Recenzje 2009: post scriptum

Kontynuując coroczną tradycję, raz jeszcze rzucamy się na taśmę i próbujemy nadrobić choć część z tego, na co nie starczyło nam czasu w 2009 roku. Zachęcamy do lektury!

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 1

Alva Noto + Ryuichi Sakamoto with Ensemble Modern – utp_ (7/10)

W kolejnej odsłonie kolaboracji japońskiego pianisty i niemieckiego speca od minimalistycznej elektroniki duetowi towarzyszy frankfurcka orkiestra. Owocem synergii elektronicznych usterek produkowanych przez Alva Noto, niekonwencjonalnego traktowania fortepianu i muzyki klasycznej jest niezwykle urokliwa, zawieszająca w czasie płyta. Organiczny ambient smyczków dość naturalnie komponuje się z eksperymentami Sakamoto i syntetycznym szumem. Niespieszne, ale niezwykle bogate w drobne ozdobniki faktury zdają się powoli rozpadać, ale w ryzach trzymają je rytmiczne struktury mikrodźwięków generowanych przez Alva Noto. To wszystko zmiękczone brzmieniami klasycznych instrumentów kreuje delikatną, senną atmosferę, choć zdarzają się również fragmenty niepokojące, jak choćby organopodobne drony w obu częściach „Plateaux” lub ulewa drobnych brzmień w „Particle 1”. Fakt, iż kompozycja powstała na zamówienie dla uczczenia 400. rocznicy założenia miasta Mannheim i w warstwie konceptualnej odzwierciedla jego strukturę jako urbanistycznej utopii (stąd też tytuł albumu) to na tle znakomitej muzyki tylko mało znaczący detal.(mk)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 2

Ariel Pink's Haunted Graffiti – Reminiscences [EP] (7/10)

Gdyby nie czerwcowy koncert w Warszawie, ta EP-ka przeszłaby najprawdopodobniej kompletnie niezauważona. Z Rosenbergiem jest trochę jak, zachowując zdrowy rozsądek i umiar, z Robertem Pollardem: ciężko za nim nadążyć, zwłaszcza, gdy wokół dzieje się w muzyce tyle ciekawych rzeczy. Każdy wie, że Ariel Pink to człowiek-kameleon, ale na „Reminiscences” prezentuje się tak w wydaniu uber, brzmiąc kolejno jak: Elvis Costello jamujący z Blue Öyster Cult oraz The Ramones coverujący Afrika Simone’a. „Tylko” tyle na stronie pierwszej. Dwa pozostałe utwory to już klasyczny „płynny wosk”: tytułowy psychodeliczny instrumental znów eksploruje wątki afrykańskie, a „Phantasthma”, być może najbardziej chwytająca za serce piosenka w repertuarze psychola z L.A. pompuje balon ekscytacji i oczekiwań związanych z transferem do 4AD do niebotycznych rozmiarów. Niby truizm, ale pamiętajcie: na koncerty warto chodzić z większą ilością gotówki, niż na „przysłowiowe” trzy Ciechany. Nawet jeśli dochodzą do was głosy, że większość dyskografii wyprzedała się już po drodze. (bi)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 3

Bachelorette – My Electric Family (7/10)

Kto wie, być może „My Electric Family” jest jednym z bardziej niedocenionych albumów minionego roku. Stojąca za szyldem Bachelorette Nowozelandka Annabel Alpers ma naprawdę sporo interesujących pomysłów. W roku 2006 w parę oryginalnych, electro-popowych kompozycji wplotła szalenie aktualne bolączki człowieka w zderzeniu z rozwijającym się w ogromnym tempie współczesnym światem. Na „My Electric Family” w warstwie brzmienia Alpers znów prezentuje się naprawdę frapująco. Z pozoru kakofoniczne melodie, w dużej mierze oparte na klawiszach, z jednej stron sprawiają wrażenie trochę staromodnych, z drugiej – futurystycznych, nieco zdehumanizowanych, co Nowozelandka osiągnęła, mieszając swoją beznamiętną manierę wokalną z żywymi, pulsującymi, choć lekko rozleniwionymi dźwiękami. Jakby stare, dobre Air spiknęło się z Bradfordem Coxem, dodatkowo jeszcze przepuszczone przez popową pomysłowość grup pokroju My Morning Jacket czy nawet Flaming Lips. Trochę tańca, trochę marzeń, trochę psychodelii. W wymowie u Bachelorette raczej wszystko pozostało, jak na poprzedniej płycie. Mimo pozornie dość optymistycznych piosenek „My Electric Family” przesiąknięte jest delikatnym pesymizmem związanym z technologicznym przesytem, społecznym zblazowaniem, utratą wiary w klasycznie rozumiane człowieczeństwo, ale Alpers nie przesadza jakoś strasznie, nie ma w niej ani grama zacietrzewienia. Po prostu tak to sobie wszystko wymyśliła i bardzo fajnie zrealizowała. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 4

Devendra Banhart – What Will We Be (4/10)

Kiedyś Devendra Banhart był kwintesencją awangardy, brzmieniem folkowego undergroundu (nim to podziemie otrzymało definicję i konkretne wyznaczniki), człowiekiem tworzącym muzykę szczerą, prawdziwą, autorską. W tej ostatniej kwestii myślę, że niewiele się zmieniło. Z tym że zmienił się sam autor. Z czasów współpracy z Michaelem Girą pozostały wspomnienia i najbardziej interesujące płyty w dyskografii Banharta. Etap w XL Recordings przyniósł cholernie niespójne, rozbudowane, ale niesamowicie efektowne krążki. Wokalista wprowadził swój songwriting na zupełnie inny poziom, bardziej przystępny, momentami diabelnie przebojowy, masowy. I w tym momencie dochodzimy do tematu, co nie gra na „What Will We Be”. Nie chodzi do końca o to, że Banhart z hipisa, funkcjonującego w komunie w San Francisco, za sprawą związku z topową aktorką Natalie Portman i potężną wytwórnią Warner, zatracił gdzieś ów osobliwy pierwiastek autentyczności, który utożsamiał oszczędny, intymny folk Devendry Banharta z postacią Devendry Banharta. Rzecz w tym, że przejście do mainstreamu zobowiązuje. Pierwszy raz w swojej niemalże 10-letniej karierze wokalista stworzył album, który stanowi idealną muzykę tła: do picia wymyślnej herbaty w wystylizowanych, modnych pubach, do porannego czytania codziennej pracy, do popołudniowego buszowania po ulubionych miejscach w sieci. Druga sprawa – „What Will We Be” nie wnosi zupełnie nic nowego do twórczości Banharta, jest płytą powielającą schematy i rozwiązania z dwóch poprzednich wydawnictw, starając się o jeszcze większą przystępność płyty najnowszej. W wielu momentach (np. „Chin Chin & Muck Muck”) strasznie to nudzi, innym razem wychodzi śmieszne i kuriozalnie („16th & Valencia Roxy Music”) albo wręcz karykaturalnie (zrzynające z Led Zeppelin „Rats”). Jedynym jasnym punktem na „What Will We Be” jest „Angelika”, pełniąca rolę podobną do „Chinese Children” czy „Samba Vexillographica” z płyt poprzednich. Na „Cripple Crow” i „Smokey Rolls Down Thunder Canyon” oprócz tego znalazło się kilka równie dobrych, ciekawych kompozycji, czego o albumie najnowszym powiedzieć już nie można. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 5

Julianna Barwick – Florine [EP] (6/10)

Julianna Barwick jest z Kanady i właśnie nagrała kobiecą odpowiedź na „Person Pitch”, względnie „Mothertongue”. Jej „Florine” to sześć kompozycji, zbudowanych na bazie wielowarstwowych loopów, co samo w sobie nie byłoby szczególnie odkrywcze, gdyby nie instrumentarium, na które składa się głos Barwick i właściwie nic więcej, nie licząc pianina na jedynym instrumentalu z EP-ki, „Anjos”. Dziewczyna się stara, a i tak porównują ją do Enyi tudzież Enigmy – z czym bym polemizował, bo jednak „Florine” nie jest choćby w jednej dziesiątej tak przaśne – natomiast Brian Howe z Pitchforka przegiął w drugą stronę, pisząc coś o głębokiej symbolice i co za tym idzie bogactwie potencjalnych interpretacji (religijne zwątpienie, przewartościowania itp.). No nie wiem, dostrzegam tu więcej niż „magiczny klimat”, ale też z drugiej strony Barwick nie sprawia, że mam ochotę szastać terminami w stylu: „piękno”, „bogactwo harmonii” czy „tearjerker”. Ale spoko, pewnie się jeszcze usłyszymy.(łb)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 6

Bigott – Fin (5/10)

Borja Lanudo aka Bigott pochodzi z Hiszpanii, wygląda jak Devendra Banhart na kilkudniowym kacu, którego w dodatku okradziono z całej pedalskiej biżuterii, a brzmi jak krzyżówka Willa Oldhama i Caetano Veloso. Folk w wydaniu Lanudo to intrygujący – z obowiązkowym ładunkiem postrzelenia (vide absurdalne „Walking The UFO”) – mariaż słonecznej tradycji tropicalismo (niesiony gitarowym slidem opener „Afrodita Carambolo”) i posępnego country (płaczliwe „Oh Clarin”), ale szczęśliwie dla słuchacza ubrany w zwiewny garnitur popowej formy (ywątek genderowej gimnastyki „She Is My Man”, pędzący na złamanie szyi „New York Seveille”). Album ewidentnie dla fanów około-folkowej estetyki, ale bez wątpienia warty niespełna trzydziestu minut uwagi. (ml)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 7

Califone – All My Friends Are Funeral Singers (6/10)

Oni potrafią: eksperymentują z folkowym brzmieniem na wszystkie możliwe sposoby i zawsze wychodzi im z tego coś nowego, intrygującego, fajnego. Na znakomitym „Roots & Crowns” zaimponowali pięknymi, intymnymi utworami z cudownym „Spider’s House” na czele. Natomiast na tegorocznym, muzyczno-filmowym wydawnictwie Califone zostawili gdzieś magię, poezję i klimat poprzednich płyt na rzecz bardziej przyziemnych brzmień: czasem trochę psychodelicznych („Giving Away The Bride”), innym razem i tak jak na nich dość oszczędnych („Funeral Singers”), a do tego delikatnych i wyciszonych („Alice Marble Grey”). Trzeba wziąć pod uwagę, że „All My Friends Are Funeral Singers” jest ścieżką dźwiękową, która zapewne integralnie wpisuje się w film, dla jakiego została stworzona. Jednakże nawet bez konkretnych obrazów, scenerii, wydarzeń kompozycje Califone, jak zwykle, brzmią wybornie i interesująco. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 8

The Cavalcade – Meet You In The Rain [EP] (6/10)

Nie potrzeba zmysłu porucznika Columbo, aby – nawet po pobieżnym zapoznaniu się z zawartością „Meet You In The Rain” – stwierdzić, że półki muzyków The Cavalcade uginają się pod ciężarem płyt tytanów adult contemporary i jangle popu. Pięć muzycznych pocztówek z północnej Anglii, jakie się tu znalazły (na czele z utworem tytułowym), bije na głowę lwią część zawartości składanki C86, kradnąc większość patentów sprzed ćwierćwiecza z lupinowską gracją i z pewnością w słusznej sprawie. I przyznaję bez bicia, że ani razu nie przesłuchałem tej EP-ki w warunkach, do jakich wydaje się być wprost stworzona. Dlatego też ostrożną w gruncie rzeczy ocenę spokojnie możecie wywindować do góry. Potrzebne będą tylko małomiasteczkowy spleen i ulewny deszcz w leniwe, niedzielne popołudnie. Kto słuchałby takich Deacon Blue w wakacyjny wieczór? (bi)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 9

CFCF – Continent (6/10)

Gdy rok temu Quiet Village rzutem na taśmę przebili się do pierwszej dwudziestki albumów roku wg Screenagers, pomyślałem, że przydałoby się więcej takiej uroczej sypialnianej sampledelii. I choć debiut CFCF w pełni się w tę konwencję wpisuje, to nie jest choćby w połowie tak błyskotliwy jak „Silent Movie”, co sprowadza „Continent” do rangi muzyki tła. O ile kompozycje Quiet Village były realizowane według ściśle określonego konceptu – The Avalanches oprowadzają po świecie soft-rocka i spaghetti westernów – o tyle w przypadku CFCF zauważalny jest jego brak. Fajnie, że chłopak (CFCF = Mike Silver) ma dobry gust – reinterpretacja „Running Up That Hill” Chromatics w „You Hear Colours”, bity Johnny’ego Darka w „Come Closer”, syntetyczne smyczki Air France w „Letters Home” – ale szkoda, że nie potrafi ciekawiej rozwinąć ulubionych cytatów. Okej, „Big Love” czy „Invitation To Love” są śliczne, ale to wyłącznie zasługa Fleetwood Mac i Alana Parsonsa – śmieszne, że z tego samego sampla („Voyager”) skorzystali też Quiet Village – bo wartość dodana, jaką wnosi do tej songwriterskiej podstawy Silver, jest niewielka. Są tu oczywiście kompozycje, które nie kojarzą mi się z niczym konkretnym (np. ładny opener), ale mimo niewątpliwych walorów estetycznych, to przeważnie rzeczy słabo zapamiętywalne. Fajnie się przy tym czyta, kroi warzywa do sałatki itp., ale trudno jest temu poświęcić całą uwagę i nie usnąć. (łb)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 10

The Clientele – Bonfires On The Heath (7/10)

Najnowsza płyta grupy The Clientele absolutnie niczym nie zaskakuje, ale nie taka też rola tego przeuroczego zespołu. Przez lata bowiem zdążyliśmy się już przyzwyczaić do charakterystycznego, niezmiennego, eleganckiego, delikatnego brzmienia Londyńczyków. Ich niesamowicie stylowe kompozycje z jednej strony zawsze sprawiały wrażenie trochę staromodnych, z drugiej – twórczość The Clientele jest na wskroś współczesna. „Bonfires On The Heath” jakkolwiek troszeczkę daleko do najlepszych płyt angielskiej grupy, to i tak tegorocznego krążka MacLeana i spółki słucha się z ogromną przyjemnością. Jest tu dużo ciepłych dźwięków, soczystych dęciaków, klasycznie ładnych melodii, których The Clientele pozazdrości mógłby Stuart Murdoch i paru innych autorów inteligentnych, popowych piosenek. Jedynym zaskakującym, jak na londyńczyków, elementem zdaje się być przebojowość – przynajmniej w dwóch utworach („I Wonder Who We Are” i „Share The Night”) naprawdę przyprawiająca o wiele pozytywnych wrażeń. O ile wątpię, czy The Clientele zaistnieją w rankingach najważniejszych wydawnictw dekady, o tyle jestem pewna, iż nie trzeba nikogo przekonywać, że jest to naprawdę znakomity zespół, grupa perfekcjonistów, która za punkt honoru postawiła sobie w prosty i zawsze w taki sam sposób dawać swoim słuchaczom wiele przyjemności. Ich nie da się nie lubić.(kw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 11

Dam Funk – Toeachizown (6/10)

Rozumiem dlaczego niektórzy sądzą, że Dâm jest Czarnym Mojżeszem – ostatnie dziesięciolecie nie obfitowało w wybitne płyty soulowe/funkowe (dlaczego te terminy idą w parze tłumaczy Touré we wkładce do „Fresh” Sly & The Family Stone), a wyposzczeni wyznawcy zawsze z tęsknotą wypatrują przyjścia fałszywych proroków. Na tym bezrybiu „Toeachizown”, faktycznie będąc niespełnioną obietnicą rzeczy wielkich, udanie manipuluje podjarkami ostatnich lat: jest tu jednocześnie i futuryzm, i archaizm, i repetycja; szkoda tylko, że najciekawsze rzeczy dzieją się na poziomie formy. Muzyce bliżej do chłodnego (!), wyczilowanego soulu niż ruszającego-tyłkiem-funku, więc jako tło dla leniwego popołudnia, schemaciki Dama sprawdzają się przednio. Ale rewolucji muzycznej raczej koledzy na nich nie zbudujecie! Kasia Walas pisała: ktoś tu nieustannie mnie oszukuje wmawiając, że jesteśmy świadkami HISTORII. W sumie racja: jesteśmy świadkami podanej w doskonałej oprawie historii, ale gdzie jest przyszłość? (ps)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 12

Dälek – Gutter Tactics (5/10)

„Gutter Tactics” to ostatnie jak na razie sprawozdanie ze wszystkich frontów i punktów zapalnych tego świata. MC Dälek i Oktopus nie składają broni, dalej ciskają jadem; kierują do polityków mocne słowa i wstrząsają elitami przy pomocy muzyki, której ostrze poważnie rozdziera nasze pozytywne konstrukty myślowe. Zwieszają przy tym smutno głowy, a gniew wyrzucają przez mocno zaciśnięte zęby. Czynią to zresztą od końca poprzedniej dekady. Wraz z wydaniem „From Filthy Tongue Of Gods & Griots” przekonaliśmy się, że hip hop może mieć niewiele wspólnego z stereotypowym postrzeganiem tego gatunku. Oczywiście porównania z Public Enemy, ze względu na warstwę tekstową, czyli tzw. przekaz, są jak najbardziej uzasadnione. Autorzy „It Takes A Nation Of Millions To Hold Us Back” robili jednak zupełnie inne podkłady, bo samplowali nagrania funkowych i soulowych artystów. Dälek penetrują mroczne zakamarki muzyki alternatywnej. Przytłaczające muzyczne warstwy z pogranicza muzyki noise i industrialu pozostawiają słuchacza w otępieniu. Poprzednia płyta była na tym tle nieco inna, też hipnotyzowała, ale dawała niejako nadzieje na nowe rozdanie. Uchylona furtka to jednak w tym przypadku za mało. „Gutter Tactics” łączy hałas „Absence” z mglistymi, snującymi się trackami z „Abandoned Language”. Żadnych nowinek panowie nie przemycają, a szkoda, bo chciałoby się zakończyć jakimś odkrywczym stwierdzeniem. Zamiast tego donosimy, że na froncie u Dälek bez zmian, wojna nieustannie trwa. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 13

Dead Man’s Bones – Dead Man’s Bones (4/10)

Kluczem do zrozumienia zamieszania wokół Dead Man’s Bones jest osoba Ryana Goslinga (actor turned singer/songwriter o, przyznajmy, nieprzeciętnym talencie) oraz przeuroczy klip do mocno surowej, ale dlatego właśnie urzekającej wersji „In The Room Where You Sleep” – posępny (nieco cave’owski) klimat kompozycji równoważy kolorowa zgraja dzieciaków w halloweenowych kostiumach energetycznie wykrzykująca refren. Niestety na albumie nie uświadczymy uroczej *punkowości* (chyba że w urzekającym kanciastą elektroniką „Pa Pa Power”) definiującej niepokornego ducha przywołanego na początku nagrania. Self-titled Dead Man’s Bones jest do bólu poprawny (czyli de facto nudny), niepotrzebnie wygładzony (w wypadku „In The Room...” surową partię pianina wymieniono na przaśny riff ewokujący zwariowany świat Arthura Browna) i wykorzystuje dzieci (pun intended). Szkoda zmarnowanego potencjału (vide partyzanckie wykonanie „Name In Stone”, którego zabrakło na płycie) i świetnego motywu przewodniego (dzieci vs. prześladujące ich demony), a głównie naszego czasu. (ml)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 14

Lee Fields & The Expressions – My World (7/10)

Jeżeli Mayer Hawthorne reprezentuje – sięgając po terminologię z „Gwiezdnych Wojen” – jasną (a po prawdzie niebieskooką) stronę soulu (dla mas) to Lee Fields jest prześladującym go nemezis, wysłannikiem ciemności, próbującym przeciągnąć nieśmiałego Mayera (wciąż na poziomie padawan) na stronę frenetycznych uciech i ognistego groove’u. Lee Fields to soulowy Darth Vader a towarzyszący mu The Expressions to jego przyboczna armia Sithów. „Mój język jest zbyt niedoskonały, by mierzyć się z takimi płytami”, stąd filmowe metafory, ale kochani, sprawdźcie to koniecznie! (ml)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 15

Handsome Furs – Face Control (7/10)

Istnieje jedna kategoria, w której grupa Handsome Furs nie ma sobie równych, a wygrywa nawet z takimi tuzami jak Depeche Mode. Chodzi o częstotliwość występów w naszym kraju. Jeśli ktoś w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy nie namierzył jakiegoś koncertu Kanadyjczyków, to musiał się mocno postarać. Zważywszy na to, że rok 2009 był naprawdę dobry dla kapel spokrewnionych z Wolf Parade, warto było zobaczyć jedną z tych bardziej energetycznych, żywiołowych, wariackich na żywo. OK, na płycie tego wszystkiego aż tak nie słychać, ale „Face Control” ma w sobie tyle życia, witalności i zadziorności, że wszelkie sceniczne wygibasy małżeństwa z Kanady zdają się być jedynie ekstrawaganckim dodatkiem do zawartości ich płyty. Najnowszy krążek Handsome Furs składa się z nadspodziewanie solidnych, przyzwoitych, chwytliwych kompozycji, a w trzech momentach („Legal Tender”, „I’m Confused”, „All We Want, Baby, Is Everything”) utworów wręcz świetnych. Co prawda, brzmieniowe niechlujstwo i rozemocjonowany niepotrzebnie wokal na dłuższą metę zwykły nas irytować i nudzić, ale nie tym razem, moi drodzy. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 16

The Horrors – Primary Colours (7/10)

A więc to jest płyta roku według „NME”? Mnie już nic w wykonaniu tego pisma nie dziwi, ale ten fakt, przyznacie, jest odrobinę niecodzienny. Po pierwsze, The Horrors byli modni w okolicach 2006 roku, kiedy paradowali w tych śmiesznych ciuszkach i generalnie bardziej skupiali się na swoim wizerunku i PR niż muzyce. Po drugie, The Horrors do tej pory nie byli zbyt dobrym zespołem nawet jak na standardy „NME”. Obie te rzeczy zmieniły się – chłopcy spoważnieli, wzięli się do pracy i nagrali mocną płytę. „Primary Colours” to kawał gotyk-rockowej bestii – mamy tu sekcję rytmiczną, napieprzającą w niewzruszony sposób niczym The Fall za najlepszych lat, mamy bezlitosne kaskady nieznośnie głośnych gitar a la The Jesus & Mary Chain, mamy wreszcie dużo z demonicznej maniery Suicide czy Bauhaus. Jakby tego było mało, te piosenki to więcej niż solidne korepetycje z mrocznej strony 80’s – kilku z tych rzeczy nie powstydziliby się Killing Joke, Cure lub Public Image Limited. W jednym miejscu są nawet lovelessopodobne klawisze! Lista skojarzeń jest na tyle długa, że na razie mówimy o zasygnalizowaniu poważnego talentu bardziej niż dumnej prezentacji własnego stylu, ale wygląda na to, że raz na sto brytyjska prasa zupełnie przypadkowo odkrywa coś rzeczywiście, rzeczywiście dobrego. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 17

Hypnotic Brass Ensemble – Hypnotic Brass Ensemble (6/10)

Phil Corhan, trębacz Sun Ra Arkestra miał ośmiu synów. Tych ośmiu synów i dziewiąty, który, i tu niespodzianka, nie jest w żaden sposób spokrewniony z Philem Corhanem, założyło Hypnotic Brass Ensemble. Ta prawdziwa muzyczna rodzina, która funkiem i jazzem stoi, na swojej pierwszej, szerzej dostępnej płycie, poza eksplorowaniem przytoczonych nurtów, udaje się także w rejony, gdzie swoje korzenie zapuściły już jakiś czas temu współczesne orkiestry afro-beatowe (Antibalas Afrobeat Orchestra, The Soul Jazz Orchestra). Dominująca sekcja dęta niepodzielnie i skutecznie sprawuje rządy nad muzyczną materią także w przypadku Hypnotic Brass Ensemble. Panowie nie silą się na tworzenie wielkiej sztuki; raczej nie improwizują wokół głównych tematów, ale też nie w tym tkwi siła tego sympatycznego koktajlu z czarnych brzmień. Drinków z palemką i dużo słońca – tego zdaje się nam życzyć chicagowski kolektyw z okazji Nowego Roku. Naprawdę miło z ich strony, dziękujemy. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 18

I Was A King – I Was A King (7/10)

Niesamowite, w jak bezpretensjonalnej formie Frode Stromstad zagrał na nosie tabunom promowanych przez opiniotwórcze amerykańskie media dzieciaków. W kategorii „spójrzcie jak zręcznie potrafimy udawać, że wciąż mamy 1991” I Was A King zgarniają co najmniej nagrodę publiczności. Trzeba mieć naprawdę sporo talentu, aby w przeciągu pół godziny niemal bez przerwy atakować szaleńczo chwytliwymi melodiami: raz spowitymi brudem gitarowego jazgotu, kiedy indziej poczciwie wygrywanymi na fortepianie przez samego Sufjana Stevensa. Przy okazji hołdu dla Teenage Fanclub („Norman Bleik”) udała się I Was A King rzecz jeszcze ciekawsza: nie przypominam sobie, aby ostatnimi czasy ktokolwiek lepiej wykorzystał nieśmiertelny potencjał sekwencji zwrotka-refren-solo przy komponowaniu powerpopowych szlagierów. O co tu w ogóle chodzi: gdyby nie starzy wyjadacze z Dinosaur Jr. tytuł najlepszej indierockowej płyty ostatnich dwunastu miesięcy przypadłby... Norwegom. Ameryko, shame on you! (bi)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 19

Kucz Kulka – Sleepwalk (7/10)

Projekt, która pojawił się nagle i który niektórzy potraktowali jako niezobowiązujący bonus do „Hat, Rabbit” Kulki przyniósł nieoczekiwanie jedną z najlepszych tegorocznych (nie tylko polskich) płyt. Wszystko jest tutaj niby dobrze znane, ale kompletnie inne. Konrad Kucz –elektroniczny minimalista staje się popowym czarodziejem. Gaba Kulka – często zdradzająca objawy muzyczno-wokalnego ADHD zaskakuje subtelnością i oszczędnością. Tradycja kabaretowa dwudziestolecia i jazz lat pięćdziesiątych znane z ostatniej płyty warszawskiej wokalistki funkcjonują tu na zupełnie innych zasadach, rozmywając się w delikatnym, elektronicznym sosie. Nawiązując do „Alicji w Krainie Czarów” można napisać, że jeśli „Hat, Rabbit” przypominało szaloną pogoń za królikiem lub obłąkaną herbatkę u Kapelusznika, to „Sleepwalk” można porównać do leniwego palenia fajki wodnej razem z siedzącym na grzybie Panem Gąsienicą. (psz)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 20

Madness – The Liberty Of Norton Folgate (4/10)

Ósme wydawnictwo z premierowym, autorskim materiałem Madness brzmi jak pierwszy emerycki album grupy – na tym etapie londyńska szajka skupia się na poprawnym odgrzewaniu doskonale sprawdzonych patentów w spokojnym, ułożonym stylu. Nic tu już nie podrywa tak jak chociażby „Lovestruck” z poprzedniego regularnego longplaya „Wonderful”. Wszystko to już zostało zrobione przez nich wcześniej, dużo lepiej. Bo po co nagrywać „Forever Young”, skoro jest „Grey Day”? Albo singlowy „Sugar And Spice”, który rozpoczyna się trochę jak genialne „Embarrassment”, ale potem pogrąża w banalnej melodyjce refrenu... Plusów jest niewiele. W całkiem miłym „We Are London” Madness odbierają dług zaciągnięty przez Blur na „The Great Escape”. Daje radę naiwne, ale żwawe „Idiot Child”. Highlight to chyba „On The Town”, z pianinkiem Barsona a la „Runaway” Dela Shannona i gościnnym refrenem wokalistki Bodysnatchers – jedyny utwór, do którego serio chce mi się wracać. Odnotujmy też dziesięciominutową, epicką opowieść o wschodnim Londynie – nużącą, acz ambitną. Połowa albumu to niestety impotenckie reggae, o którym nie da się powiedzieć nic albo klasyczne madnessowe schematy, które w najlepszym wydaniu znajdziemy na albumach z lat 1980-82. Tylko dla die-hardów. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 21

Maxwell – BLACKsummers’night (7/10)

Wiadomo, jesteśmy dużymi chłopcami z niedogolonym zarostem i nie w głowie nam sentymentalne bzdury w duchu dziewiczych Jonas Bros. Kiedy więc słodki Murzyn Maxwell atakuje na wszystkich frontach swoim love-sex-drama, pierwszą reakcją jest obronny unik. Trochę za bardzo Sealem podpierdala – pisałem po wstępnym odsłuchu, ale ewidentna songwriterska miazga, która się tu miejscami odbywa, kazała mi wrócić z nieśmiałą prośbą „jeszcze”. Ostatecznie soul jest muzyką, która ma oddziaływać na serce, nie intelekt, a w „BLACKsummers’night” największą wartością pozostaje emocjonalny autentyzm, kruszący plastik w sercach nawet najdziwniej ubranych indie-grubasek z kokardami na głowach. Odnoszę nieodparte wrażenie, że Maxwell nie chciał nawiązać do Szekspira, ale Woody’ego Allena. Seks nocy letniej, daję słowo. (ps)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 22

The Mount Fuji Doomjazz Corporation – Succubus (6/10)

„Succubus”, autorstwa improwizującego wcielenia Kilimanjaro Darkjazz Ensemble, to wizja podkładu muzycznego do erotycznego filmu grozy Jesusa Franco z 1969 roku pod tym samym co krążek tytułem. Mniej skomplikowana ale zdecydowanie bardziej atmosferyczna niż w przypadku macierzystej formacji muzyka potrafi chwilami pochłonąć totalnie, choć małą czkawką odbija się monotonia treści. Ich wizji doom-jazzu zdecydowanie bliżej do doom niż preferującym bardziej nastrojowe podejście do tematu Bohren & der Club of Gore, których twórczość wypada wręcz balladowo na tle onirycznej podróży przez krainy mroku jaką odbywa się podczas odsłuchu tej płyty. Przez ponad 70 minut w uszy wlewają się apokaliptyczne drony i ciężkie brzmienie sekcji ale poza tym niestety dzieje się niewiele więcej, co daje efekt przekompresowania starannie budowanego napięcia. Jako tło dla filmu nagranie prezentuje się znakomicie (klip), ale bez wsparcia obrazu akompaniament cierpi na lekkie zaburzenie proporcji: nadmiar grozy, a niedobór seksu.(mk)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 23

Music Go Music – Expressions (7/10)

W okolicach Sylwestra i podczas karnawałowych imprez najlepiej sprawdzają się te piosenki, które już słyszeliśmy i ci wykonawcy, do których przekonywać nas nie trzeba. Dlatego jedną z najlepszych płyt 2009 roku przydatnych podczas tego balangowego okresu jest „Expressions” Music Go Music. Nawet jeśli słyszycie ich pierwszy raz, brzmią znajomo, nawet jeśli nie znacie żadnego z ich utworów, od pierwszego przesłuchania staną się one dla was tanecznymi wymiataczami. „Light Of Love”, „Love, Violent Love” czy bezdyskusyjnie najlepszy w zestawie „Warm In The Shadows” stanowią błyskotliwe, arcyprzebojowe połączenie melodii ABBY z energią Blondie ozdobione teatralnym, glamowym make-upem. Złośliwi oczywiście mogą zarzucić Music Go Music, że nie wyściubiając nosa poza przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i kopiując charakterystyczny styl refrenów ABBY niewiele różnią się od rozlicznych tribute-bandów szwedzkich gigantów popu. Jeśli jednak Music Go Music są tribute-bandem, to takim, któremu udało się dotrzeć do siedmiu świetnych, nieznanych nagrań ludzi, którzy odpowiadają za „Super Trouper” czy „Heart Of Glass” i jeszcze nagrać te kawałki ogłaszając światu: „to my je napisaliśmy”. Spryciarze. (psz)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 24

Nosaj Thing – Drift (7/10)

Jason Chung aka Nosaj Thing objawił się szerszej publiczności jako twórca remiksów utworów takich wykonawców jak choćby Flying Lotus czy Radiohead. To chyba dobry punkt wyjścia do przedstawienia zamysłu twórczego autora „Drift”, gdyż jego wcześniejszy autorski dorobek nie był specjalnie okazały. Do czasu rzecz jasna. Po to tu jesteśmy, żeby wam powiedzieć, że podstawą kompozycji, które znalazły się na pierwszym wydawnictwie Chunga, są powolnie rozprowadzane bity. I nie wychodzą one poza kanon, nie wyłamują się jakoś specjalnie i nie tracą kontaktu z czymś, co nazywamy instrumentalnym hip hopem. Słuchając debiutu Nosaj Thing, dochodzimy do wniosku, że jest to przede wszystkim rzecz, która przywołuje różne dźwiękowe klisze. Możecie być w tej chwili nieco zaniepokojeni, ale nie, nie ma w tym żadnej żenady. Te widokówki nie są w żadnym razie wytarte, wręcz sprawiają bardzo pozytywne wrażenie. Na pierwszy rzut ucha ta karuzela wydaje się kręcić wokół pomysłów Flying Lotusa i jego zeszłorocznego „Los Angeles”; hołdu dla miasta i jego skomplikowanej sieci ulic; gwaru, który wywołują mieszkańcy, udający się na balangi. „Drift” nie jest jednak substytutem gorączki sobotniej nocy. To raczej dogasająca impreza, poranny kac lub powrót nocnym autobusem o zimnym poranku – sprowadzone do wspomnienia, o którym myślimy z pewnym rozrzewnieniem. Jeśli tęsknicie za starym dobrym Warpem i muzyką elektroniczną, przeznaczoną dla duszy, a nie dla ciała, a przy tym niekoniecznie ogarnialiście uderzające chłodem, matematyczne układanki Autechre, to jest to płyta właśnie dla was. Mało tu nowinek dla fanów eksperymentu, ale tak urzekających pasaży, jak w „Us” czy „Light#1” trudno uświadczyć na innym tegorocznym wydawnictwie. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 25

Odija/Emiter – Linie północne (3/10)

Czy Daniel Odija był w młodości ministrantem i jak to wpłynęło na jego sposób melorecytacji? Dlaczego z połączenia sił jednego z najciekawszych polskich muzyków z jednym z najciekawszych polskich prozaików powstała jedna z najgorszych polskich „alternatywnych” płyt ostatnich lat? Co spowodowało, że mistrz minimalistycznych, pozornie zwyczajnych opowieści o pozornie zwyczajnych ludziach, które nagle dzięki świetnym puentom potrafiły, nie tracąc kontaktu z opisywaną konkretną historią, odsłaniać tragizm ludzkiego bytowania, częstuje nas dzisiaj w dużej mierze banalnymi, poetyckimi zdaniami-zagadkami? Dlaczego Emiter widząc, że Odija gwiazdą tej płyty nie będzie dał jej z siebie tak mało stawiając na przewidywalną, monotonną muzykę tła? Takich pytań można postawić jeszcze co najmniej kilkanaście, można nad nimi dumać na muzycznych forach czy łamach literackich periodyków. Chyba jednak najlepiej po prostu posłuchać czegoś innego na przykład Andruchowycza i Karbido czy też Karol Schwarz All Stars, których „Dolne miasto” ma w sobie więcej klimatu wczesnej, świetnej prozy Odiji (mimo, że tekst jest autorstwa Borysa Kossakowskiego) niż cała płyta dwóch słupskich artystów. (psz)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 26

Offonoff – Slap And Tickle (6/10)

Offonoff to absolutny dream team dla fanów eksperymentów z cyklu porozumienie ponad podziałami. Terrie Ex z zespołu The Ex znęca się nad sześcioma strunami, używa przy tym przedmiotów codziennego użytku. Rzadko można go zobaczyć ze zwykłą kostką do gitary. Być może nawet nie gra na tym instrumencie, ale to tylko w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Drużynę uzupełnia Massimo Pupillo, na co dzień basista włoskich awangardzistów z Zu, których ostatnia płyta „Carboniferous” wymyka się wszelakim klasyfikacjom. No i jest jeszcze Paal Nilssen-Love – wszechstronny perkusista znany ze współpracy z połową obecnej sceny free jazzowej i wielu innych projektów, których nie ma sensu teraz wymieniać. W efekcie tych trzech dżentelmenów pod szyldem Offonoff przełamuje wszelkie konwenanse. „Slap And Tickle” to tylko dwa utwory, z czego jeden ponad trzydziestominutowy, naładowane są niesamowitą energią i porozrywane gitarowym hałasem - w imię totalnej improwizacji. W zależności od nastroju budzą skrajne odczucia. Czy to jest jeszcze jazz czy już noise? Pytanie bez sensu, ale odpowiedź znajdziecie w pierwszym zdaniu tego tekstu. Lepiej jednak sprawdźcie katalog norweskiej wytwórni Smalltown Superjazz, bo to ostoja dla wszystkich fanów muzycznych improwizacji. Nie tylko tych jazzowych. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 27

Polvo – In Prism (7/10)

Tym razem słów kilka na temat jednego z najbardziej niezrozumiałych zjawisk, z jakim mieliśmy do czynienia w mijających dwunastu miesiącach. Zdobywcy głównej nagrody w kategorii olewka roku i brak szacunku ze strony krytyki. O co chodzi? O to, że ta płyta naprawdę przeszła bez echa, zupełnie niezauważona – a jest to, przyznacie chyba, więcej niż podejrzane. To nie jest kraj dla starych ludzi, którzy kochają muzykę, skoro nikt się specjalnie nie zajarał powrotem Polvo. No, bo kto? Czy ktoś uronił łzę? Nie chcecie znać odpowiedzi. Nie chodzi tylko o to, że panowie milczeli długie lata, a teraz zapragnęli pójść w ślady Dinosaur Jr., by wrócić w chwale. To nie jest główny powód, który powinien wzbudzać zainteresowanie „In Prism”, ale to jest dobry powód. A jeszcze lepszy to oczywiście, przepraszam za komunał, zawartość muzyczna. Nowa płyta Amerykanów świadczy o tym, że nie mają się czego wstydzić i spokojnie mogą stawać w szranki z J Mascisem i jego „Farm”. Szkoda, że nie dostali szansy. Kolejna rzecz, i tym razem to ja się biję w pierś – ten zespół zasłużył na coś więcej niż krótka recenzja w tegorocznych szortach. Zdaje sobie sprawę z tego, że to nie załatwia sprawy, ale w tej sytuacji wyszedłem z założenia, że lepszy rydz niż nic. Zatem póki nie jest jeszcze za późno, powiem, że „Beggar’s Bowl” to absolutny gitarowy wymiatacz, „D.C. Trails” cudnie się rozwija, a cała reszta to nieustanne zmiany tempa oraz pokaz licznych inspiracji, które budzą ogromny podziw. To trochę wyświechtane stwierdzenie ma jednak wielką siłę przebicia w przypadku Polvo. W swoich nagraniach prawie zawsze potrafili zawrzeć niemal wszystko, co ważne w gitarowej muzie amerykańskiego undergroundu przełomu lat 80. i 90.; od math rocka, przez hałaśliwe, atonalne wtręty po świetne melodie. „In Prism” to niewątpliwie ekstraklasa takiego grania, stąd szacunek ludzi ulicy także w tym roku im się należy. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 28

Prefab Sprout – Let’s Change The World With Music (6/10)

To miał być czarny koń tegorocznego zestawienia. O nowej płycie The Prefabs pisało się malutko, jak gdyby był to powrotowy krążek Limahla czy Classix Nouveaux, a nie jednego z najlepszych songwriterów lat osiemdziesiątych (o arcydziele wyrafinowanego popu „Steve McQueen” pisałem już tutaj). Bo zestarzeć się może fryzura i ciuchy, ale takie atuty jak umiejętność fantazyjnego zestawiania ze sobą akordów czy brzmień nie podlegają przeterminowaniu. Dodatkowym smaczkiem była informacja, że „Let’s Change...” to pierwszy z serii legendarnych „zaginionych” (czy raczej ukrytych w szufladzie) albumów McAloona, napisanych dawno, dawno temu, kiedy tryskał geniuszem na poziomie Prince’a. Szkoda, że ta obracająca się wokół tytułowego konceptu miłości do muzyki płyta – mimo wyczuwalnego ducha starego Prefab Sprout – nie porywa tak, jak najsłynniejsze longplaye grupy. Być może nieco przeszkadza fakt, że część materiału zarejestrowano jeszcze we wczesnych latach dziewięćdziesiątych – McAloon, zawsze podatny na najnowsze odkrycia technologiczne, skorzystał z nich również obficie w wielu kawałkach na mocno klawiszowo-syntezatorowym „Let’s Change”, przez co płyta zniechęca trochę archaicznym, cheesy soundem. A kompozycje? Warsztatowo, jak zawsze, bliskie perfekcji, ale jednocześnie pozbawione boskiej ręki „Appetite”, „Cue Fanfare” czy „Cars & Girls”. Tego gościa stać na więcej. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 29

Radian – Chimeric (6/10)

Najnowsza płyta zespołu Radian to dowód na to, że post-rock nie musi być obecnie utożsamiany tylko i wyłącznie z muzycznym zgrzybieniem i zacofaniem. Austriacy odcinają się jednak konsekwentnie od głównego post-mogwaiowego nurtu i od samego początku stawiają na minimalizm; czego dowodem jest także instrumentarium, z którego korzystają – ograniczone zazwyczaj do perkusji, basu i syntezatora. Wszystko to zanurzają w oceanie elektronicznych efektów, co zwłaszcza na „Juxtaposition” sprzed pięciu lat robiło piorunujące wrażenie. „Chimeric” zmienia jednak nieco obraz tej wiedeńskiej formacji. Dobrym przykładem jest tutaj otwierające „Gut Cut Noise”, gdzie ostatnie słowo doskonale oddaje charakter kompozycji. No właśnie, nagrania Radian stają się bardziej intensywne, naładowane dźwiękami, wydobywającymi się z nowych instrumentów. Panowie częściej też bazują na kontrastach, ale nie odwołują się do emocji - to ciągle jest jednak pożywka dla intelektu; łamigłówka, której nie rozwiążemy za pierwszym czy drugim razem. I za to należy się rekomendacja. Minusem nowego albumu jest stosunkowo mała spójność kompozycji. „Chimera” brnie jakby bez przekonania w nieznane rejony, przez co tytuł płyty wydaje się adekwatny do zawartości. Wszelkie zwątpienia rozwiewa za to zamykające „Subcolors”, które mogłoby się odnaleźć na świetnej poprzedniczce. Przykuwający uwagę rytm bębnów, hipnotyczne cykania i ascetyczne tło, wraz ze znakomitym rozwinięciem na wysokości piątej minuty wynagradzają wcześniejsze niedostatki. I choć mogło być lepiej, to jednak i tak polecam. Po słuchawki marsz. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 30

Redshape – The Dance Paradox (7/10)

Pod dwoma względami Redshape przypomina Buriala. Pierwszy aspekt to anonimowość: tożsamość skrywającego się za czerwoną maską niemieckiego producenta przez długi czas pozostawała tajemnicą. Drugie podobieństwo to zamiłowanie do ciemniejszej strony księżyca: tworzenie gęstych, wyalienowanych i nasyconych niepokojem pejzaży wpisuje się w modus operandi obu wspomnianych producentów. Zasadniczo różni się jednak ich stylistyka: w odróżnieniu od dubstepowego Buriala, Redshape obraca się przede wszystkim w szlachetnej estetyce głębokiego techno, szczególnie zakorzenionego w Detroit. Tegoroczny LP „The Dance Paradox” wpisuje się w posępny klimat znany z nierzadko doskonałych, dotychczasowych EP-ek i singli niemieckiego producenta. To intensywnie emocjonalne, skomplikowane formalnie, obficie operujące teksturami a jednocześnie funkujące techno kłania się wczesnym nagraniom Carla Craiga, debiutowi Autechre czy kontynetalnym kontynuatorom detroitowej myśli z Basic Channel i spodobać powinno się wszystkim oczekującym od muzyki pomocy w osiągnięcu stanu mentalnej gotowości do penetracji ciemnych zakamarków galaktyki. Najdoskonalszą próbkę rozsiewanej przez ten album grozy znajdziecie w „Bound (Part 1 & 2)”. Absolutna czołówka albumów techno AD 2009. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 31

Różni Wykonawcy – Dark Was The Night (7/10)

Gdyby słuchaczom alternatywy kazano kamieniami rzucać w artystów, których premierowe nagrania znalazły się na „Dark Was The Night”, niemal pewne jest, że każdy z rzucających trafiłby jakiegoś swojego idola. Nic dziwnego: dawno żadna kompilacja nie wzbudziła w środowisku niezalu większego zainteresowania. Prócz imponującego składu osobowego, wydany przez 4AD album ciekawy jest z dwóch powodów. Po pierwsze, to dwudziesta, „jubileuszowa” część serii poświęconej walce z AIDS – żadne tam pochylanie się nad problemem przez zatroskanego Romualda Lipko („Pokonamy fale”, hehe), ale promocja oparta o działania, które nawet odarte z zaangażowanego charakteru, stanowiłyby kulturową wartość. Ideowa jakość „Dark Was The Night” kontynuuje zaś chlubne tradycje poprzednich części, realizujących ten sam cel w równie nieprzeciętny sposób (np. kompilacja z 2002 roku była hołdem muzyce Feli Kutiego). Sięgnięcie po pomoc topowych ostatnimi laty artystów, nadto stanowi okazję do wglądu w muzyczny horyzont mijającej dekady. „Dark Was The Night” zadziwia spójnością i konsekwencją – pomimo stylistycznych różnic, pozwala wyprowadzić z piosenek pewną esencję, wspólny mianownik. Niezależnie czy to gra klasyczny bard (Oberst, Stevens), czy weteran-innowator (Byrne), królowie melodii (The New Pornographers), niezal-laska (Feist, Cat Power) czy w końcu futurystyczny raper (Buck 65) – ich wkład w całość stanowią covery i autorskie kompozycje zorientowane na singlową wrażliwość i dbałość o wycyzelowane konstrukcje, za których sprawą czterominutowy format nabiera cech zminimalizowanej symfonii. Nie ma to nic wspólnego ze spontanicznym, „albumowym” rockiem, który kształtował świadomość słuchaczy jeszcze w latach 90. – piosenki skompilowane przez 4AD dają obraz współczesnej alternatywy jako intelektualnej i samoświadomej, a jednocześnie w pewien sposób odległej i chłodnej. Oczywiście, wydane w 2009 r., „Dark Was The Night” jest nie tyle wierzchołkiem trendu, co jego post-podsumowaniem. Wartość kronikarską przyćmiewa jednak talent zaangażowanych twórców, a niuanse nawet najprostszych kompozycji emanują tym, co najlepsze w „popularnej awangardzie” ostatnich 10 lat.(ps)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 32

Rubik – Dada Bandits (2/10)

Pierwsze skojarzenie, jakie wywołuje u polskiego słuchacza nazwa tego fińskiego zespołu, jest raczej niefortunne. Gorzej, że faktycznie coś w tym jest. Pan Piotr tworząc, wychodzi z założenia, że reprezentuje świat poważki, tymczasem jego imiennicy ze Skandynawii najwyraźniej myślą o sobie w kategoriach następców Zappy. Chłopcy z Rubika zawadiacko zatytułowali swój krążek „Dada Bandits”, ale to się po prostu nie mogło udać. Ich miałki, przesłodzony power-pop trzeszczy w szwach, w starciu z eksperymentalnym nadęciem i strzelistymi aranżami, bogactwo instrumentarium – rockowe combo + sekcja dęta – kontrastuje złowrogo z mizerią kompozycyjną, a pełen szczerej radości pluszowy wokal (skrzyżowanie Miki z Birgissonem z Sigur Ros) ze straszliwym cierpieniem słuchacza. Ja wiem, że szczęście to dobra rzecz, ale wystarczyło kilka utworów z „Dada Bandits”, żebym po raz pierwszy w życiu zatęsknił za smutkiem Editors. Co bardziej subtelne kompozycje da się znieść – choć trywializowanie dokonań Guillemots czy New Pornographers nie wydaje mi się jakoś szczególnie ekscytujące – ale gdy ten ich poszukujący pop skręca nagle w stronę histerycznej parodii przepychu Queen/Genesis, to zaczynam tracić kontakt z rzeczywistością. Koszmar. I cóż, że ze Skandynawii? (łb)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 33

The Rural Alberta Advantage – Hometowns (8/10)

Tak mogłoby brzmieć Neutral Milk Hotel, gdyby zaczynali grać jakoś teraz. Może i krzywdzę takim stwierdzeniem kanadyjskie trio, ale ta maniera wokalisty ewokująca Manguma (emocjonalna, nieco tępa, ale w pozytywnym sensie, przesada). Posłuchajcie choćby mocarnego „Drain The Blood” i sposobu w jaki TRAA interpretują „motywiki”, z których utkane jest „In The Aeroplane…”! A takich punktów zapalnych jest na „Hometowns” więcej, choć zawężenie „Neutral Milk Hotel a TRAA” jest strasznym niedopowiedzeniem, bo słyszę tu The Feelies (oszczędna, ale szaleńcza zarazem rytmika) i R.E.M. (aby bardziej podkreślić bliskość z gitarowym pulsem Athens, GA), neurotyczny twee-pop (wejścia glockenspiela) i chamber-popowe patenty (pomysłowe przełamanie szybkiego metrum sennymi orkiestracjami), wyciszony folk w duchu Wilco, ale i jego skoczną, chciałoby się rzec midwesternową wręcz odmianę. A w ogóle to jest reedycja materiału (z 2008 r.) pod szyldem Sadle Creek, kolesie kumplują się z połową kanadyjskiej indie-rockowej ekstraklasy, w tekstach w niemal sufjanowski sposób inkorporują lokalne miejsca i historie... Boże, gdzie ja się podziewałem cały ten czas?! (ml)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 34

Sa-Ra Creative Partners – Nuclear Evolution: The Age Of Love (8/10)

Coś się kończy, coś się zaczyna – jak pisał mój idol z lat dzieciństwa, Andrzej Sapkowski – bo oto Janek Błaszczak, jeden z ostatnich prawdziwych obrońców niezalu, porzuca gitary, by szerzyć Murzyństwo (polski hip-hop to nie to samo). Z tej okazji można by się pochylić nad amerykańskim indie i snuć niewesołe refleksje, wolę jednak pogratulować Jankowi, bo nie mógł sobie chłopak wybrać lepszego momentu, by zboczyć z drogi. „Nuclear Evolution” jest zajebiste i ja też mogę tylko żałować, że nie zajęliśmy się Sa-Ra wcześniej, bo przecież by proxy – Badu, Bilal, Dilla – powinniśmy. Nie żebym nie miał się do czego przyczepić – zupełnie nie kumam „Move Your Ass” (Shuggie Otis na spidzie?), poza tym płyta jest zwyczajnie za długa. Gdyby jednak nieco ten nadmiar materiału odtłuścić, to rzecz otarłaby się o ideał. W ostatnich latach jeśli coś kojarzyło mi się z trip-hopem, to zwykle nie oznaczało to niczego dobrego, tyle że tym razem te skojarzenia wędrują bezpośrednio w rejony „Blue Lines”, a nie podłych pochodnych. Kwasowość, tempo i gęstość to jedno, osobną sprawą jest kapitalny songwriting, rozmach i spory, choć kontrolowany, rozstrzał stylistyczny. Poza fuzją r’n’b i hip-hopu, kolesie zahaczają o bossa novę (śliczne „Spacefruit”), obóz Soulquarians („Dirty Beauty” z Badu) i jazz (bajkowy closer „Cosmic Ball”), ani na moment nie tracąc impetu. Tu jest tyle highlightów, że nawet na ich pobieżny przegląd nie starczyłoby mi miejsca, więc ograniczę się jeszcze tylko do „White Cloud” (to jest „Lovestoned” Timberlake’a po prostu), „Love Czars” (tak chcieliby teraz grać Massive Attack) oraz „Melodee N’mynor” (Foreign Exchange, check!) i na tym poprzestanę. Grunt, że – tak jak Janek – nie chcę być chudym brytyjskim pedałem. Dawniej chciałem, ale dziś tylko Murzynem. Bliżej mi do tego prezencją, poza tym teraz wszyscy kumają indie-klimaty. Ja nie chcę mieć nic wspólnego z tym oszustwem...(łb)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 35

Steven R. Smith – Cities (7/10)

Steven R. Smith to prawdziwa muzyczna osobowość, człowiek, który powołał do życia kilka różnych projektów. Część z nich porzucił, tylko po to, by dalej podążać obraną przez siebie ścieżką. I właśnie, to, co łączy te projekty, to brak chęci oglądania się za innymi, ulegania obecnie panującym trendom czy wstrzelenia się ze swoją muzyką do konkretnej publiczności. W zeszłym roku amerykański artysta pod pseudonimem Ulaan Khol wydał dwie płyty, z czego szczególnie pierwsza, zatytułowana po prostu „I” wzbudziła spore zainteresowanie. Przestrzenne, space rockowe, ale też bardzo minimalistyczne szkice – głównie na gitarę elektryczną, wskazywały na duże, nie zużyte pokłady twórczej pomysłowości. Sporym sukcesem, który odbił się też większym echem, była pierwsza płyta Hala Strana. „Fielding” łączyło fascynacje instrumentalnym, tradycyjnym folkiem oraz wszelkimi eksperymentami z dźwiękiem, w tym z tzw. field recordings. Dwupłytowe dzieło było także świetnym prognostykiem na przyszłość, co się zresztą sprawdziło na kolejnych płytach. Steven R. Smith wydaje także pod swoim imieniem i nazwiskiem, czego efekt macie przed sobą. „Cities” to poniekąd wypadkowa większości jego fascynacji. To rzecz, która ze swoim organicznym, melancholijnym ambientem odwołuje się do takich wykonawców jak Pan American z „Quiet City”, a z drugiej strony przemyca fragmentaryczne ilości lewitującej psychodelii Flying Saucer Attack. Te powolnie sączące się dźwięki, które raczej nie mają swoich kulminacyjnych momentów, zwracają uwagę mało krzykliwym, ale szczerym pięknem. Wszelkie inspiracje są tutaj delikatnie naznaczone, także wycieczki w stronę quasi folkowych brzmień. Jedna z bardziej poruszających płyt zeszłego roku. W dosłownym tego słowa znaczeniu. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 36

Henrik Schwarz, Âme and Dixon – The Grandfather Paradox (7/10)

„The Grandfather Paradox" to erudycyjna odpowiedź na pytanie czym jest minimal. Choć Dixon, Henrik Schwarz oraz duet duet Âme związani są ściśle ze sceną klubową, to w swojej ambitnej eksploracji minimalizmu wykraczają daleko poza powszechnie utożsamiane z tym pojęciem klinicznie repetycje współczesnego techno. Pamiętając o swojej klubowej tożsamości, niemieccy DJ’e prezentują długi historyczny proces, który ukształtował dominujący nurt we współczesnej klubowej elektronice. Płynna i zaskakująca pomysłowością narracja miksu prowadzi między innymi od klasycznych zapętleń „Electric Counterpoint” Reicha, post-punkowo-funkowy groove Liquid Liquid, wyrastające bezpośrednio z afrykańskiej gleby „For Baby Oh” Cymande, melodyjny IDM To Rococo Rot, klasyczne minimal techno z lat 90. w wykonaniu Roberta Hooda aż do awangardowych dziwactw Moondoga. Wszystko spięte jest klamrą delikatnej, tanecznej pulsacji, sprawiającej że podróż pomiędzy tak zróżnicowanymi tradycjami muzycznymi odbywa się bez szoku kulturowego. Wręcz przeciwnie – twórcy „The Grandfather Paradox” przekonują nas że budowane na przestrzeni dekad wokół idei formalnej oszczędności i repetycji gatunki stanowią doskonale kompatybilny system naczyń połączonych. To że akademicki minimalizm, post-punk, kraut-rock, ambient czy post-rock należa do tradycji, której naturalną kontynuacją jest minimal techno staje się po lekturze „The Grandfather Paradox” oczywiste. Metoda DJ-skiego miksu jawi się niekiedy procesem wtórnym, ale albumy takie jak ten dowodzą, że może być ona również podniesiona do rangi sztuki.(mm)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 37

Spięty – Antyszanty (4/10)

Ciężko nie kibicować Hubertowi „Spiętemu” Dobaczewskiemu, bo chyba najtrudniej ze wszystkich polskich muzyków zarzucić mu bycie odpowiednikiem jakiegoś zachodniego artysty. Spięty sam siebie wynalazł, a właściwie wciąż wynajduje na każdym kolejnym albumie Lao Che. „Antyszanty” pokazują, że wciąż nie potrafi on nagrać ot, tak po prostu, normalnej płyty, podporządkowując muzykę i teksty wyznaczonej koncepcji. Niestety tym razem motyw przewodni, jakim są tytułowe antyszanty, w przeciwieństwie do poprzednich albumów wydaje się raczej ograniczać niż wyzwalać ciekawe możliwości. Co trzeba podkreślić, Spięty nie ogranicza się do stylistyki „morskich opowieści”, która jest tylko jednym z kilku (reggae, folk, elektronika) muzycznych języków, jakie wykorzystuje. Słowo szanty odnosi się tutaj przede wszystkim do pieśni, które dodawały otuchy, były mieszanką sprośności i męskiej podróżniczej dumy i oczywiście ten schemat staje się punktem wyjścia do snucia ironiczno-publicystyczno-satyryczno-osobistych refleksji. Mimo, że Spięty znów tekstowo co najmniej nie zawodzi, to trudno nie mieć wrażenia, że dobre, przemyślane piosenki („Łódź wariatów”, „Bajka o śmierci”) są na jego solowym debiucie przetykane straszliwymi wypełniaczami („Dworuzje” czy „Szkoda”). Mamy tu więc do czynienia z klasycznym przykładem słabej płyty, z której można by zrobić świetną EP-kę. (psz)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 38

Taken By Trees – East Of Eden (6/10)

Victoria Bergsman w swoim życiu z niejednego pieca już chleb jadła. Stała się znana dzięki gościnnemu występowi w „Young Folks” - kawałku, który tysiąc razy zdążył już się każdemu znudzić, choć kilka lat zabiegała o uwagę jako wokalistka indie popowej grupy The Conctretes. Taken By Trees to autorski projekt Szwedki, przynajmniej przy okazji „East Of Eden” ukazujący Bergsman z zupełniej innej strony. Nagrana w towarzystwie muzyków z Pakistanu płyta bardziej pasowałaby na półkę z world music niż popem. Przyjemny, dziewczęcy wokal Szwedki ładnie wkomponował się w duszne, acz lekkie, egzotyczne melodie. Swoją drogą, zaiste jest imponującym, jak sprawnie Victoria i jej towarzystwo pod szyldem muzyki o wyraźnym, etnicznym zabarwieniu, ukryło wątki, które z pakistańskimi, wschodnimi brzmieniami mają raczej niewiele wspólnego. I nie mam na myśli wcale coveru „My Girls”. „Watch The Waves” spokojnie mogłoby znaleźć się na składance z fajnymi, balearycznymi kawałkami, a „Anna” z Noah Lennoxem w chórkach bez albumowego kontekstu mogłoby zostać uznane za nieprzeciętne, piosenkowe osiągnięcie we freak folku w roku 2009. Ciężko wyrokować, czy taka twarz Victorii Bergsman prezentuje wokalistkę z najlepszej strony. Na pewno jednak z dużo ciekawszej niż we wszystkich innych jej projektach. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 39

Emily Jane White – Victorian America (7/10)

Doskonale rozumiem wszystkich tych, którzy niespecjalnie widzą różnicę między jedną panią z pianinem a drugą panią z pianinem, między jednym smęcącym panem z gitarą a innym z takimi samymi atrybutami. W najlepszym wypadku różni ich wyraźnie jedynie barwa głosu, ale też nie zawsze. Co więc takiego czyni wyjątkową niejaką Emily Jane White? Pochodząca z San Francisco pieśniarka potrafi stworzyć niezwykły klimat na swoich muzycznych wydawnictwach. Pokazała to przy okazji niezauważonego „Dark Undercoat” w 2007 roku, robi to także na „Victorian America”. Twórczość panny White ma wiele wspólnego z baśniowym światem Marissy Nadler, choć pozbawiona jest charakterystycznych dla Nadler „efektów specjalnych”. Wokalistka z San Francisco to również świetna spadkobierczyni tradycji Nicka Cave’a, szczególnie z czasów „Murder Ballads”. Dziewczyna jest piekielnie zdolna, nie da się ukryć. „Victorian America” sprawia wrażenie płyty bardzo klasycznej, żeby nie powiedzieć wręcz staromodnej, ale z drugiej strony pozbawionej ram czasoprzestrzennych. W 2009 roku za główną rolę męską w filmie „Singer/songwriter” wyróżniamy Billa Callahana. Wśród pań triumfować powinna Emily Jane White. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2009: post scriptum 40

Za! – Macumba O Muerte (7/10)

El Guincho w Nowym Jorku. Za! zdają się wyrastać z tych samych krwawych korzeni co Sepultura, ale to właśnie ducha „Alegranzy” czuć na ich albumie najbardziej, choć barcelońskie trio nie ogranicza się bynajmniej do tropikalnych inspiracji. Nisko nastrojony bas, ciężkie gitary i potężne bębny wywołujące trash metalowe skojarzenia są jedynie punktem wyjścia do frywolnej niczym okładka zabawy muzycznymi konwencjami. Przywołanie NY jest o tyle zasadne, że robią to w sposób do złudzenia podobny do projektów Zorna lub związanych z Tzadikiem szalonych japończyków (Yoshida/Haino) konfrontując jazz i rock z tradycjami innych kultur i abstrakcyjnymi pomysłami porozrzucanymi po albumie w idealnym nieładzie. Uśmiech wywołują przede wszystkim wykrzykiwanie sylabami nazwiska Caucescu, narkotyczna wariacja frazy z „Ain’t Goin’ Out Like That” i będące znakomitym probierzem instrumentalnych możliwości zespołu wycieczki na tereny Tuwy w maszynie napędzanej gardłowym śpiewem oraz na bliskowschodni targ. Świetnie radzą sobie także z psychodelicznym noisem, space jazzem, a nawet elektroniką na granicy zimnego industrialu i post techno wykorzystując te stylistyki w bardziej statycznych momentach równoważących żywioł niesamowitych kombinacji. Dla mnie jest to zdecydowanie jedna z najciekawszych płyt minionego roku. (mk)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Screenager
[7 marca 2010]
PJ i AiC powinno być no ; )

I nowe muse kekekeke :P
Gość: djdocio
[26 stycznia 2010]
może przydałoby się tez kilka słów o nowych całkiem udanych dokonaniach Mew czy Maccabees. Ale to tez dowód na to, że ten rok był naprawdę udany
Gość: ehm
[14 stycznia 2010]
świetny cover Animali, tzn mnie się podoba.
Gość: Piotr
[11 stycznia 2010]
Wreszcie doczekałem się recki Polvo! Bo ja dla mnie to najlepsza płyta roku 2009. Wiadomo każdy ma swój ukochany album.
Gość: maciek
[8 stycznia 2010]
no racja, PJ brakuje
Gość: 13
[8 stycznia 2010]
brakuje PJ, dla gestu chociażby!
iammacio
[7 stycznia 2010]
@przecież musiałeś widzieć miejsce 13 fursowego podsumowania 2008

przegapiłem. sori.
błaszczyk
[7 stycznia 2010]
@kolargol
Florine jest ładne i w ogóle ciekawe formalnie, ale mimo kilku odsłuchów wciąż nie udało mi się zapamiętać choćby fragmentu melodii, bo właśnie na poziomie kompozycyjnym ta płyta niestety zawodzi najbardziej. Jeśli następnym razem Barwick do ciekawego pomysłu na muzykę dołoży jeszcze ciekawe kompozycje, to już nie będę miał zastrzeżeń. Trzymam zresztą kciuki, bo to by było COŚ.
Gość: kolargol
[7 stycznia 2010]
Maciej Lisiecki - 'Boże, gdzie ja się podziewałem cały ten czas?!'
No właśnie, przecież musiałeś widzieć miejsce 13 fursowego podsumowania 2008. Dobra płyta, lepsza niż cokolwiek z 2009.
No ale tylko 6/10 dla Julianny Barwick? Panie Błaszczyk, jak może pan nie słyszeć, że tam „piękno” i „bogactwo harmonii” jest (żaden tearjerker)?
Gość: lifeiswhatyoumakeit
[6 stycznia 2010]
modlitwy wysluchane, dzieki za recenzje Taken By Trees :D
szwed
[6 stycznia 2010]
Zmywaku, przykro mi że znowu czegoś nie skumałem, ale nie położę się wygodnie i już nie posłucham, bo dałem tej płycie masę szans. Akurat fragment, który przytaczasz jest rzeczywiście poruszający, ale dla mnie wielu takich momentów tam nie ma. Myślę, że to nie jest kwestia moich oczekiwań, choć przyznaję, że spodziewałem się po tej płycie dużo. Po prostu Emiter się nie wysilił (od jakiegoś czasu nie schodzi poniżej pewnego poziomu i po prostu "gra swoją muzykę") a Odija nie przekonał mnie zarówno *wokalnie* jak też tekstowo jest to dalekie od stylu za który go ceniłem (a to jeden z moich ulubionych młodych polskich pisarzy, szczególnie za "Ulicę"), może gdy ukaże się "Komedia" to te fragmenty zyskają jakąś oprawę i w szerszym kontekście będą brzmieć dobrze, na razie, jak dla mnie, tak nie jest. Pozdrawiam.
PS
[6 stycznia 2010]
@lewar

jasne, to był niezły rok - w moim top5 cztery pozycje to czarna muza. NATOMIAST tak jak w innych gatunkach, tak i u Murzynów przerabialiśmy lekcję revivalu. Weźmy Maxwella, który na poziomie songwritingu podoba mi się bardzo - jedyny przebłysk oryginalności, to ostatni utwór. Doskonałe Sa Ra też jakoś nie odbiega od kanonu neo-soulowych sztuczek, które D'Angelo zdefiniował 15 i 10 lat temu. Ocena 6 dla Dam Funka to jest wyraz uznania dla solidnego albumu, ale gdzie tu wizjonerstwo? Nie zamierzam się obrażać na muzykę w jego braku, ale nazywajmy rzeczy po imieniu ;)
kuba a
[6 stycznia 2010]
A to sorry, Piotrek. Zakapior - przeproś! :)
szwed
[6 stycznia 2010]
zakapior i kuba a - co mi tu mieszacie!:) Chodziło przecież o piosenkę "Dolne miasto", która jest na najnowszej płycie Karola Schwarza.
Gość: adam b
[6 stycznia 2010]
post rockowy radian,
do tego rzeczowa recenzja "Linii Północnych"
można jednak na was liczyć

Polvo nie noszą butów wystających ze spodni i mało modni są abyście ich pokochali
Gość: zmywak
[6 stycznia 2010]
powtórzę się ale linie północne to świetna płyta, fakt że odija melodeklamuje jak ksiądz ale co z tego że jakość tych tekstów jest wysoka i poruszają, np tekst o mocach bardzo ciekawy albo o tym, że stojąc na plaży zimą można poczuć siłę krwi przepychającej się w żyłach, oszczędne zasmucone podkłady emitera znakomicie się z tymi filozoficznymi tekstami uzupełniają, jest klimat i emitera i odji 100% nie wiem czego się piotrze szwedzie po tej płycie spodziewałeś, rok temu nie skumałeś ballad i romansów teraz takie rzeczy o liniach; no no no, polecam położyć się wygodnie któregoś wieczora i dać jej jeszcze jedną szanse
kuba a
[6 stycznia 2010]
Zakapior - dzięki, poprawione.
Gość: lewar
[6 stycznia 2010]
Pawle Sajewiczu idź do kąta klęczeć na grochu z katalogiem Tru Thoughts zanim potwórzysz coś o "bezrybiu" we funku i we soulu. dża.
Gość: zakapior
[6 stycznia 2010]
Ej chłopaki, poprawka do recki Emitera i Odiji - "Dolne Miasto" nie jest Schwarza (nawet tam nie gra), a Towarów Zastępczych.
Gość: Cyrkulator
[6 stycznia 2010]
a myślałem że zmądrzeliście...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także