bogiem-ojcem, Kościołem, katolicyzmem itp. Jeśli zatem wyjść poza interpretację tych jej ikonoklastycznych zagrywek jako taniego bluźnierstwa, to okaże się, że habit stanowi właśnie symbol katolickiego poczucia winy – knebla seksualności lub jej realizacji, ale w opresyjnej wersji, degradującej kobietę. Chodzi zatem o ten sam rodzaj represji, z jakim przez całą swoją karierę rozprawiał się m.in. Almodóvar właśnie. Niezależnie, ku której wersji się skłaniamy – Gaga jako ofiara mizoginii, jako lesbijka-feministka, jako kobiecy/męski transwestyta, jako nowa Carol Ledoux ze „Wstrętu” Polańskiego.

Co więcej, podobnie jak u Almodóvara, tak i tutaj opresyjna seksualność katolicka prowadzi do fetyszyzacji symboli religijnych. U Gagi najistotniejsze są dwa z nich: krzyż i różaniec. Ten pierwszy zostaje tu ukazany jako symbol falliczny – widnieje odwrócony na jej kroczu, niczym penis we wzwodzie. Drugi z nich Gaga połyka, co można by interpretować jako symbol niemożności spełnienia się w akcie seksualnym, metafora finalizacji poddańczego, heteroseksualnego stosunku oralnego, który w tych okolicznościach eliminuje możliwość zaspokojenia kobiety – przedmiotu, nie podmiotu aktu seksualnego. Gaga jest więc kobiecym (?) odpowiednikiem Ángela/Juana/Zahary z „Bad Education”, zafiksowanego na punkcie katolickiego wychowania; zakonnicą całującą księdza na niesławnym plakacie z kampanii reklamowej Benettona; czy wreszcie nową Madonną – ukrzyżowaną, naznaczoną stygmatami, masturbującą się na scenie podczas wykonywania „Like A Virgin” (!!!). Szczególnie silne jest oczywiście podobieństwo do Ciccone. Obie pochodzą z rodziny włoskich emigrantów, obie doskonale wiedzą, czym jest katolicki kodeks moralny i wreszcie obie – nieważne czy na serio, czy nie – borykają się z katolicką obyczajowością, która stoi im na drodze do spełnienia, plamiąc po drodze honor swoich rodziców na antenie MTV.

Tak czy inaczej fetyszyzacja symboli religijnych wcale nie musi świadczyć o wyzwoleniu – sądzę, że jest wręcz przeciwnie. Paradoksalnie, kobieta sponiewierana w katolickim świecie nie potrafi wyrwać się z opresji, gdyż – Catch-22 vel syndrom sztokholmski – dręczy ją poczucie winy. Gaga ma więc pełne prawo czuć się grzesznicą i oczekiwać kary, której nie uniknie, dopóki tkwi uwikłana w katolicki system wartości. Choć trzeba przyznać, że podejmuje walkę i na moment zrzuca habit (tak dosłownie, jak i w przenośni), aby zdobyć się na zmysłowy (!) taniec na pustym parkiecie. Nie tylko w niczym nie przypomina to kalekiej, obłąkańczej choreografii z „Bad Romance”, ale i poprzez ten latynoski sznyt układów i figur, odsyła zgrabnie w rejony tamtejszej/iberyjskiej symboliki, gdzie kobiecy taniec = gra, tryumf. Inny trop prowadzi do voguingu – nowojorskiego/chicagowskiego stylu tanecznego, wokół którego koncentruje się tzw. Ballroom Community, tj. społeczność zrzeszająca lesbijki, gejów, biseksualistów i transgenderów (LGBT). Choć akurat ten wątek można by rozciągnąć na całą twórczość Gagi... Zważywszy jednak jak chętnie Steven Klein, reżyser „Alejandro”, przywołuje w wywiadach „Kabaret” Boba Fosse’a, najbardziej prawdopodobna wydaje się próba odtworzenia choreografii Sally – głównej bohaterki filmu Fosse’a, postaci wyzwolonej ze społecznej konwencji, hedonistki. To przecież właśnie poprzez swój taniec Sally manifestuje główne przesłanie „Kabaretu”: ludzka potrzeba szczęścia jest silniejsza niż wszelkie formy opresji, a hedonizm stanowi formę heroizmu, postawę sprzeciwu tak wobec nazizmu (w przypadku Fosse’a), jak i czegokolwiek innego. No właśnie, może to być wyzwanie rzucone mężczyznom, może to być akt wyzwolenia, grunt, że przez krótki moment Gaga sprawia wrażenie pogodzonej ze sobą, nieskrępowanej własną seksualnością. Tyle że wkrótce pojawiają się żołnierze, którzy siłą zmuszają ją do powrotu do świata katolickiego patriarchatu.

Ostatecznie więc ulega mężczyznom, choć jest to uległość ofiary gwałtu, która nie miałaby zbyt wiele wspólnego z dobrowolnością, gdyby nie fakt, że Gaga wydaje się z tego gangbangu czerpać perwersyjną przyjemność, niczym uczestnicy skandalizującej sceny kulminacyjnej „Diabłów” Kena Russella (filmu traktującego m.in. o katolickiej winie i represjonowanej seksualności). Co ciekawe, sekwencję końcową klipu rozpoczyna chwyt, który stanowi na dobrą sprawę rewers finału z „Death Proof” – główna bohaterka klipu stoi otoczona wianuszkiem mężczyzn, podczas gdy ci wymierzają jej miarowo kolejne ciosy, niczym bohaterki Tarantino swojemu oprawcy. Przy czym postawa kata-mężczyzny do samego końca pozostaje bardzo niejednoznaczna, gdyż za parawanem pruskiego drylu i maskulinizacji kryje się tak naprawdę homoseksualista – krypto-gej, niepotrafiący zdobyć się (jak Gaga) na coming out. Tym samym Germanotta sięga po starą prawdę i zarazem drugi leitmotiv „Kabaretu” Fosse’a – pod wypudrowaną powierzchnią czai się deprawacja, a w zachodnim społeczeństwie pierwiastek rozpustny, libertyński oraz patriarchalny/faszystowski współistnieją. W ostatecznym rozrachunku na tym zastałym, patriarchalnym status quo tracą wobec tego wszyscy. Kobieta (Gaga), która spoczywa bezwładnie na łożu małżeńskim, sprowadzona do roli marionetki, oraz mężczyzna – tak jak ona bezwładny, wyzuty z wszelkich namiętności. Końcem tej historii jest tak naprawdę początek klipu, czyli scena pogrzebu (Alexandra McQueena?), która jakoś dziwnie przypomina katolicką ceremonię zaślubin. I naprawdę wolę nie domyślać się, co leży na poduszeczce, którą na czele konduktu niesie Gaga.

Reasumując: we współczesnym świecie muzyki popularnej Gaga nie ma sobie równych pod względem śmiałości i jakości teledysków. Tyle że przesunięcie akcentów, jakie dokonało się w jej portfolio od czasu premiery „Bad Romance”, i przekalibrowanie działalności na produkcję klipów sprawia, że Germanotta stała się de facto artystką wizualną. Gdyby zatem potraktować ją jako przedstawicielkę świata filmu, to nie tylko jej pozycja na rynku muzycznym stałaby się nieistotna, ale i należałoby zmienić kryteria oceny, która z pewnością uległaby zmianie. W tej chwili punktem odniesienia „Alejandro” są wciąż wideoklipy, których historie tworzą dzieła pokroju „Thrillera”. A przecież ten kamień milowy w swojej kategorii wagowej byłby ledwie nieznaczącą ciekawostką, gdyby wpisać go w kontekst historii światowego kina. Rzecz ma się analogicznie z „Alejandro”. Choć jest to dzieło starannie zrealizowane – znakomita scenografia, bardzo estetyczne kadry – nie ma i nie będzie nigdy miało statusu wiekopomnego. Z tej prostej przyczyny, że ponad przeciętną nie wybijają się ani poszczególne sceny (poza jedną – połknięciem różańca), ani całokształt fabuły, gdyż Germanotta nic nie wnosi do jednego z bardziej eksploatowanych motywów w historii kina. Tym samym – o ironio – Gaga, walcząc z opresją wobec kobiecej seksualności, poddaje się gatunkowej opresji formy.

Łukasz Błaszczyk (21 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3
Gość: błaszczyk nzlg
[17 sierpnia 2010]
Kolego, ale Ty na serio tak? Gdzie ja tu pisałem coś o jakimś obrażaniu wartości?
Gość: Pawełek
[17 sierpnia 2010]
Jak zwykle komuś w dupie się przewraca ,a jak zawsze najczęściej bywa katolikom i ich wyimaginowanym prześladowcom ,znów ktoś kogoś obraził i zapewne niema o tym pojęcia ,ale urażony katol czuje (widać ma powody) prześladowanie i to że ciągle ktoś go obraża inaczej był by jeszcze bardziej chory .
Tym razem szczytem wyimaginowanego prześladowania padł fanatyczny Lukasz i chce inny utwierdzi w swojej patologii.
PYTAM CIĘ WIĘC LUKASZ w którym miejscu teledysku obrażane są wartości religijne chrześcijan ? konkrety proszę ,ja oprócz kilku sekundowej sceny gdzie piosenkarka połyka różaniec nie dopatrzyłem się niczego co by kojarzyło się choćby troszkę z jaką kolwiek religią .
Dalej Lukasz proszę w tekście wykazać taką samą obrazę ,gdzie ,jakie słowa jakie zdanie obraża wartości religijne i dlaczego akurat chrześcijan ?!
Gość: budr
[23 lipca 2010]
ej, zapomnieliście napisać o inspirowaniu się Willy'm Wonką! (okulary) :)
Gość: Mrs. Butler
[23 lipca 2010]
a w ogóle to nie możemy po prostu uznać, że tu się spierają Gagi strona żeńska - zakonnica i męska - jej androgyniczny wizerunek, i w bieliźnie, (która przecież jest cielista, nieozdobna, a więc jakby jej nie było), i jako piosenkarz (?).
Gość: Narc
[11 lipca 2010]
Pan redaktor wyczerpująco opisał to wszystko co sam przypuszczałem, lecz wydawało mi się niemożliwe...
Gość: burd
[28 czerwca 2010]
zenujace , wzielibyscie sie do jakiejs uczciwej pracy , a nie wypisywali glupoty.

http://www.youtube.com/watch?v=2uyrOavCDV4
ewk
[26 czerwca 2010]
taaa zwlaszcza w dck in the box. widzę, że zwietrzyłam jakąś niszę marketingową, bo timberlake'owi brakuje konkurencji. bieber=panienka, wolę beyonce
Gość: błaszczyk nzlg
[24 czerwca 2010]
Taaaak, Timberlake, Jezu, sam na niego lecę. Poczekaj aż Justin Bieber trochę podrośnie. Imho dobrze rokuje.
Gość: ewk
[24 czerwca 2010]
jeśli chodzi o "władzę kobiet nad światem" brakuje mi w teledyskach atrakcyjnych mężczyzn. kobiet (przynajmniej w teorii) jest na pęczki, wszystkie są rozebrane i tańczą itp. jeśli chodzi o facetów to może poza jakimś timberlake'iem straszna bieda. nie wiem gdzie gaga znalazła swoich tancerzy, ale od dawna nie widziałam dobrze tańczącego chłopca w teledysku (prym wiodą pitbule i inne akony - gibanie się na plaży z murzynką u boku)
Gość: kidej
[23 czerwca 2010]
Kurcze, cytat z "Don't turn around" jest niemalze tak wyrazny jak "Heroes" w "All I want" LCD, a Wy sie upieracie :)
Gość: alemadajandra
[23 czerwca 2010]
z dwojga złego wolę mm, antichrist superstar daje radę po prawie 15 latach, przemyslany i przebojowy koncept album łał, 'odwołań dużo' łał, kreacja łał, prowokacja łał, dopracowany wizualnie łał, przebiegły typ z tego mansona - sporo osób to kupiło (dosłownie). a brzydota i syf były tam wtedy bardziej na serio (prznajmniej były widoczne - manson był/jest ohydny, słynne zdjęcia ze wkładki), u gagi ta lukrowana androgeniczność rodem z wybiegów jest karykaturalna - jest coraz ładniejsza (jakby nie mogła do końca w alejandro być 'bez kreski', jest chudą zdzirą - musiała zostać ulubienicą) tak, gagę niby pociąga kłamstwo w sztuce czy coś takiego ale halo to polega na tym że się przebiera (najlepiej w ciuchy topowych projektantów, takich 'awangardowych') i kupę kasy poświęca na teledyski. wszystko jest na tacy (w dodaku jednorazówce), a po bowiem to ona jest w stanie wyłącznie przejąć piorunek na fejsie.
thelma i louise w wykonaniu beyonce i gagi zostały spłycone do granic możliwości - zabawny kolorowy filmik gdzie babki są górą, dużo quasitarantinowskich chwytów z tranwesytatmi i gejami w tle. łał
dziewczyna ładnie śpiewa i nie jest głupia. a i wykonuje piosenki które ludzie lubią. sporo.
Gość: nuż w bżuhu
[23 czerwca 2010]
Przyznam, że mnie się od razu skojarzyło z Monster - powstał w podobnym czasie co inne cytowane w klipie filmy (Chicago, Kill Bill), stąd interpretuje ten watek jako lesbijski. I wcale nie odmawiam Gadze muzycznego obycia, mimo że prawdopodobnie lubi Mansona ;)
A co do wątków religijnych - eufemistycznie nazwę to co zrobiła w Alejandro "barokowym przepychem". Jest tego za dużo. Niby w takiej konwencji ona działa, ale jak w innych klipach to dawało radę to tutaj już mnie boli głowa, ale to bardziej kwestia gustu. Poza tym z tego co wiem to w Stanach prym w działaniach homofobicznych wiedzie wcale nie Kościół Katolicki tylko mnóstwo pseudo-chrześcijańskich sekt fundamentalistycznych - wiadomo, że gwiazdy pop operują uproszczeniami, ale podchodząc tak naiwnie do tematu można się zastanawiać czy ona bardziej nie szkodzi środowisku LGBT(atakując nie tego co trzeba) niż mu pomaga
marta s
[23 czerwca 2010]
ale jak symbolika religijna nie pasuje do queer? katolicyzm = heteromatriks = opresja wobec seksualności nienormatywnej
marta s
[23 czerwca 2010]
w pewnym momencie = 3-4 lata temu = entuzjazm neofity.
marta s
[23 czerwca 2010]
w "telephone" nie ma wątku lesbisjkiego! partnerki w zbrodni.
nie neguję, że u gagi nie ma "zrzyny" z marylina mansona, bo zapewne jest, myślę, że ona jest dość zapoznana z jego dyskografią. tylko że z tego, co kojarzę, to jest panienka, która w pewnym momencie zachłysnęła się mocno Bowiem, Warholem oraz Prince'em i Madonną, w między czasie słuchając sobie m.in. The Cure.
Gość: nuż w bżuhu
[23 czerwca 2010]
@Marta - Zupełnie się zgadzam z tym co napisałaś o "rodowodzie" Gagi. Tylko, że ona (czy tam jej manago i Klein) do queerowej estetyki doczepiła jak przysłowiowy kwiatek do kożucha symbolikę typową właśnie dla Mansona, Reznora. Miło, że wspiera środowiska gejowskie, ale cały Alejandro zdaje się, że jest podporządkowany tej idei. W Telephone wątek lesbijski płynnie wynikał z quasi-fabuły. Tutaj mamy płytką krytykę religii, a raczej prowokacje jakich już były setki. Po prostu wracam uwagę, że efekt mało odkrywczy i nie usprawiedliwiają tego szlachetne pobudki
marta s
[23 czerwca 2010]
U GOT ME
Gość: błaszczyk nzlg
[23 czerwca 2010]
Oj tam, Manson też bywał wrażliwy:
http://www.youtube.com/watch?v=8I0v2bVX8j4
":P"
marta s
[23 czerwca 2010]
@nuż w bżuchu
fuckin' hate nine inch nails, z trudem przebrnęłam. :)
Andżelika, tzn. ja tu nie widzę wielu punktów stycznych, bo poza użyciem podobnej symboliki, to jest jednak inna wrażliwość. Gaga ten cały katolicki niepokój, epatowanie ciałem, sado-maso etc. filtruje raczej przez homoerotyzm, uliczny feminizm, warholowsko-nowojorską dziwaczność i postpunkową neurozę, a Trent Reznor operuje jednak naprawdę drastyczną brzydotą, ocierając się o jakieś okultystyczno-satanistyczne wątki (przejaskrawiam, ale chce mocno podkreślić diametralnie różne rodowody); inny słowy Gaga to jakaś tam repryza Madonny, a Reznor inkorporuje sobie raczej brutalną estetykę Charlesa Mansona.
błaszczyk
[22 czerwca 2010]
Okej, ale jeśli faktycznie to jej manago stałby za tym klipem, to absolutnie niczego by to nie zmieniło. Możemy przyjąć, że to jest dzieło Kleina - tak się przecież utarło, że to reżyser jest AUTOREM filmu - możemy posługiwać się uproszczeniami, pisząc, że to dzieło Gagi (jako nazwy-parasolu think-tanku), ale koniec końców, jakie znaczenie mają próby dociekania AUTORSTWA dzieła, skoro o wiele bardziej zajmujące jest samo dzieło?

Dzięki, Marto, zerknę na oba teksty w wolnej chwili.
Gość: anatol
[22 czerwca 2010]
Podpisując sie dużej mierze pod tym co zostało napisane przez imć Szweda chciałbym doprecyzować o co mi chodziło:

@Ugh, ale tu znowu do dyskusji wkrada się ta nieszczęsna kategoria autentyzmu/szczerości w muzyce.

Nie, bo to nie jest dyskusja o muzyce. Tego typu stwierdzenia, wstawiania tutaj ludzi z niezalu są imho bez sensu, bo nie jest to rozmowa o muzyce. To jest rozmowa pod tytułem "wykonawca muzyczny jako instytucja sztuk wizualnych", a muzyka nie ma tu nic do gadania. I dlatego powinno się szukać właściwych instytucji odpowiedzialnych za końcowy produkt i o nich rozmawiać. Ja tam w gadze mocny nie jestem, nie wiem kim jest jej menago, ale wszystko co obserwuję sugeruje mi, że to on (zakładając że to jedna osoba) jest tutaj kluczowy. Żeby wyeksponować różnicę posłużę się demagogicznie dobranym przykładem z drugiej strony - Sonic Youth. Oni rzeczywiście projektują mnóstwo rzeczy, dogadują się sami z poszczególnymi artystami i kreują przestrzeń wizualną instytucji pod tym szyldem. Tyle tylko, ze oni w zasadzie sami są artystami, pokończyli artystyczne college i mają wystawy w różnych galeriach.

Zajmijcie się tymi, którzy za gagą stoją, to wtedy interpretacje staną powiązane z rzeczywistością.
iammacio
[22 czerwca 2010]
@2. Robin James

głęboka rozkmina!
Gość: nuż w bżuhu
[22 czerwca 2010]
@marta - modowe odniesienia jak najbardziej, nie od dziś wiadomo, że Gagą chyba nawet bardziej fascynują się fashioniści niż fani muzyki.
Tylko ja bym jednak nie ignorowała mało chlubnego tropu lat 90 np http://vimeo.com/3554226 (choć to bezsprzecznie ważny kawałek historii wideoklipu) - symbolika katolicka w połączeniu z seksem, sado-maso, serce, jeszcze praktycznie identyczna końcówka...
Z tym Ziggym Stardustem a Mansonem to jakoś nie mogę się zgodzić - zdaje się, że zabawa w przybysza z innej planety była na "Mechanical Animals", obrażanie się na tradycyjną amerykańską rodzinę i chrześcijaństwo to dwie poprzednie płyty. Chyba to co jest najdziwniejszego w Germanotcie w tym momencie to właśnie to, że grając w drużynie z Beyonce doprowadziła do swoistego renesansu ohydnego shock rocka robiąc z niego shock disco. Toż to naprawdę przebiegłe z jej strony.
marta s
[22 czerwca 2010]
Dwa teksty, które są niezbędne podczas zastanawiania się nad Beyonce circa Sasha Fierce:

1. najlepszy tekst o Beyonce po polsku, zresztą fantastyczny również w kontekście światowego pisania o popkulturze. Agata Tomaszewska: http://birdgirl.bloog.pl/id,5873795,title,Wszyscy-jestesmy-divami,index.html

2. Robin James, I't's Her Factory blog: http://its-her-factory.blogspot.com/2009/05/single-ladies-is-not-about-bling-and.html
marta s
[22 czerwca 2010]
Electrik Red było pierwsze
Wybierz stronę: 1 2 3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także