Screenagers Take Away: Nowy prog-rock

Zdjęcie Screenagers Take Away: Nowy prog-rock

Ostatnio zrobiło się bardzo polemicznie, co cieszy. Blogerzy i internetowi publicyści zaczęli żyć kilkoma kontrowersyjnymi tematami – nieskromnie rzecz ujmując – zaakcentowanymi w różnych częściach screenowego Podsumowania 2000–2009. Skrajnie różne stanowiska zajmowane przez kolejnych autorów polemik to świetny punkt wyjścia dla naświetlenia interesujących zjawisk muzycznych z różnych stron. Korzystając z okazji, dwóch prog-rockowych weteranów postanowiło porozmawiać o takim tam szerzej nieznanym nurcie – chillwavie. Ktoś coś słyszał?

PS: Opowiem ci anegdotę.

ŁB: Słucham.

PS: Jacek Ambrożewski, przygotowując plakat promujący nasze Podsumowanie dekady, zamiast użyć standardowych komputerowych kolorów, narysował większą część grafiki odręcznie, flamastrami. Napisałem do Kuby (brata Jacka – przyp. red.): Nie jestem pewien – ten „obskurny” efekt jest zamierzony?, a Kuba odpowiedział mi kapitalnie: Pomyśl o nim, że jest „chillwave’owy”. No i to podsumowuje znaczną część naszej dzisiejszej rozmowy.

ŁB: Heh, tak, coś w tym jest. Co z pozostałą częścią?

PS: Pozostała część jest taka: w felietonie z piątku, 25 lutego, zasugerowałem między wierszami to, o czym wspominałem ci już jakiś czas temu, a co ty z kolei przemyciłeś w opisach singli 2009 r. Chillwave wydaje mi się nowym prog-rockiem.

ŁB: Prog-rock jest taki fajny.

PS: No dokładnie!

ŁB: Ale to nie było zbyt mądre. To taka metaforyczna teza, że łatwiej ją powiedzieć niż obronić. Tym bardziej, że prog-rock kojarzy się raczej jednoznacznie pejoratywnie, więc nikt tego nie odczytał jako komplementu. My sobie wcześniej rozmawialiśmy i wiemy, o co chodzi, ale ktoś patrzący z boku niekoniecznie musi.

PS: Jasne, że teza jest metaforyczna i trudno byłoby ją odnosić do prog-rocka sensu stricto. Chodzi mi o formalizm. O fakt, że nie kompozycja sama w sobie, ale środki służące jej zaprezentowaniu, określają to, jak odbieramy muzykę.

ŁB: Dobra, może lepiej będzie, jeśli wrócimy do początku. Chillwave pojawił się w świadomości polskich słuchaczy za sprawą Porcys, a konkretnie ich researchera, Wojtka Sawickiego. To jest rzecz o tyle godna uwagi, że dokonali tego na dobrą sprawę zanim nurt dostrzeżono na Zachodzie. Zatem ogromny szacun, zwłaszcza że coraz trudniej być pionierem na jakimkolwiek gruncie, wyjąwszy może lokalne zajawki. Ale do rzeczy: wraz z odkryciem gatunku bardzo szybko dostrzeżono trzy ważne aspekty, które na gruncie formalnym przypisano do chillwave’u i które wskazywały na jedną, konkretną postać – Ariela Pinka, kogoś na kształt ojca chrzestnego całej tej sceny, którego też zresztą odkrył na naszym podwórku Porcys. Po pierwsze chodziło więc o ostentacyjny lo-fi, po drugie modyfikacje nagrań przy zastosowaniu wszystkich tych efektów kasetowych, zniekształceń, falowań, trzasków itp. Po trzecie nostalgia, której odbiciem są piosenki, brzmiące jakbyś słuchał ich z kaset znalezionych na strychu, o czym zresztą pisałem kiedyś tam w recenzji „Good Evening” Nite Jewel. No wiesz, muzyka, która na poziomie znaczenia ma ci przypominać dzieciństwo, wakacje nad jeziorem, domki kempingowe i co tylko, wspomnienia pokryte patyną. Stąd te charakterystyczne dla chillwave’u okładki płyt i fotki artystów, czyli zdjęcia robione analogowymi aparatami, prześwietlone, z dużą ilością szumu. Słoneczny pop z trzaskami w tle, mniej więcej. To są wyraźne odwołania do Ariela Pinka i sceny lo-fi, czyli muzyki nagrywanej domowymi sposobami, właśnie przy użyciu kaset z całym tym rozmyślnie niedoskonałym instrumentarium.

PS: Ta interpretacja, że wakacje, dzieciństwo oczywiście trafna, ale to tylko jedna strona medalu – ta, która interesuje mnie mniej. Wszyscy się na tym skupili, a mnie interesuje dlaczego chillwave, nurt tak bardzo obarczony formalizmem, pojawił się właśnie dzisiaj. Słuchałem ostatnio Ernesta Greene’a (Washed Out), kolejnego sztandarowego artysty nurtu i uderzyła mnie myśl, że gdyby czas muzycznego prosperity i Greene’a, i Bundicka (Toro Y Moi) i całej reszty wypadł 4-5 lat temu (a chodzi tu tylko o wiek tych chłopaków) prawdopodobnie nie nagrywaliby lo-fi, ale – co jest szczególnie uderzające np. w przypadku Washed Out – standardowy dla lat 00. revival ejtisowego popu.

ŁB: No tak. Dzisiaj muzyka Greene’a to wciąż po prostu rozmarzony synth–pop i to pomimo jakichś tam randomowych odpałów pod koniec „High Times”. Znaczeniowo nie ruszyliśmy się z miejsca od 1982 r., kiedy Duran Duran nagrali na Sri Lance teledysk do „Save A Prayer”, równie tandetny, co urzekający zresztą – dlatego ta otoczka faktycznie może być mniej interesująca.

PS: Ważniejsza jest formalna obróbka materiału – trzaski i szumy, obskura jak w przypadku naszego plakatu, którą można śmiało oderwać od kontekstu wspominkowo–wakacyjnego. Ten formalizm ujawnił się tak silnie dzisiaj z jednego prostego powodu: każda estetyka – w tym przypadku syntezatorowy pop – zaczyna od stosunkowo prostej formy, by na przestrzeni czasu przechodzić stopniowy rozwój. To jest właśnie progresja, która nie polega na tym, że pojawiają się nowe piosenki, ale że nowe piosenki są wzbogacane o elementy wcześniej nieobecne w danej stylistyce. Znaczna część dotychczasowego dorobku chillwave’u nie różni się jakoś radykalnie od muzyki, do której przyzwyczaiła nas miniona dekada, z tą jedną różnicą, że progresję upatrujemy w charakterystycznej sferze brzmieniowej – w formalizmie kasetowych zniekształceń dźwięku.

ŁB: Na przykładzie Washed Out trudno to zilustrować, bo poza tym, że Greene działał wcześniej z Bundickiem w Life Partners, to nie za bardzo wiadomo co się z nim działo, zanim pojawił się na Pitchforku. Bardziej znaczący jest przykład Alana Palomo, kolesia, który kilka lat temu zaczynał w electroclashowym projekcie, Ghosthustler. Miał piosenki, dość ejtisowe, które wbił w electroclashowy garnitur, ale w momencie, w którym debiutował jego muzyka już była stara, bo ta formuła zdążyła się, na szczęście, wyczerpać. Dopiero kiedy Palomo zaczął operować pod szyldem Neon Indian, a revival lat 80. się kończył, gość zrozumiał, że jego standardowe brzmienie musi być czymś ubarwione. I wtedy poszedł w chillwave. Oczywiście w międzyczasie był jeszcze trzeci projekt, VEGA, prezentujący już totalnie ejtisową muzykę, ale pozbawioną elementu dodanego. I faktycznie Palomo dopiero na etapie Neon Indian doczekał się pochwał od Pitchforka (Best New Music), bo nie licząc podjarki jednym singlem Ghosthustlera, recepcja jego pozostałych dokonań była raczej chłodna. Chłopak wiedział, co robi. Masz tu jak na dłoni każdy etap tej progresji, szukania nowej formy dla ejtisowych piosenek. Nie zgadzam się wprawdzie, że można ten formalizm odrywać od jego znaczenia. Już przy pierwszym odsłuchu na przykład. Nite Jewel wszystkie te skojarzenia – melancholia, wypłowiałe zdjęcia, w końcu wspomnienia, których nie mam – były bardzo wyraźne.

PS: Ale sam moment kiedy formalizm się pojawił jest nieprzypadkowy. Będę się upierał, że element progresji jest pierwotny wobec tego jak będziemy interpretować jej efekty. To, że chillwave przypomina mi o imprezach dokumentowanych aparatem Kodaka z komunii, to fajowe, ale najważniejsza jest dążność muzyki do przekraczania samej siebie. Potrzeba żeby wziąć syntezatorowy pop i coś z nim zrobić. Nikt nie chce słuchać w kółko tych samych piosenek, więc na przestrzeni każdej epoki do najprostszych treści dodajemy stopniowo formalną nadbudowę, która ma je urozmaicać, ubogacać. Koniec końców, nieświadomie budujemy potwora. Epoka symbolicznie kończy w się w momencie, w którym słuchacz nie jest w stanie udźwignąć manieryzmu konstrukcji. Zauważ co stało się z new rock revolution i innymi modnymi indie zespołami ostatnich lat.

ŁB: Dokładnie, na przykład z The Killers. Z początku mieliśmy do czynienia z taką dość młodzieńczą, gitarową podróbką New Order, od których zresztą ukradli pomysł na nazwę. Kolesie chcieli się bawić, byli bezpretensjonalni, wyglądali względnie normalnie itp. Na wysokości „Day & Age” – nieważne, że wyprodukowanego przez producenta Madonny – to był już zupełnie inny zespół. Makijaż, futra, kapelusze, jakiś domorosły egzystencjalizm i Hunter S. Thomson w tekstach, ale przede wszystkim nadęcie formalne na gruncie muzycznym i to pomimo względnie normalnej długości pojedynczych kompozycji. To samo Kasabian. Na poziomie debiutu to było Primal Scream dla angielskich dzieciaków, nie pamiętających Primal Scream, luzactwo i spokojność, kultura klubowa. Na wysokości trzeciego krążka to wciąż jest Primal Scream, ale z wąsami, w długich włosach, umalowane, wypudrowane i wystylizowane na Syda Barretta. Zresztą tytuł tej płyty – „West Ryder Pauper Lunatic Asylum” – stąd już tylko krok do „Tales From Topographic Oceans” albo „Scheherazade And Other Stories”. Ale to wszystko można uzasadnić w bardzo prosty sposób: nie da się grać trzech akordów przez całe życie.

PS: Tutaj pojawia się cały ten prog-rock. Progresywność jako pewne dziedzictwo, to próba urozmaicenia formy. Przez 30 lat skutecznie jednak wmawiano wszystkim, że to zawsze jest formalizm kosztem treści.

ŁB: W swoim komentarzu na blogu Borys Dejnarowicz sugeruje, że ty to sugerujesz.

PS: Generalnie takie stawianie sprawy to bzdura, pod którą nigdy się nie podpiszę. Oczywiście łatwiej jest wyciągnąć z historii muzyki, zwłaszcza lat 70., te przykłady, w których formalizm był zasłoną dymną – artysta nie miał nic do powiedzenia, to przynajmniej mówił „nic” w wysublimowany sposób. Przeciwko takiemu pustosłowiu miał występować punk–rock. Ale o prog-rocku powinniśmy myśleć w kontekście takich płyt jak „Close To The Edge” Yes (a nie „Tales From Topographic Oceans”) czy dowolnych pozycji Magmy, gdzie skomplikowana forma ubogacała wyśmienite kompozycje. Wszystkie słynne i wartościowe grupy prog-rockowe, tzn. te które i miały coś do powiedzenia, i mówiły to w ciekawy sposób, później odnalazły się w latach 80.: bądź to jako artyści new-popowi, bądź stricte nowofalowi. A przecież w całym dziedzictwie nowej fali – przynajmniej na początku – chodziło o pozbawienie muzyki fasady, o sprowadzenie piosenki do jej esencji: artysty grającego kompozycję, która broni się sama przez się, a nie poprzez zaciemniającą obraz orkiestrową aranżację. Yes, Genesis, Peter Gabriel, King Crimson, a nawet Pink Floyd (choć to kwestia budząca wiele kontrowersji), mieli w latach 80. rewelacyjne momenty, w których ich popowy songwriting był zupełnie kompatybilny z nową dekadą. W końcu ulubionym stwierdzenie basherów prog-rocka jest frazes, że Brian Eno nienawidził muzyki progresywnej. Przecież Brian Eo stanowi ucieleśnienie muzycznej progresji – podczas gdy jego solowe płyty po odejściu z Roxy stawały się coraz bardziej formalistyczne (gdzie ambient jako muzyka wręcz pomijająca kompozycję jest esencją formalizmu!), Roxy pod wodzą Ferry’ego z płyty na płytę upraszczało swoją muzykę. Ten sam Eno z niezmąconych formalizmem piosenek Talking Heads na „77” zrobił nowofalowy prog na „Remain In Light”. Najbardziej futurystyczny utwór na „Fear Of Music” – „Drugs”, jak pokazują koncertowe nagrania Heads mógłby po prostu zostać nagrany. Ale zamiast tego Eno poszatkował, pofragmentował nagranie i posklejał je na nowo. Co to jest, jeśli nie formalizm?

ŁB: U Toro Y Moi dzieje się to samo. Kojarzysz ten utwór, bodajże czwarty na „Causers Of This”, którego clue polega na wycięciu fragmentów pogłosu, żeby uzyskać efekt takiego jakby zasysania dźwięku? To można by było zarejestrować po bożemu, ale istotą chillwave’u jest manipulacja dźwiękiem – stąd takie rozwiązanie. To w stu procentach świadomy zabieg – a nie jakiś tam wypadek przy pracy czy sprzętowe albo studyjne niedociągnięcia – który w tej sytuacji służy upiększaniu, ozdabianiu kompozycji, nawet jeśli kojarzy nam się to z antywirtuozerią, garażowym graniem, jakimś tam niedbałym DIY.

(Do kuchni wchodzi Kamil Bałuk)

KJB: Ale to co? Wy uważacie, że chodzi o jakąś grę ze słuchaczem, że mam fajną melodię, ale ukryję ją pod ścianą pogłosu, jakichś tricków i efekt będzie lepszy? Przecież chodzi właśnie o melodię, więc po co ta cała zabawa, tropienie piosenek pod chmurą pogłosu?

PS: Masz dwie płaszczyzny odbioru muzyki: intelektualną i emocjonalną albo inaczej: artystyczna i estetyczną. Fajnie jest, gdy możesz znaleźć w piosence satysfakcję na obu z nich.

KJB: A jak cała ta forma służy jedynie ukryciu, że ma się słabe piosenki?

ŁB: No to to jest formalizm. W negatywnym znaczeniu oczywiście.

PS: Ostatnio recenzowałem Davida Sylviana…

KJB: (śmiech)

PS: …i to jest recenzja, która wisi na głównej już trzeci miesiąc (śmiech). W każdym razie tam pięciu gitarzystów z Japonii i Fennesz nie pomogą Sylvianowi ukryć prymitywizmu materiału. Słuchając tej płyty ja zawsze wiem co on za chwilę zaintonuje, bo jego inwencja na „Manafon” jest zerowa.

KJB: Ale co, uważasz, że siłą muzyki jest zaskoczenie? Czasem, żeby motyw w danej piosence uznać za zajebisty trzeba powtórzyć go kilka razy.

PS: No ale powtarzanie pewnych motywów, a to czy motywy same w sobie wieją nudą to jest inna sprawa.

KJB: Zwykle żeby spodobała mi się jakaś piosenka to muszę ją przesłuchać kilka razy. Sorry, ale chyba zboczyłem z tematu. To idę!

(Kamil Bałuk wychodzi)

ŁB: Kamil niszczyciel.

PS: Znaczy tak.

ŁB: Trochę się zgubiłem. Sto razy lepiej nam szło, kiedy nie było tego dyktafonu.

PS: Jedna ważna rzecz przy okazji Kamila: muzykę faktycznie można rozebrać na dwie płaszczyzny odbioru. To czy przy niej płaczesz i to czy uznajesz, że jest nowatorska, wysublimowana itd. Ja zasugerowałem w tekście do Podsumowania Dekady, że Toro Y Moi daje mi przede wszystkim satysfakcję intelektualną. Myślę sobie: Hm, hm, no bardzo dobry jest ten pojawiający się i znikający backing vocal i łapię się na tym, że rozgryzam formalne tricki zamiast skupiać się na najprostszej muzycznej wartości. I nie chodzi o to, czy tricki, które stosuje Bundick są rozwiązaniami technicznie złożonymi czy prostymi – chodzi o fakt, że je eksponuje. Na tej samej zasadzie, na której ludzie byli zachwyceni brzmieniem pierwszego przesteru gitarowego – nie dlatego że brzmiał szczególnie dobrze i nie dlatego że jego twórca umiał za jego pomocą zagrać dobre piosenki. Całe szczęście Chaz Bundick umie eksponować formę przy zachowaniu fajności piosenek.

ŁB: Albo repetycja. Niby najprostsze co można zrobić z muzyką. Ale przecież to jest czysto formalistyczne rozwiązanie, które nie płynie z serca. Artysta, który się nią posługuje zapewne nie myśli: Jaka świetna fraza, och, mam ochotę zagrać ją jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze, ale w pełni świadomie operuje takim a nie innym środkiem wyrazu. W przypadku powtórzenia tej samej progresji akordów raz czy dwa razy może jeszcze, ale decyzja o jej zwielokrotnianiu przez osiem minut jest już czysto intelektualnym rozegraniem sprawy. Co też wcale nie jest niczym złym, o ile tylko się nie przegnie. Przecież poddanie jakiejś tam spontanicznej myśli przewodniej – czyli w tym wypadku czystej melodii, progresji akordów – kunsztownej obróbce tylko przydaje jej wartości. Ozdobniki są fajne.

PS: Toro Y Moi i może jeszcze Nite Jewel, u której obskura jest najbardziej słyszalna, są tymi postaciami chillwave’u, które najsilniej wikłają swoją muzykę w formę. Ale to jest tylko wierzchołek góry lodowej. Porcys wynaleźli kolejne fajne zjawisko, Teen Inc. – dwóch gości, którzy ze względu na chałupniczość swoich produkcji, pozostają w jakimś tam związku ze sceną chillwave’ową. I to już jest wprost odwołanie do prog-rocka, co zresztą potwierdza Patryk Mrozek w swoim tekście o nich. Porównuje ich do Yes – zupełnie na miejscu zresztą.

ŁB: Wystarczy zresztą zerknąć na ten ich śmieszny półtoraminutowy teledysk z oficjalnej strony zespołu – dwóch kolesi przy kominku i jakaś tania maszynka perkusyjna, czyli podręcznikowe DIY, ale to, co oni robią na tych gitarach, to jest czysty prog-rock. Kapitalny zresztą. To samo dzieje się dzisiaj w innych gatunkach. Dam-Funk to nie jest Will.i.am, te jego nawarstwienia dźwięków, repetycje to są wbrew pozorom cholernie skomplikowane rzeczy. Oczywiście proste technicznie, jak każde DIY, ale skomplikowane w tym sensie, że właśnie koncentrują uwagę na formie.

PS: I wydaje się, że takie będą najbliższe dwa, trzy lata – będą komplikowaniem formy. Ci Teen Inc. nie robią nic innego, jak wpisują się w nurt ejtisowych revivalistów, ale kiedy w poprzedniej dekadzie revival skupiał się na popie z lat 80., oni biorą na warsztat właśnie prog-rock z tamtej dekady. Czy to będzie hip-hop czy soul, chcemy odejść od najprostszych rozwiązań.

ŁB: Upraszczając, lata zerowe to był kult amatora. Wszedł internet i każdy mógł robić muzykę. Było modnie być antywirtuozem. Dzisiaj Chaz Bundick w tradycyjnym rozumieniu wciąż jest antywirtuozem, ale zamiast szaleć na gitarze nauczył się wykorzystywać laptopa, Abletona czy co tam i na tym poziomie może robić rzeczy bardzo wysublimowane, bardzo ozdobne. A ja nie mam nic przeciwko, bo jestem typowym mieszczańskim grubasem-audiofilem i lubię jak jest estetycznie. Zauważ zresztą jak ten prog-rock/formalizm wraca. Polscy odbiorcy Toro Y Moi, którzy uważają, że prog-rock jest uncool as fuck kochają „Embryonic” Flaming Lips. To jest przecież dość oczywisty dysonans, choć nikomu nie przyjdzie to do głowy, dopóki ktoś wprost nie otaguje „Embryonic” w ten sposób. Ale mogło być jeszcze śmieszniej. Gdyby ten album wyszedł w 2002 r. zamiast popowego, słodkiego „Yoshimi” to Flaming Lips byliby skończeni i niezależnie od jakości tych kompozycji oskarżeni o przerost formy nad treścią, onanizm. A to jest przecież ten sam zespół, te same śliczne melodie, tyle że zamiast przelukrowanej elektro–popowej polewy, mamy rozbuchanego prog-rocka. Zresztą kiedy w początkach kariery Flaming Lips supportowali w San Francisco The Jesus And Mary Chain i grali na koncertach utwory Pink Floyd, publiczność ich opluwała. No bo jak można było zagrać „Wish You Were Here” przed występem grupy, która wydawała się być żywą antytezą floydowskiego przepychu? Tyle, że nikomu nie przyszło do głowy, że to, co robią ich idole to też przecież formalizm. A chwilę później w Wielkiej Brytanii pojawił się shoegaze, który ubierał słodkie popowe piosenki w feedback.

PS: Dokładnie! Shoegaze był w pewnym sensie kolejną odsłoną tej metafory rocka progresywnego – tradycja punkowa poddana modyfikacjom. Ale właśnie z tego względu, że u ludzi upowszechniła się kalka myślowa „punk = anty prog” nikt nie zwrócił uwagi, że to są przede wszystkim formalistyczne odjazdy. Kiedy My Bloody Valentine wzięli na warsztat cover „We Have All The Time In The World” Louisa Armstronga to nie zrobili z nim nic szczególnie szokującego poza dodaniem feedbacku. Ale my żyjemy w tej zafałszowanej tradycji, która pomija oczywiste fakty. Po alt–rockowym boomie lat 80. spór muzyczny przeniósł się na poziom autentyzmu w muzyce, a słuchacz zaczął automatycznie myśleć, że jeśli coś wypływa z tradycji punkowej/post-punkowej, to jest anty prog. Niezależnie z jak formalistyczną muzyką miał do czynienia. Ważne tylko, żeby nie odwoływać się wprost do tuzów lat 70. i wszystko było okej.

ŁB: A dzisiaj? Flaming Lips mogą nagrać tribute dla „Dark Side Of The Moon” i nikt się nie zająknie. A to przecież zespół wychodzący z tradycji alternatywnego rocka, czyli tradycji punkowej.

PS: Skoro muzyka tak wyraźnie stawia i w najbliższym czasie będzie stawiać na formę, ważne jest odkłamanie tego potocznego rozumienia progresywności. Jeśli to się uda, będziemy mogli całą bogatą tradycję formalizmu przyjąć i wykorzystać. Aż do kolejnego backlashu.

Łukasz Błaszczyk, Paweł Sajewicz (15 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3
Gość: pankracy
[17 marca 2010]
bardzo, a to bardzo naciągana metafora. czyli, że powiedzmy daft punk równiez=nowy prog rock, czyli hood internet, girl talk, kto kolwiek operujący ciekawie formą? poza tym ciężko wierzyc, że w ogóle ten chillwave istnieje skro wymienione są jakieś trzy nazwiska na krzyż z czego nite jewel raczej odpada bo chyba oprócz męża który grywa z arielem, więcej łączy ją i jej brzmieniez italians do it better. toro y moi nagrał fajną płytę, z fajnymi melodyjkami, ale proszę was, nie dajmy się oszukać, że jesteśmy świadkami historii, i że to ma jakieś większe znaczenie dla muzyki.
Gość: przeintelektualizowany
[17 marca 2010]
@"gdyby "Embryonic" ukazało się na poziomie 2001 roku prawdopodobnie zostałoby zjedzone przez krytykę"

nie do końca, Modest Mouse wydali swoje opu magnum w 2000 a zahaczali o prog.

@PS
chodzi o mój drugi post, czy się zgadzasz bądź nie.

Dalej nie wiem dlaczego pr i dlaczego w kontekście chillwavie. O wiele trafniejsze jest rozpatrywanie nowych produkcji Lindstroma i P Thomasa pod tym kątem.
PS
[17 marca 2010]
@ gtc

esencja artykułu: nowym trendem jest coraz jawniejsze odwoływanie się do tradycji prog-rockowej i w formalnych odjazdach niezal-popu upatruję (upatrujemy?) jedno z ważniejszych zjawisk nadchodzącego roku, może dwóch lat.

gatunki w przeważającej mierze nie-prog-rockowe: hookerowski blues (JL Hooker: ok 90 utworów skomponowanych przy użyciu tej samej progresji akordów), hipisowski folk, *prawdziwy* punk (heh). ALE NIE O TO CHODZI, bo już na wstępie tekstu zaznaczamy, że KAŻDY gatunek prędzej czy później staje się "progresywny" (z punku wyrosło "London Calling", z bluesa "Layla & Other Assorted Love Songs" tudzież "Live At Filmore East", a z folku Sufjan Stevens) - chodzi o fakt, że publicystyka unika odwołań do tej formalistycznej tradycji i przez to jest, bo ja wiem, uboższa? bardziej rockistowska? niezdolna do odczytania kontekstu? Najlepszy przykład na to, jak niszczące działanie mogą mieć te pozornie nieistotne uprzedzenia podaje Błaszczyk: gdyby "Embryonic" ukazało się na poziomie 2001 roku prawdopodobnie zostałoby zjedzone przez krytykę. Oczywiście to gdybologia, aczkolwiek wydaje nam się całkiem trafna.
PS
[17 marca 2010]
*nie rozumiem
PS
[16 marca 2010]
@ przeintelektualizowany

ale na co ja mam odpowiedzieć, bo serio, nie widzę pytania. Podobnie nie rozumie niżej:

"Czy ty naprawdę wierzysz że w dobie internetu ktoś tego potrzebuje?"

czego potrzebuje? Wierzę, że to fajna zabawa na nowo odczytywać i reinterpretować konteksty i mam nadzieję, że jest kilka osób które właśnie tego potrzebują czytając o muzyce. O to ci chodziło?

"a mój zarzut wynikał z braku świadomości czym jest progrok i gdzie leży wartość?"

mój zarzut wynika z tego, że 3/4 publicystyki muzycznej dzisiaj nie wie czym był/jest prog-rock i gdzie leży jego wartość. Stąd powyższy tekst.
Gość: gtc
[16 marca 2010]
ponawiam prośbę o wskazanie przykładu gatunku, który nie jest "prog-rockowy" (w znaczeniu waszym, metaforycznym), bo to powinno, jak dla mnie, rozwiązać wątpliwości co do użyteczności waszych wnioskow.

dla mnie z definicji gatunki rozróżnia się kryterium formalnym. chillwave to taki sam formalizm, jak każdy inny gatunek.
Gość: gtc
[16 marca 2010]
esencja artykułu: "mamy do czynienia z nowym gatunkiem przed którym stoi groźba skrajnego sformalizowania". rozumiecie chyba.
Gość: gtc
[16 marca 2010]
"Wystarczy podmienić chillwavie na byle jaki genre i dalej by się zgadzało" [2]

o to właśnie chodzi. wasze rozpoznanie stanu muzyki pop: "bawcie się brzmieniem, ale pamiętajcie o KOMPOZYCJI" jest równie aktualne w 1974, 1991 i 2010.
Gość: przeintelektualizowany
[16 marca 2010]
"zarzutu o progrok" odczytuj jak chcesz (pozytywnie/negatywnie). Tu chodzi o nacechowanie dyskusji, sprowadzenie działalności zespołów tamtych lat do "urozmaicania formy". Wystarczy podmienić chillwavie na byle jaki genre i dalej by się zgadzało. Dalej twierdze że to absurd a Ty się sprytnie uchyliłeś od odpowiedzi sprzedając mi truizmy

@"Przez 30 lat skutecznie jednak wmawiano wszystkim, że to zawsze jest formalizm kosztem treści."

Czy ty naprawdę wierzysz że w dobie internetu ktoś tego potrzebuje? a mój zarzut wynikał z braku świadomości czym jest progrok i gdzie leży wartość?
błaszczyk
[16 marca 2010]
@przeintelektualizowany i "zasysanie"
No tak, zgoda. Po bożemu byłoby bez zasysania, bez szumu, bez kaset, bez czegoś tam, no ale wtedy też pewnie nie byłoby tak fajnie.
PS
[16 marca 2010]
@ gtc & przeintelektualizowany

ewidentnie nie chodzi nam o umieranie za metrum 7/5 i wmawianie, że chillwave to piosenki o elfach i rycerzach. Oczywiste, że "prog-rock" jest tu skrótem myślowym. Spora część dyskusji o muzyce post '76, utknęła na próbie wmówienia słuchaczom nierzadko wysublimowanych form muzycznych, że mają do czynienia z dziełami pierwotnymi, bezpretensjonalnymi i "garażowymi". A jest przecież dokładnie tak jak sugeruje gtc (choć w jego słowach to zarzut pod naszym adresem): nie ma innej opcji dla gatunku muzycznego jak progresja, która najczęściej wiąże się (IMO) z urozmaiceniem formalnym. I takie działania rodzą te same szanse, które stały przed przysłowiowym, seventiesowym prog-rockiem: z jednej strony ambicja i nieograniczone możliwości ekspresji, a z drugiej groźba popadnięcia w formalistyczny bełkot. Negując oddziaływanie tej tradycji na muzykę, która jawi się pozornie anty-prog-rockową, negujemy możliwość rzetelnego (IMO) mówienia/pisania o niej.

I choćby w tej dyskusji przeintelektualizowany pisze:

"W takim wypadku zarzut o "progrok" można by wytoczyć każdemu nowo powstałemu gatunkowi. To jakiś absurd."

Z punktu widzenia naszego tekstu nie ma "zarzutu o prog-rock" (co najwyżej "komplement", choć i to nadużycie). Dla mnie taka uwaga brzmi jak zawodzenie kolejnego alter-indie-geeka, który dał sobie wmówić, że każde skojarzenie z tradycją prog-rockową oznacza skazanie na piekło muzycznych frajerów. A tak jak w chillwavie są lepsze i gorsze piosenki obudowane formalistycznymi odjazdami, tak lepsze i gorsze piosenki były w każdym "prog-rockowym" nurcie (heh, KOCHAM truizmy).

@ "Progrock był nie do końca przemyślaną próbą wrzucenia KOMPOZYCJI na wyższy poziom" & "prog-rock to eksperymenty na _kompozycji_, "treści"

co najmniej dyskusyjne, a ja ostrożnie bo ostrożnie, ale jednak opowiadam się za stwierdzeniem, że prog-rock (ten tradycyjny, seventiesowy) to jednak odjazd formalny (i ostrożność wynika tu nie z braku przekonania, ile ze świadomości, że czasem trudno rozplątać zwitek formy i treści w muzyce). Im więcej prog-rocka słucham, tym bardziej odnoszę wrażenie, że każdy znakomity utwór czy to Yes czy Magmy da się obedrzeć z ozdobników i pozostawić w pierwotnej formie "piosenki" (znowu metafora). Weźmy takie "Close To The Edge", które stanowi przepiękny cykl piosenkowy (treść) zespolony do postaci rozbudowanych kompozycji, w których wszystkie te solówki, syntezatorowe plamy, zmiany tempa nie funkcjonują samodzielnie, ale służą właśnie urozmaiceniu ekspresji (forma). To zresztą nie przypadek, bo jeśli prześledzić krok po kroku wstecz ewolucję, która legła u powstania rocka progresywnego dojdziemy właśnie do prostych, ludowych form piosenkowych. I znów rzecz IMO oczywista: tam gdzie nie dało się sprowadzić utworów do takich "jednozdaniowych", ujmujących form, tam właśnie pojwiał się prog-rockowy bełkot: artyści nie mieli nic do powiedzenia, ale grali w 7/5.
Gość: przeintelektualizowany
[16 marca 2010]
@błaszczyk "jakby zasysania dźwięku"

wydaje mi się że to zwykły LPF, podstawowa broń french house. Co to znaczy że można to zarejestrować "po bożemu"?
Gość: gtc
[16 marca 2010]
tak więc prog-rock byłby najmniej "metaforycznie prog-rockowym" gatunkiem w historii. to chcieliście powiedzieć?
Gość: gtc
[16 marca 2010]
ej, prośba do autorów, wymieńcie jakikolwiek nurt muzyczny, który nie jest, cytując wasze hasło, "metaforycznie prog-rockowy".

"proponowanie nowej formy". jest jakaś inna opcja dla jakiegokolwiek gatunku muzycznego, który ma być jakąś tam rewolucją?

btw, drodzy autorzy, z waszej strony pudło, bo prog-rock to eksperymenty na _kompozycji_, "treści", jeśli w ogóle w muzyce da się wprowadzić to durne rozróżnienie.
Gość: przeintelektualizowany
[16 marca 2010]
@Progresywność jako pewne dziedzictwo, to próba urozmaicenia formy
Gość: przeintelektualizowany
[16 marca 2010]
To że forma utworów ewoluuje nie znaczy ze mamy do czynienie z progrokiem. W takim wypadku zarzut o "progrok" można by wytoczyć każdemu nowo powstałemu gatunkowi. To jakiś absurd. Jeszcze większy gdy zdamy sobie sprawę że w przypadku "ewolucji" komponowania nie możne być mowy o istotnych zmianach a tym bardziej otwierania nowych furtek (trzeba by było wymienić skalę, wymyślić dźwięk na nowo). [Odnosząc się do cytatu] Progrock był nie do końca przemyślaną próbą wrzucenia KOMPOZYCJI na wyższy poziom jednak z czasem te wszystkie zabiegi zaczęły kojarzyć się jednoznacznie. Artyści chillwavowi startują z całkowicie innego pułapu i inny cel im przyświeca.
Gość: gray_sunset
[15 marca 2010]
no ale spojrzenie na Chaza wyłącznie przez pryzmat Causers jest *ciut* nie do końca właściwe. Każdy wie przecież, że utwory takie jak 109, Dead Pontoon, Ektelon, Besta Round czy Girl Problem biją na głowę wszystko z Causers. nie no, nie do końca biją, ale są na tym samy, dziewiątkowym poziomie. Tylko czy to dalej chillwave? Reszta spoko.
Gość: ks
[15 marca 2010]
,,muzyką zainteresowały się dwa-trzy lata temu z powodu "mody na muzykę".''
No tak, Małysz stracił formę, reprezentacja skompromitowała się na Euro, to ludzie zainteresowali się muzyką. Wcześniej radia nie posiadali.
Gość: przeintelektualizowany
[15 marca 2010]
to dziwne, ale mam wrażenie że atakujecie Borysa jego bronią
Gość: porcysomianiak
[15 marca 2010]
Ale o co chodzi?
Wybierz stronę: 1 2 3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także