Screenagers Take Away: Nowy prog-rock

Zdjęcie Screenagers Take Away: Nowy prog-rock

Ostatnio zrobiło się bardzo polemicznie, co cieszy. Blogerzy i internetowi publicyści zaczęli żyć kilkoma kontrowersyjnymi tematami – nieskromnie rzecz ujmując – zaakcentowanymi w różnych częściach screenowego Podsumowania 2000–2009. Skrajnie różne stanowiska zajmowane przez kolejnych autorów polemik to świetny punkt wyjścia dla naświetlenia interesujących zjawisk muzycznych z różnych stron. Korzystając z okazji, dwóch prog-rockowych weteranów postanowiło porozmawiać o takim tam szerzej nieznanym nurcie – chillwavie. Ktoś coś słyszał?

PS: Opowiem ci anegdotę.

ŁB: Słucham.

PS: Jacek Ambrożewski, przygotowując plakat promujący nasze Podsumowanie dekady, zamiast użyć standardowych komputerowych kolorów, narysował większą część grafiki odręcznie, flamastrami. Napisałem do Kuby (brata Jacka – przyp. red.): Nie jestem pewien – ten „obskurny” efekt jest zamierzony?, a Kuba odpowiedział mi kapitalnie: Pomyśl o nim, że jest „chillwave’owy”. No i to podsumowuje znaczną część naszej dzisiejszej rozmowy.

ŁB: Heh, tak, coś w tym jest. Co z pozostałą częścią?

PS: Pozostała część jest taka: w felietonie z piątku, 25 lutego, zasugerowałem między wierszami to, o czym wspominałem ci już jakiś czas temu, a co ty z kolei przemyciłeś w opisach singli 2009 r. Chillwave wydaje mi się nowym prog-rockiem.

ŁB: Prog-rock jest taki fajny.

PS: No dokładnie!

ŁB: Ale to nie było zbyt mądre. To taka metaforyczna teza, że łatwiej ją powiedzieć niż obronić. Tym bardziej, że prog-rock kojarzy się raczej jednoznacznie pejoratywnie, więc nikt tego nie odczytał jako komplementu. My sobie wcześniej rozmawialiśmy i wiemy, o co chodzi, ale ktoś patrzący z boku niekoniecznie musi.

PS: Jasne, że teza jest metaforyczna i trudno byłoby ją odnosić do prog-rocka sensu stricto. Chodzi mi o formalizm. O fakt, że nie kompozycja sama w sobie, ale środki służące jej zaprezentowaniu, określają to, jak odbieramy muzykę.

ŁB: Dobra, może lepiej będzie, jeśli wrócimy do początku. Chillwave pojawił się w świadomości polskich słuchaczy za sprawą Porcys, a konkretnie ich researchera, Wojtka Sawickiego. To jest rzecz o tyle godna uwagi, że dokonali tego na dobrą sprawę zanim nurt dostrzeżono na Zachodzie. Zatem ogromny szacun, zwłaszcza że coraz trudniej być pionierem na jakimkolwiek gruncie, wyjąwszy może lokalne zajawki. Ale do rzeczy: wraz z odkryciem gatunku bardzo szybko dostrzeżono trzy ważne aspekty, które na gruncie formalnym przypisano do chillwave’u i które wskazywały na jedną, konkretną postać – Ariela Pinka, kogoś na kształt ojca chrzestnego całej tej sceny, którego też zresztą odkrył na naszym podwórku Porcys. Po pierwsze chodziło więc o ostentacyjny lo-fi, po drugie modyfikacje nagrań przy zastosowaniu wszystkich tych efektów kasetowych, zniekształceń, falowań, trzasków itp. Po trzecie nostalgia, której odbiciem są piosenki, brzmiące jakbyś słuchał ich z kaset znalezionych na strychu, o czym zresztą pisałem kiedyś tam w recenzji „Good Evening” Nite Jewel. No wiesz, muzyka, która na poziomie znaczenia ma ci przypominać dzieciństwo, wakacje nad jeziorem, domki kempingowe i co tylko, wspomnienia pokryte patyną. Stąd te charakterystyczne dla chillwave’u okładki płyt i fotki artystów, czyli zdjęcia robione analogowymi aparatami, prześwietlone, z dużą ilością szumu. Słoneczny pop z trzaskami w tle, mniej więcej. To są wyraźne odwołania do Ariela Pinka i sceny lo-fi, czyli muzyki nagrywanej domowymi sposobami, właśnie przy użyciu kaset z całym tym rozmyślnie niedoskonałym instrumentarium.

PS: Ta interpretacja, że wakacje, dzieciństwo oczywiście trafna, ale to tylko jedna strona medalu – ta, która interesuje mnie mniej. Wszyscy się na tym skupili, a mnie interesuje dlaczego chillwave, nurt tak bardzo obarczony formalizmem, pojawił się właśnie dzisiaj. Słuchałem ostatnio Ernesta Greene’a (Washed Out), kolejnego sztandarowego artysty nurtu i uderzyła mnie myśl, że gdyby czas muzycznego prosperity i Greene’a, i Bundicka (Toro Y Moi) i całej reszty wypadł 4-5 lat temu (a chodzi tu tylko o wiek tych chłopaków) prawdopodobnie nie nagrywaliby lo-fi, ale – co jest szczególnie uderzające np. w przypadku Washed Out – standardowy dla lat 00. revival ejtisowego popu.

ŁB: No tak. Dzisiaj muzyka Greene’a to wciąż po prostu rozmarzony synth–pop i to pomimo jakichś tam randomowych odpałów pod koniec „High Times”. Znaczeniowo nie ruszyliśmy się z miejsca od 1982 r., kiedy Duran Duran nagrali na Sri Lance teledysk do „Save A Prayer”, równie tandetny, co urzekający zresztą – dlatego ta otoczka faktycznie może być mniej interesująca.

PS: Ważniejsza jest formalna obróbka materiału – trzaski i szumy, obskura jak w przypadku naszego plakatu, którą można śmiało oderwać od kontekstu wspominkowo–wakacyjnego. Ten formalizm ujawnił się tak silnie dzisiaj z jednego prostego powodu: każda estetyka – w tym przypadku syntezatorowy pop – zaczyna od stosunkowo prostej formy, by na przestrzeni czasu przechodzić stopniowy rozwój. To jest właśnie progresja, która nie polega na tym, że pojawiają się nowe piosenki, ale że nowe piosenki są wzbogacane o elementy wcześniej nieobecne w danej stylistyce. Znaczna część dotychczasowego dorobku chillwave’u nie różni się jakoś radykalnie od muzyki, do której przyzwyczaiła nas miniona dekada, z tą jedną różnicą, że progresję upatrujemy w charakterystycznej sferze brzmieniowej – w formalizmie kasetowych zniekształceń dźwięku.

ŁB: Na przykładzie Washed Out trudno to zilustrować, bo poza tym, że Greene działał wcześniej z Bundickiem w Life Partners, to nie za bardzo wiadomo co się z nim działo, zanim pojawił się na Pitchforku. Bardziej znaczący jest przykład Alana Palomo, kolesia, który kilka lat temu zaczynał w electroclashowym projekcie, Ghosthustler. Miał piosenki, dość ejtisowe, które wbił w electroclashowy garnitur, ale w momencie, w którym debiutował jego muzyka już była stara, bo ta formuła zdążyła się, na szczęście, wyczerpać. Dopiero kiedy Palomo zaczął operować pod szyldem Neon Indian, a revival lat 80. się kończył, gość zrozumiał, że jego standardowe brzmienie musi być czymś ubarwione. I wtedy poszedł w chillwave. Oczywiście w międzyczasie był jeszcze trzeci projekt, VEGA, prezentujący już totalnie ejtisową muzykę, ale pozbawioną elementu dodanego. I faktycznie Palomo dopiero na etapie Neon Indian doczekał się pochwał od Pitchforka (Best New Music), bo nie licząc podjarki jednym singlem Ghosthustlera, recepcja jego pozostałych dokonań była raczej chłodna. Chłopak wiedział, co robi. Masz tu jak na dłoni każdy etap tej progresji, szukania nowej formy dla ejtisowych piosenek. Nie zgadzam się wprawdzie, że można ten formalizm odrywać od jego znaczenia. Już przy pierwszym odsłuchu na przykład. Nite Jewel wszystkie te skojarzenia – melancholia, wypłowiałe zdjęcia, w końcu wspomnienia, których nie mam – były bardzo wyraźne.

PS: Ale sam moment kiedy formalizm się pojawił jest nieprzypadkowy. Będę się upierał, że element progresji jest pierwotny wobec tego jak będziemy interpretować jej efekty. To, że chillwave przypomina mi o imprezach dokumentowanych aparatem Kodaka z komunii, to fajowe, ale najważniejsza jest dążność muzyki do przekraczania samej siebie. Potrzeba żeby wziąć syntezatorowy pop i coś z nim zrobić. Nikt nie chce słuchać w kółko tych samych piosenek, więc na przestrzeni każdej epoki do najprostszych treści dodajemy stopniowo formalną nadbudowę, która ma je urozmaicać, ubogacać. Koniec końców, nieświadomie budujemy potwora. Epoka symbolicznie kończy w się w momencie, w którym słuchacz nie jest w stanie udźwignąć manieryzmu konstrukcji. Zauważ co stało się z new rock revolution i innymi modnymi indie zespołami ostatnich lat.

ŁB: Dokładnie, na przykład z The Killers. Z początku mieliśmy do czynienia z taką dość młodzieńczą, gitarową podróbką New Order, od których zresztą ukradli pomysł na nazwę. Kolesie chcieli się bawić, byli bezpretensjonalni, wyglądali względnie normalnie itp. Na wysokości „Day & Age” – nieważne, że wyprodukowanego przez producenta Madonny – to był już zupełnie inny zespół. Makijaż, futra, kapelusze, jakiś domorosły egzystencjalizm i Hunter S. Thomson w tekstach, ale przede wszystkim nadęcie formalne na gruncie muzycznym i to pomimo względnie normalnej długości pojedynczych kompozycji. To samo Kasabian. Na poziomie debiutu to było Primal Scream dla angielskich dzieciaków, nie pamiętających Primal Scream, luzactwo i spokojność, kultura klubowa. Na wysokości trzeciego krążka to wciąż jest Primal Scream, ale z wąsami, w długich włosach, umalowane, wypudrowane i wystylizowane na Syda Barretta. Zresztą tytuł tej płyty – „West Ryder Pauper Lunatic Asylum” – stąd już tylko krok do „Tales From Topographic Oceans” albo „Scheherazade And Other Stories”. Ale to wszystko można uzasadnić w bardzo prosty sposób: nie da się grać trzech akordów przez całe życie.

PS: Tutaj pojawia się cały ten prog-rock. Progresywność jako pewne dziedzictwo, to próba urozmaicenia formy. Przez 30 lat skutecznie jednak wmawiano wszystkim, że to zawsze jest formalizm kosztem treści.

ŁB: W swoim komentarzu na blogu Borys Dejnarowicz sugeruje, że ty to sugerujesz.

PS: Generalnie takie stawianie sprawy to bzdura, pod którą nigdy się nie podpiszę. Oczywiście łatwiej jest wyciągnąć z historii muzyki, zwłaszcza lat 70., te przykłady, w których formalizm był zasłoną dymną – artysta nie miał nic do powiedzenia, to przynajmniej mówił „nic” w wysublimowany sposób. Przeciwko takiemu pustosłowiu miał występować punk–rock. Ale o prog-rocku powinniśmy myśleć w kontekście takich płyt jak „Close To The Edge” Yes (a nie „Tales From Topographic Oceans”) czy dowolnych pozycji Magmy, gdzie skomplikowana forma ubogacała wyśmienite kompozycje. Wszystkie słynne i wartościowe grupy prog-rockowe, tzn. te które i miały coś do powiedzenia, i mówiły to w ciekawy sposób, później odnalazły się w latach 80.: bądź to jako artyści new-popowi, bądź stricte nowofalowi. A przecież w całym dziedzictwie nowej fali – przynajmniej na początku – chodziło o pozbawienie muzyki fasady, o sprowadzenie piosenki do jej esencji: artysty grającego kompozycję, która broni się sama przez się, a nie poprzez zaciemniającą obraz orkiestrową aranżację. Yes, Genesis, Peter Gabriel, King Crimson, a nawet Pink Floyd (choć to kwestia budząca wiele kontrowersji), mieli w latach 80. rewelacyjne momenty, w których ich popowy songwriting był zupełnie kompatybilny z nową dekadą. W końcu ulubionym stwierdzenie basherów prog-rocka jest frazes, że Brian Eno nienawidził muzyki progresywnej. Przecież Brian Eo stanowi ucieleśnienie muzycznej progresji – podczas gdy jego solowe płyty po odejściu z Roxy stawały się coraz bardziej formalistyczne (gdzie ambient jako muzyka wręcz pomijająca kompozycję jest esencją formalizmu!), Roxy pod wodzą Ferry’ego z płyty na płytę upraszczało swoją muzykę. Ten sam Eno z niezmąconych formalizmem piosenek Talking Heads na „77” zrobił nowofalowy prog na „Remain In Light”. Najbardziej futurystyczny utwór na „Fear Of Music” – „Drugs”, jak pokazują koncertowe nagrania Heads mógłby po prostu zostać nagrany. Ale zamiast tego Eno poszatkował, pofragmentował nagranie i posklejał je na nowo. Co to jest, jeśli nie formalizm?

ŁB: U Toro Y Moi dzieje się to samo. Kojarzysz ten utwór, bodajże czwarty na „Causers Of This”, którego clue polega na wycięciu fragmentów pogłosu, żeby uzyskać efekt takiego jakby zasysania dźwięku? To można by było zarejestrować po bożemu, ale istotą chillwave’u jest manipulacja dźwiękiem – stąd takie rozwiązanie. To w stu procentach świadomy zabieg – a nie jakiś tam wypadek przy pracy czy sprzętowe albo studyjne niedociągnięcia – który w tej sytuacji służy upiększaniu, ozdabianiu kompozycji, nawet jeśli kojarzy nam się to z antywirtuozerią, garażowym graniem, jakimś tam niedbałym DIY.

(Do kuchni wchodzi Kamil Bałuk)

KJB: Ale to co? Wy uważacie, że chodzi o jakąś grę ze słuchaczem, że mam fajną melodię, ale ukryję ją pod ścianą pogłosu, jakichś tricków i efekt będzie lepszy? Przecież chodzi właśnie o melodię, więc po co ta cała zabawa, tropienie piosenek pod chmurą pogłosu?

PS: Masz dwie płaszczyzny odbioru muzyki: intelektualną i emocjonalną albo inaczej: artystyczna i estetyczną. Fajnie jest, gdy możesz znaleźć w piosence satysfakcję na obu z nich.

KJB: A jak cała ta forma służy jedynie ukryciu, że ma się słabe piosenki?

ŁB: No to to jest formalizm. W negatywnym znaczeniu oczywiście.

PS: Ostatnio recenzowałem Davida Sylviana…

KJB: (śmiech)

PS: …i to jest recenzja, która wisi na głównej już trzeci miesiąc (śmiech). W każdym razie tam pięciu gitarzystów z Japonii i Fennesz nie pomogą Sylvianowi ukryć prymitywizmu materiału. Słuchając tej płyty ja zawsze wiem co on za chwilę zaintonuje, bo jego inwencja na „Manafon” jest zerowa.

KJB: Ale co, uważasz, że siłą muzyki jest zaskoczenie? Czasem, żeby motyw w danej piosence uznać za zajebisty trzeba powtórzyć go kilka razy.

PS: No ale powtarzanie pewnych motywów, a to czy motywy same w sobie wieją nudą to jest inna sprawa.

KJB: Zwykle żeby spodobała mi się jakaś piosenka to muszę ją przesłuchać kilka razy. Sorry, ale chyba zboczyłem z tematu. To idę!

(Kamil Bałuk wychodzi)

ŁB: Kamil niszczyciel.

PS: Znaczy tak.

ŁB: Trochę się zgubiłem. Sto razy lepiej nam szło, kiedy nie było tego dyktafonu.

PS: Jedna ważna rzecz przy okazji Kamila: muzykę faktycznie można rozebrać na dwie płaszczyzny odbioru. To czy przy niej płaczesz i to czy uznajesz, że jest nowatorska, wysublimowana itd. Ja zasugerowałem w tekście do Podsumowania Dekady, że Toro Y Moi daje mi przede wszystkim satysfakcję intelektualną. Myślę sobie: Hm, hm, no bardzo dobry jest ten pojawiający się i znikający backing vocal i łapię się na tym, że rozgryzam formalne tricki zamiast skupiać się na najprostszej muzycznej wartości. I nie chodzi o to, czy tricki, które stosuje Bundick są rozwiązaniami technicznie złożonymi czy prostymi – chodzi o fakt, że je eksponuje. Na tej samej zasadzie, na której ludzie byli zachwyceni brzmieniem pierwszego przesteru gitarowego – nie dlatego że brzmiał szczególnie dobrze i nie dlatego że jego twórca umiał za jego pomocą zagrać dobre piosenki. Całe szczęście Chaz Bundick umie eksponować formę przy zachowaniu fajności piosenek.

ŁB: Albo repetycja. Niby najprostsze co można zrobić z muzyką. Ale przecież to jest czysto formalistyczne rozwiązanie, które nie płynie z serca. Artysta, który się nią posługuje zapewne nie myśli: Jaka świetna fraza, och, mam ochotę zagrać ją jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze, ale w pełni świadomie operuje takim a nie innym środkiem wyrazu. W przypadku powtórzenia tej samej progresji akordów raz czy dwa razy może jeszcze, ale decyzja o jej zwielokrotnianiu przez osiem minut jest już czysto intelektualnym rozegraniem sprawy. Co też wcale nie jest niczym złym, o ile tylko się nie przegnie. Przecież poddanie jakiejś tam spontanicznej myśli przewodniej – czyli w tym wypadku czystej melodii, progresji akordów – kunsztownej obróbce tylko przydaje jej wartości. Ozdobniki są fajne.

PS: Toro Y Moi i może jeszcze Nite Jewel, u której obskura jest najbardziej słyszalna, są tymi postaciami chillwave’u, które najsilniej wikłają swoją muzykę w formę. Ale to jest tylko wierzchołek góry lodowej. Porcys wynaleźli kolejne fajne zjawisko, Teen Inc. – dwóch gości, którzy ze względu na chałupniczość swoich produkcji, pozostają w jakimś tam związku ze sceną chillwave’ową. I to już jest wprost odwołanie do prog-rocka, co zresztą potwierdza Patryk Mrozek w swoim tekście o nich. Porównuje ich do Yes – zupełnie na miejscu zresztą.

ŁB: Wystarczy zresztą zerknąć na ten ich śmieszny półtoraminutowy teledysk z oficjalnej strony zespołu – dwóch kolesi przy kominku i jakaś tania maszynka perkusyjna, czyli podręcznikowe DIY, ale to, co oni robią na tych gitarach, to jest czysty prog-rock. Kapitalny zresztą. To samo dzieje się dzisiaj w innych gatunkach. Dam-Funk to nie jest Will.i.am, te jego nawarstwienia dźwięków, repetycje to są wbrew pozorom cholernie skomplikowane rzeczy. Oczywiście proste technicznie, jak każde DIY, ale skomplikowane w tym sensie, że właśnie koncentrują uwagę na formie.

PS: I wydaje się, że takie będą najbliższe dwa, trzy lata – będą komplikowaniem formy. Ci Teen Inc. nie robią nic innego, jak wpisują się w nurt ejtisowych revivalistów, ale kiedy w poprzedniej dekadzie revival skupiał się na popie z lat 80., oni biorą na warsztat właśnie prog-rock z tamtej dekady. Czy to będzie hip-hop czy soul, chcemy odejść od najprostszych rozwiązań.

ŁB: Upraszczając, lata zerowe to był kult amatora. Wszedł internet i każdy mógł robić muzykę. Było modnie być antywirtuozem. Dzisiaj Chaz Bundick w tradycyjnym rozumieniu wciąż jest antywirtuozem, ale zamiast szaleć na gitarze nauczył się wykorzystywać laptopa, Abletona czy co tam i na tym poziomie może robić rzeczy bardzo wysublimowane, bardzo ozdobne. A ja nie mam nic przeciwko, bo jestem typowym mieszczańskim grubasem-audiofilem i lubię jak jest estetycznie. Zauważ zresztą jak ten prog-rock/formalizm wraca. Polscy odbiorcy Toro Y Moi, którzy uważają, że prog-rock jest uncool as fuck kochają „Embryonic” Flaming Lips. To jest przecież dość oczywisty dysonans, choć nikomu nie przyjdzie to do głowy, dopóki ktoś wprost nie otaguje „Embryonic” w ten sposób. Ale mogło być jeszcze śmieszniej. Gdyby ten album wyszedł w 2002 r. zamiast popowego, słodkiego „Yoshimi” to Flaming Lips byliby skończeni i niezależnie od jakości tych kompozycji oskarżeni o przerost formy nad treścią, onanizm. A to jest przecież ten sam zespół, te same śliczne melodie, tyle że zamiast przelukrowanej elektro–popowej polewy, mamy rozbuchanego prog-rocka. Zresztą kiedy w początkach kariery Flaming Lips supportowali w San Francisco The Jesus And Mary Chain i grali na koncertach utwory Pink Floyd, publiczność ich opluwała. No bo jak można było zagrać „Wish You Were Here” przed występem grupy, która wydawała się być żywą antytezą floydowskiego przepychu? Tyle, że nikomu nie przyszło do głowy, że to, co robią ich idole to też przecież formalizm. A chwilę później w Wielkiej Brytanii pojawił się shoegaze, który ubierał słodkie popowe piosenki w feedback.

PS: Dokładnie! Shoegaze był w pewnym sensie kolejną odsłoną tej metafory rocka progresywnego – tradycja punkowa poddana modyfikacjom. Ale właśnie z tego względu, że u ludzi upowszechniła się kalka myślowa „punk = anty prog” nikt nie zwrócił uwagi, że to są przede wszystkim formalistyczne odjazdy. Kiedy My Bloody Valentine wzięli na warsztat cover „We Have All The Time In The World” Louisa Armstronga to nie zrobili z nim nic szczególnie szokującego poza dodaniem feedbacku. Ale my żyjemy w tej zafałszowanej tradycji, która pomija oczywiste fakty. Po alt–rockowym boomie lat 80. spór muzyczny przeniósł się na poziom autentyzmu w muzyce, a słuchacz zaczął automatycznie myśleć, że jeśli coś wypływa z tradycji punkowej/post-punkowej, to jest anty prog. Niezależnie z jak formalistyczną muzyką miał do czynienia. Ważne tylko, żeby nie odwoływać się wprost do tuzów lat 70. i wszystko było okej.

ŁB: A dzisiaj? Flaming Lips mogą nagrać tribute dla „Dark Side Of The Moon” i nikt się nie zająknie. A to przecież zespół wychodzący z tradycji alternatywnego rocka, czyli tradycji punkowej.

PS: Skoro muzyka tak wyraźnie stawia i w najbliższym czasie będzie stawiać na formę, ważne jest odkłamanie tego potocznego rozumienia progresywności. Jeśli to się uda, będziemy mogli całą bogatą tradycję formalizmu przyjąć i wykorzystać. Aż do kolejnego backlashu.

Łukasz Błaszczyk, Paweł Sajewicz (15 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3
Gość: błaszczyk nzlg
[18 marca 2010]
@przeinte
No doprawdy zajebiście to spuentował. To słabe trochę, że wybierasz akurat ten cytat, skoro tuż po tym zdaniu, rozwlekle wyjaśniam, czemu się z Tobą nie zgadzam. Poza tym, sorry, jak możesz uznać za zasadne nawiązywanie przez nas do proga, skoro moja i Twoja definicja tego gatunku nie mają ze sobą nic wspólnego?

@szczur
W ogóle spuśćcie trochę z tonu chłopacy, bo Wasza retoryka robi się napastliwa. W kwestii formalizmu chillwave'u: wyjaśniamy chyba w tekście, co rozumiemy pod tym pojęciem. Struktura utworu może tu nigdy nie wychodzić poza schemat zwrotka-mostek-refren (w przypadku Genesis, Pink Floyd, czegokolwiek też zresztą nie musi), ale istotne jest, co dzieje się w międzyczasie całego cyklu (trylion wtrętów, zabiegów, dodatków itp.) . Inspiracje, inspiracjami (Palomo może sobie grać ejtisowy pop, Bundick Jacksona, Alibabki, cokolwiek), ale tu przede wszystkim (w kontekście artykułu) chodzi o źródło rozwiązań formalnych - przede wszystkim Ariel Pink.

Zresztą formalizm całego NURTU jest w prostej linii spuścizną formalizmu Ariela Pinka i w sumie tutaj wypadałoby zacząć (tu pojawiają się kasety - oczywiście nie on pierwszy stosował tape loopy, ale to nim bezpośrednio inspirowali się chillwave'owcy - przybrudzony dźwięk, komplikowanie struktury utworów (niekoniecznie zaburzenie systemu zwrotka-refren, o czym wyżej) itp. [nawiasem mówiąc porównaj sobie VEGĘ i Neon Indian - jak inaczej Palomo robi ten swój ejtisowy pop w tych dwóch przypadkach]). Fakt, że "w jednym miejscu i czasie" ukazują się dzieła, dla których koleś stanowił tak wyraźną inspirację, upoważnia nas czy kogokolwiek innego do mówienia o NURCIE. I teraz jeśli pojawia się stadko "nowych młodych", którzy robią swoje w oparciu o rozwiązania formalne zapożyczone od Pinka, na horyzoncie mamy Dam-Funka, kolesi z Teen Inc., Flaming Lips coverują Dark Side i nikt nie robi im krzywdy, Muse (wiem kim są Muse - chodzi o to, co TERAZ grają i z jaką spotykają się reakcją) i Pauper Coś Tam Asylum jest w czołówce roku najbardziej modowo nastawionego pisma muzycznego, tzn., że być może trochę zmienia się mentalność.

Sądzisz, że electroclash, DFA i Balearic są bardziej PROGRESYWNE? Proszę, wyjaśnij mi dlaczego. DFA to Murphy i jego "patenty" żywcem wyjęte z odmętów nowojorskiej historii muzycznej; Balearic to popowe piosenki ubrane w hauntologiczny klimat, a electroclash jest raczej mocno prymitywne. Okej, to są zawsze jakieś zabiegi FORMALNE, ale serio treść musi a priori być ubrana w JAKĄŚ formę (forma "zerowa" to też forma) i w tych tutaj przypadkach ona akurat nie jest jakoś szczególnie krzykliwa.

Dlaczego koncentrujemy się na formie chillwave'u, nie treści? Bo Maciek Lisiecki w tym samym TN pisał o Causers Of This i trochę głupio było się powtarzać. W zamian postanowiliśmy skupić się na formie, jak widać, stąd nasza ocena kompozycji Bundicka czy Greene'a nie jest tutaj jakoś szczególnie istotna.

Reasumując: nie pochyliliśmy się np. nad nowym krążkiem Yes czy Porcupine Tree, żeby w związku z tym wysnuć wniosek, że prog-rock wraca. Nie ma chyba co szukać prog-rocka w prog-rocku, no nie? Stąd byłoby już niedaleko do smutnej konstatacji, że rock się skończył, bo U2 i Rolling Stones nie nagrali od dawna niczego dobrego.
Gość: maciej m
[18 marca 2010]
@PS "Przecież to jest banał! Myśmy kładli nacisk na to jak sie chillwave i inne formalizmy odbiera, a nie czy one faktycznie istnieją. Przecież wiadomo, że istnieją. "

Owszem, banał. Ale stwierdzenie że formalizmy istniały zawsze kłócą się z teza o ich obecnej rehabilitacji. Plus wątek zniekształceń dźwięku który wg artykułu ma stanowić o formalizmie przewija się nieprzerwanie od co najmniej 2 dekad (shoegaze'u - Oval - clicks&cuts - Fennesza - Basiński etc.)
Gość: przeintelektualizowany
[18 marca 2010]
"intelekt w muzyce stoi tak jakby po przeciwnej stronie w stosunku do emocji."

"dlaczego bawi na poziomie intelektualnym, ale nie angażuje emocjonalnie?:

Zajebiście spuentował to Łachecki, polecam

zmuszacie mnie do pisania oczywistości a potem piszecie: "C'mon przecież wiadomo, o co chodzi". Najlepszy dowód że dyskusja jest martwa.
Gość: szczur
[18 marca 2010]
a co do rzekomej popularności toro y moi
http://rateyourmusic.com/artist/toro_y_moi
Gość: szczur
[18 marca 2010]
sorry gregory, ale określanie akurat chillwave'u pierwszą jaskółką wiosny formalizmu jawi się śmiesznym.

po pierwsze, co stanowi o tym formalizmie? przecież nie struktura piosenek- kawałki toro y moi, neon indian i washed out totatnie różnią się stopniem skomplikowania, vide proste podziały mostek-zwrotka-refren w 6669, jakieś nawijanie na zloopowanym samplu w feel it all around czy eksperymentalna blessa.

inspiracje? neon indian- biały synth pop lat osiemdziesiątych, toro y moi- jakaś mieszanka funku, french touch, newjackswing (w cot), z czarnym, mocno bounce'ującym feelem, washed out? zupełnie inne rejony. może formalizm chillwave'u objawia się w czerpaniu z zupełnie eklektycznego kręgu artystów? LOL.

co dalej, produkcja? ok, jest jakieś lo-fi, ewokowanie taśm, ale naprawdę, NAPRAWDĘ zamierzacie opierać cały ten skrajny formalizm na tak mało znaczącym szczególe? tu w ogóle wychodzi na wierzch cała porażka określenia i spokrewnienia ze sobą tych artystów- "brzmią jak ponagrywani na kasetach" to bodaj najleniwszy przykład szufladkowania jaki wypatrzyłem w ostatnich latach. wypierdalamy z tym nurtem, NIE MA KURWA TEGO NURTU.

no i na koniec, yo, ziomy, serio, piszecie, że faktyczna wartość muzyczna (songwriting) nie ma tu nic do rzeczy ("toro y moi jako nowy prog rock. gdzie się podziała esencja? dlaczego bawi na poziomie intelektualnym, ale nie angażuje emocjonalnie?"- whoooo, dysonans! to akurat było totalnie o songwritingu!) i to jest trochę wkurwiające, bo poświęciliście cały długaśny artykuł na temat zupełnie okołomuzyczny i naprawde mniejsza z tym, że główna jego teza jest nie do obronienia. bo wracając jeszcze do tego, mało znany, autentycznie mało formalistyczny i umarły już nurt jako zapowiedź powrotu formalizmu? były nurty znacznie wcześniejsze, bardziej formalistyczne, znacznie bardziej hypowane i na dodatek chujowe od strony muzycznej (balearic, electroclash, późne dfa, 90's indie revival HELLO?). a muse jest w top 10 last.fm i sprzedają platynowe płyty bodaj od wczesnych zerowych, a o ich ciągłej popularności mogłaby jakby jakby przypominac nazwa waszego serwisu, yo.
Gość: PS nzlg
[18 marca 2010]
szczęsnym wywiadzie IMO
błaszczyk
[18 marca 2010]
Piszesz, że prog-rock "pozwalał koncentrować się na emocjach jakie budziła intelektualna "rozgrywka" utworu", z tym że przecież intelekt w muzyce stoi tak jakby po przeciwnej stronie w stosunku do emocji. Poza tym gdzie indziej piszesz, że "środki formalne progroka są BARDZO na usługach kompozycji", ale przecież to samo można by napisać o, dajmy na to, "United States Of Eurasia" Muse, gdyby się uprzeć, bo przecież forma TEORETYCZNIE zawsze pozostaje dla artysty wtórna w stosunku do treści. C'mon przecież wiadomo, o co chodzi. Jeśli kompozycję (niezależnie od jej jakości) rozdymamy do niebotycznych rozmiarów i ozdobimy milionem przeszkadzajek, zwrotów akcji itp., to to jednak jest formalizm - a to już możesz napisać o większości kompozycji prog-rockowych. I hej, zważ że masz tu do czynienia z FANAMI tego gatunku, ergo nie wmawiamy Ci formalizmu proga, żeby udowodnić, że to jest słabe.

Piszesz, że elektronika jest bardziej pokombinowana niż chillwave - no spoko, ale zwróć proszę uwagę, że chillwave jest tu, hmm, wytrychem do próby ogarnięcia większego zjawiska - lekkiej odwilży (jeśli się nie mylimy) i nieśmiałej rehabilitacji formalizmu. Wystarczy zerknąć np. na listę zwycięzców NME Awards (NME - magazyn o modzie): zespołem roku zostaje banda onanistów z Muse - ucieleśnienie wszystkiego, co najgorsze w formalizmie muzycznym. Serio, nie wyobrażam sobie, żeby to się parę lat temu mogło jeszcze zdarzyć. Nie ma sensu w toku tego wywodu sięgać po Autechre np., bo to nie są MŁODZI WILCY.

Co do urozmaicenia formy, rozumianego jako naturalne następstwo chęci/konieczności rozwoju, to przecież dokładnie to samo powiedzieliśmy w tym nieszczęsnym "wywiadzie".
Gość: przeintelektualizowany
[18 marca 2010]
Banał? to spójrz na wniosek płynący z artykułu:
"muzyka tak wyraźnie stawia i w najbliższym czasie będzie stawiać na formę" to jest dopiero banał.
Czy ktoś o tym nie wiedział męcząc się całą ówczesna dekadę ze sztucznie wykreowaną progresją formy w NRR?

A co do istoty progroka to uważam że powinieneś bronić swojej kruchej teorii a nie zmuszać do przytaczania oczywistości. Strasznie czytelników "neoklasycznymi skalami czy ubogą polifonią" pachnie już elfami. Sorry nie jestem wielki myślicielem ale prog to przede wszystkim zerwanie z dotychczasową formuła piosenki, albumu oraz sięgnięcie po schematy kompozycyjne klasyki (Europa) i jazzu (US) by oderwać się od mainstream-owego rock'n'rola różnie odbieranego w społeczeństwie US i UK. Póki swoboda wynikająca z wirtuozerskiego planowania kompozycji służyła treści póty prog był spójny z tradycją rocka i pozwalał koncentrować się na emocjach jakie budziła intelektualna "rozgrywka" utworu. Istotnie, bylo to możliwe dzięki "jednozdaniowym", ujmującym formom ale obawiam się że takie rozkminy niczemu nie służą bo środki formalne progroka są BARDZO na usługach kompozycji i żyją tylko gdy mamy do czynienia z dobra kompozycja progową (rzadko poza nią) a takich w historii było niewiele. Możemy śledzić tylko kompozycje. Badanie odprysków "metaforycznego progroka", odciąga uwagę od źródła (Wasz przypadek)

Abstrahując, nie znam nikogo kto by zaczynał słuchanie muzyki w ten sposób. Wasze doświadczenia i odczucia są mało wiarygodne sprawiają wrażenie wyreżyserowanych pod teorię.
PS
[18 marca 2010]
@ Oczywście rację ma też przeinte mówiąc że to zjawisko występowało w różnych etapach muzycznej historii i jest wręcz naturalnym etapem rozwoju każdej stylistyki.

Rację mają też Sajewicz i Błaszczyk, którzy to samo napisali w tekście ;) Przecież to jest banał! Myśmy kładli nacisk na to jak sie chillwave i inne formalizmy odbiera, a nie czy one faktycznie istnieją. Przecież wiadomo, że istnieją.

@przeintelektualizowany @To już mój trzeci post w tej sprawie, uwaga którą systematycznie pomijacie.

Przecież odpowiedziałem ci na to jakieś dwa, trzy posty temu(?). Nie żebym podważał twoje kompetencje w dziedzinie prog-rocka, ale jak długo się znamy, nie słyszałem żebyś kiedykolwiek o nim choćby słowo powiedział. W sensie: nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto przesłuchał więcej progowych płyt niż wszyscy inni tutaj, zatem nie rozumiem zatem dlaczego twój kategoryczny sąd, że "progrock był de facto próbą pchnięcia kompozycji za wyższy pozioma nie rozwijaniem formy" ma być w jakimkolwiek stopniu bliższe prawdy niż nasza teza, że o istocie prog-rocka decydowała forma. Ponadto nie przytaczasz żadnego argumentu na poparcie tej tezy (jak popychano kompozycję do przodu? tzn. ja wiem, że to robiono, choćby przez zaadaptowanie neoklasycznych skal czy ubogiej polifonii np. w twórczości Gentle Giant, ALE to wcale nie jest potwierdzenie twojej tezy, że kompozycja była istotą prog-rocka); ja natomiast postarałem się na przykładzie "Cose To The Edge" wyjaśnić formalizm prog-rocka.

TAKŻE chyba jednak się odniosłem?

Gość: maciej m
[18 marca 2010]
Syn @10 lat elektroniki
Dobry strzał: równie dobrze dziesięć lat temu kiedy Mille Plateaux ruszał z kolejną konceptualną ofensywą pod postacią clicks&cuts, a Autechre doprowadzali na "Confield" IDM do nieludzko abstrakcyjnego ekstremum również można było mówić o ekspansji formalizmu. Na jej tle której dorobek Chaza jawi się raczej bezpretensjonalną sielanką. Oczywście rację ma też przeinte mówiąc że to zjawisko występowało w różnych etapach muzycznej historii i jest wręcz naturalnym etapem rozwoju każdej stylistyki.
Gość: przeintelektualizowany
[18 marca 2010]
@"nagle grupka debiutantów robi na starcie coś tak pokomplikowanego formalnie (+inne równoległe "prog-rockowe" coming outy), może (nie musi) zwiastować nadchodzący trend do formalnych odpałów"

bzdury. chociażby współczesna elektronika jest bardziej pokombinowana formalnie.

formalizm dopadał rożnych artystów w różnych etapach istnienia muzycznej historii z różna siłą. Mówienie że właśnie TERAZ i że wyjątkowo CHILLWAVE jest nonsensem. Wasza teza jest nie do obrony. Już samo mylne rozumienie istoty prog rocka i przypisywanie mu zasług w dziedzinie formalizmu (gdy progrock był de facto próbą pchnięcia kompozycji za wyższy pozioma nie rozwijaniem formy) stawia Was na przegranej pozycji.

To już mój trzeci post w tej sprawie, uwaga którą systematycznie pomijacie. Jeżeli nikt się do tego nie odniesie to skończmy tą dyskusje bo to nie ma sensu
błaszczyk
[17 marca 2010]
Tzn. tak: Neon Indian dostał 8.6 za Deadbeat Summer i był w czołówce płyt i singli, Memory Tapes 8.3, Washed Out 8.0, Toro najniżej z tej grupki, czyli 7.6, a pałętająca się po obrzeżach nurtu, Nite Jewel 6.cośtam, więc chyba nieźle. Fajnie, że czytasz dużo blogów, tylko szkoda, że przykładasz wagę do tego, co jest wg ich autorów passe, a co nie. No ale ogólnie dzięki za podzielenie się garścią refleksji.
Gość: top 10
[17 marca 2010]
chillwaveowych piosenek nie istnieje, to było pytanie podchwytliwe
Gość: syn
[17 marca 2010]
nie startowali bardszo wysoko - jesli chodzi pitchfork przeciętnie, z ocenami 5,6,7. chyba tylko memory tapes dostało best new music. lindstrom był mocno hypowany od pierwszej składanki i wierz mi, że juz bliżej jemu od timberlake'a niż całemu chillwave'owi. zagraniczne blogi jak jeden mąż piszą, że chillwave jest już passe. trwał krócej niż chwilę. i na prawdę, każdy kto liznął choć trochę muzyki elektronicznej, która tworzy sie w przeciągu ostatnich 10 lat, nigdy nie pokusił by się o porównywaniu pokomplikowania chillwave'u do prog rocka, bo ono jest na prawne nieznaczne i najmniej w tym wszystkim ważne. to wszystko wygląda tak jakbyście najpierw wpadli na zajebiście brzmiący tytuł: chill wave to nowy prog-rock, a potem doszli do wniosku: "ale kurwa, jak juz mamy taki fajny tytuł to trzeba do niego dorobic teorię". Jak bym pisał artykuł też bardzo chciał bym nadać mu podobnie zajebista nazwę, ale nie kosztem tworzenia jakiegoś hermetycznego, bardzo bardzo wąskiego spojrzenia na muzykę, które jest niczym innym jak ignorancją bądź zapatrzeniem w swoją zajebistość.
błaszczyk
[17 marca 2010]
@kriss
Mnie by było najłatwiej z top 10 piosenek Marillion.
PS
[17 marca 2010]
@ syn

ale chillwave jak wyżej napisaliśmy jest tylko jednym ze świeżych nurtów, które wskazują na formalistyczną metodę twórczą. Już sławny jest Dam-Funk, niedługo zostaną odkryci Teen Inc. We Francji nad nową płytą pracuje Onra, który zapowiada "materiała dla fanów Dam-Funka".

@ krisss

ja mogę Top 10 prog-rock songs od ręki
Gość: krisss
[17 marca 2010]
@łb, ps

to ja jeszcze poproszę Wasze "Top 10 chillwave songs" i nie mam pytań ;-)
Gość: błaszczyk nzlg
[17 marca 2010]
W kontekście Flaming Lips post-yoshimi to było dość ciekawe, imo. Nie no, nie róbmy z tego przysłowiowego już Lindstroma jakiegoś drugiego Timberlake'a - to nie jest artysta, za którym pójdą tłumy kopistów. Nie przesadzałbym jednak z tą lokalnością chillwave'u, bo o ile pamiętam Palomo, Green i Bundick puktowali wysoko na P4K chociażby (Lindstrom chyba też, nie pamiętam, ale nie licytujmy się, pliz, nie o to chodzi). W skrócie: niezależnie od tego czy za Bundickiem pójdą tłumy, czy nie, to fakt, że nagle grupka debiutantów robi na starcie coś tak pokomplikowanego formalnie (+inne równoległe "prog-rockowe" coming outy), może (nie musi) zwiastować nadchodzący trend do formalnych odpałów. Pokój i miłość.
Gość: syn
[17 marca 2010]
lol, ale to chyba nie chodzi o to czy ktos jawnie czy skrycie odwołuje się do prog-rocka, i czy czyjeś płyty spędzają sen z powiek masie ludzi - moim zdaniem chillwave jest wydarzeniem tylko w polsce, a lindstrom to jednak artysta formatu światowego. o toro y moi zagraniczne blogi pisały o wiele wcześniej niż polskie i o wiele wcześniej przestały - bo tam to zajawka jedna z wielu, która dla nikogo nie jest czymś wybitnym. to samo washed out. w wikipedii chillwave doczekał się trzech ogólnikowych zdań, a gdy się wpisze to hasło w google to jakieś 90% artykułów wyskakuje w języku polskim. tak chyba nie wygląda sytuacja z czymś co ma być the next big thing.
błaszczyk
[17 marca 2010]
Spoko, niczemu niczego nie umniejszam. Chodzi mi tylko o odwołania WPROST do proga (Flaming Lips to robią, MM nie). Spoko, spoko, nie mam nic do Lindstroma, serio, ale naprawdę nie sądzę, żeby jego kolejne albumy spędzały sen z powiek milyjonom słuchaczy. W przypadku chillwave'owców już prędzej.
Gość: przeintelektualizowany
[17 marca 2010]
umniejszanie progresji (w znaczeniu gatunku) M&A a
uwypuklaniu jej w przypadku Embryonic jest kontrowersyjne. Obydwa dzieła bazują na tradycji koncept albumu tyle że interpretowanej na własne potrzeby (w obydwu mamy krótkie piosenki i te z epickim rozmachem) tyle że na brzmienie Embryonic składało się znacznie więcej elementów (tu: notka
podsumowująca rok 2009 Jana Błaszaka na P). Det Lugnt, Mastered By Guy At The Exchange zostało wychwycone a nawiązania do pr odpowiednio skomentowane. pr jako gatunek istnieje w świadomości publicystów jako coś wartościowego, w dobie internetu mówienie że: "3/4 publicystyki muzycznej dzisiaj nie wie czym był/jest prog-rock i gdzie leży jego wartość" jest fałszowaniem obrazu. O to mi się rozchodzi Pawle

Nawiązania do progrocka i krautrocka w produkcjach Lindstroma czy PT są tak nachalne że niedostrzeganie ich może być tylko wynikiem ignorancji.
błaszczyk
[17 marca 2010]
@przeintelektualizowany + M&A
Tak, zahaczali, ale to nie było RACZEJ odczytywane jako "pójście w prog-rock". MM doszli do punktu, w którym całe to swoje najntisowe indie docisnęli do granic możliwości, wyczerpując przy okazji formułę na granie. Tzn. tu nie było zwrotu ku czemuś, ale konsekwentne eksploatowanie gitarowego rocka lat 90-tych. Dalej już po prostu nie można było iść. Natomiast u Flaming Lips ta prog-rockowość Embryonic była nieszczególnie zawoalowana, zresztą już na etapie Mystics te ukłony w stronę Pink Floyd (Pompeii Am...) zaczęły się robić dosłowne.

Z tym Lindstromem to jest tak, że nigdy nie przyszłoby mi to do głowy, choć oczywiście to jego space disco JEST progresywne. Uwzięliśmy się na ten chillwave też poniekąd dlatego, że jest to NEXT BIG THING (dla kogo jest, dla tego jest), coś co stymuluje wyobraźnię dzieciaków i u nas, i na Zachodzie (o Prinsie Thomasie raczej bym tego nie napisał). Skoro więc da się zaobserwować podjarkę ergo przyzwolenie na muzykę, w której bardzo mocno akcentuje się FORMĘ, tzn., że ten nieszczęsny "metaforyczny prog-rock" przestaje być tematem tabu, co może zwiastować, jak pisze Sajewicz, wysyp (no może nie wysyp, nieważne) dzieł, które stanowić będą antytezę dwóch akordów NRR.

@gtc
Podział na formę i treść jest i będzie zawsze umowny, ale na poziomie intuicyjnego rozumienia muzyki jest bardzo pociągający. Można się umówić, że "fajna treść" będzie fajna w kontekście rozbuchanych prog-rockowych form i będzie fajna, gdy ktoś wygra nam ją na rozstrojonej gitarze przy ognisku, czyli to, o czym umownie pisze Sajewicz w odniesieniu do Close To The Edge.

@pankracy
Chillwave istnieje, on tu z nami jest. Wiesz, jakby się zastanowić np. nad dance-punkiem z poprzedniej dekady, to też on się robi jakiś taki trudno uchwytny. Nie licząc stada epigonów to tak naprawdę wychodzi nam, że mamy !!!, Out Hud, DFA (LCD + Rapture), czyli też raptem kilka nazwisk. Tu nie o ilość chodzi. Nawet jeśli o obliczu chillwave'u będzie decydować garstka, to trudno będzie zanegować fakt, że COŚ jest na rzeczy. Grunt, że da się namierzyć wspólny mianownik.

Daft Punk, Girl Talk, Hood Internet, czyli artyści, którzy pracują na samplach mają tę formalną kombinatorykę wpisaną w twórczość niejako z automatu, więc to trochę nie o to chodzi. Idąc tym tropem, to można by np. w tym kontekście mówić już bardziej o jakichś Amonach Tobinach, Burialach i innych, którzy tę skradzioną materię bardzo modyfikują. U GT czy HI wszystko jest właśnie maksymalnie uproszczone (no, wiadomo, że GT korzysta z miliona sampli, a HI z dwóch), bo cała sztuka polega na zgraniu tonacji i BPMów dwóch różnych utworów.
Gość: gtc
[17 marca 2010]
mnie się wydaje, że teza o inspiracji prog-rockiem jest na tyle atrakcyjna (z punktu widzenia recenzenta serwisu), ale jednoczesnie trudna do obronienia, ze powolujecie na jej potrzeby nowa kategorie "metaforycznego prog-rocka", co ma sie odnosic niby do jednej konkretnej cechy, "zabawy forma" (i to ma byc wg was ta spuscizna prog-rockowa), a to z kolei prowadzi do zbytniego uogolnienia, bo wszedzie i na kazdym etapie kazdego gatunku widac zabawy forma.

ale przeciez hookerowski blues stoi w opozycji do proga glownie w zakresie kompozycji (a mowimy o "BAWIENIU SIE FORMA"), poza tym sam piszesz: "kalka myślowa punk = anty prog".

w ogole ja tu bardziej niz chillwave'u bym czepial sie tego podzialu na tresc i forme, bo on prowadzi do najwiekszych niescislosci terminologicznych. nie wiem nawet czy do konca "forme", "formalizm" rozumiemy w tej dyskusji tak samo. że co, brzmienie? nie tylko brzmienie? bogate aranże? skomplikowanie kompozycyjne? no to co jest poza formą?
Gość: przeintelektualizowany
[17 marca 2010]
@bogatą tradycję formalizmu przyjąć i wykorzystać

prog-rock nie może sobie uzurpować prawa do jej stworzenia (owej bogatej tradycji)
Gość: pankracy
[17 marca 2010]
poza tym zauważyłem dosyć dziwny trend, że zamiast pisać o muzyce, to większośc jakichkolwiek writerów istniejących w interencie zamiast pisać po muzyce za przeproszeniem liże się po fiutach. bo to już nie jest dyskusja, ale coś zupełnie niestrawnego gdy po raz kolejny widzi sie linki do bloga dejnarowicza czy kogokolwiek.
Wybierz stronę: 1 2 3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także