Screenagers Take Away: Dzieciaki z maczetami

Zdjęcie Screenagers Take Away: Dzieciaki z maczetami

Z okazji wydania składanki z utworami, które stanowiły bazę sampli dla „Blue Lines” i „Protection”, doszło do pogadanki na temat domniemanego światopoglądu członków Massive Attack. W dyskusji na linii Błaszczyk-Sajewicz nie zabrakło trafnych spostrzeżeń dotyczących współczesnej architektury i życia seksualnego zarówno Marvina Gaye’a, jak i jego ojca. Wprawdzie dygresje nie przetrwały post-produkcji tekstu, ale i tak nieźli z nas gawędziarze.

Była niedziela, świeciło słońce, a że obaj mieliśmy chwilowo dosyć egzaminów/nauki, to postanowiliśmy wybrać się z piwem, dyktafonem i laptopami na Wzgórze Partyzantów, gdzie wieczorami spotykają się wrocławscy homoseksualiści, a nad ranem Cyganie biegają z siekierami. W ruinach hawajskiego w klimacie baru, z dwóch cegieł i deski zbudowaliśmy ławkę, usiedliśmy wygodnie i rozpoczęliśmy nagranie. Po jakimś czasie skończyło się piwo, siadła bateria w laptopie i przestała grać muzyka, ale byliśmy bardzo dzielni.

PS: Wiesz co? Biorąc dzisiaj prysznic, zastanawiałem się, kiedy ostatnio słuchałem „Blue Lines”? I muszę przyznać, nie odrobiłem zadania domowego. Pamiętam tę płytę w ogólnikach. Ostatni raz słuchałem „Blue Lines”, gdy przegrywaliśmy ją dla mamy mojego kumpla. To było tak, że z całej dyskografii zachowałem sobie tylko „Mezzanine” i to jest jedyna ich płyta, którą do dzisiaj mam.

ŁB: Widzisz, z kolei ja zacząłem słuchać Massive Attack przez Kaczkowskiego, który grał „Teardrop” czy „Angel” w audycjach, bo to widocznie jeszcze mieściło się w jego definicji, nie wiem, grania około prog-rockowego, jako najbardziej gęsta, mroczna rzecz w ich dyskografii. Poznawałem ją zresztą od końca. „Protection” jeszcze mi się jako tako podobało, ale „Blue Lines” było dla mnie szokiem, bo wręcz wstydziłem się, że podoba mi się coś, co zahacza o rap! Sporo później doszedłem do wniosku, że to była ich najlepsza płyta. Też nie słuchałem jej od wieków. Dopiero niedawno ją odświeżyłem, właśnie z okazji zdobycia tej składanki, która mi się strasznie spodobała, bo wielu utworów, jeśli nie wszystkich, stanowiących bazę sampli dla „Blue Lines”, w ogóle nie znałem.

PS: Śmiesznie jest, jak wyciągasz z kolekcji płytę, której nie słuchałeś od trzech lat i pamiętasz, że ostatnio ona była zajebista. Ale w między czasie zacząłeś słuchać zupełnie innych rzeczy i myślisz sobie: Ta estetyka to jednak jest ch**nia, ale akurat *na tej* płycie były jakieś wartości... Sześć lat temu myślałem, że Dream Theater robi fajne rzeczy. Po czasie zreflektowałem się, że jednak nie, że prog-metal TO JEST ch**nia. Ale mimo wszystko zawsze mi się wydawało, że druga płyta Dream Theater, którą mam na CD, stanowi łabędzi śpiew gatunku i jakieś trzy tygodnie temu jej posłuchałem. A to jest taki koszmar! Obrzydliwe! Z drugiej strony może być i tak, że coś, co kilka lat temu wydawało się zupełnie nieistotne, po latach nabierze wartości i okaże się całkiem super. Przypuszczam, że dla mnie „Blue Lines” byłoby tym bardziej super dzisiaj, że przez ten czas, który minął od ostatniego odsłuchu, nabyłem jakąś tam wiedzę w zakresie gatunków, które stanowiły inspiracje dla „Blue Lines”. Nie wiem, czy dzisiaj moje spojrzenie jest bardziej świadome, czy bardziej krytyczne, ale na pewno ponowny odsłuch byłby dla mnie źródłem przyjemności, jaką się czerpie z postmodernistycznego wygrzebywania różnych inspiracji, przerobionych wątków etc. Tak czy inaczej, musimy znaleźć jakiś początek.

ŁB: Koncept był taki, że ja miałem mówić o Massive Attack, a ty miałeś mówić o rzeczach, które znalazły się na omawianej składance i mieliśmy się zgodzić, że na jednym i na drugim poziomie ta płyta jest fajna, ale...

PS: No właśnie, sama składanka nie jest może najszczęśliwszym wyborem i przeglądem utworów czarnej sceny na przecięciu soulu i jazzu lat siedemdziesiątych, bo można było wziąć rzeczy dużo lepsze. Jest fajna o tyle, że pokazuje, w jaki sposób powstawała muzyka mająca te same korzenie dwadzieścia lat później.

ŁB: Zwłaszcza, że ta składanka nie miała być niczym więcej niż pewnego rodzaju wtargnięciem za kulisy. Dla kogoś, kto powiedzmy zna muzykę z tamtego obszaru, a kto nie jest zainteresowany Massive Attack, jest to raczej bezwartościowe.

PS: Ale to dobry punkt wyjścia, by chwilę poświęcić uwagę samej muzyce źródła, żeby przyjrzeć się, co to jest, skąd się wzięło i dlaczego po te utwory Massive Attack sięgnęli. No bo co jest według ciebie istotą fajności tego czarnego brzmienia, że akurat ono staje się podstawą dla kolejnych sampli, a nie na przykład biały rock and roll czy biały folk? I nie w sensie walorów technicznych, czyli faktu, że tutaj są regularne głębokie linie basu i po prostu łatwiej to wyczuć...

ŁB: Ha, bo to było tak, że ludzie z Massive Attack, zanim jeszcze tak się nazywali, w latach osiemdziesiątych wchodzili w skład kolektywu Wild Bunch, który stanowił unowocześnioną i brytyjską wersję naszych osiedlowych świetlic w złych dzielnicach, które się tworzy dla złych dzieci ze złych rodzin, w których te złe dzieci grają w ping ponga i piją tanie wina. To było coś w tym guście tyle, że o podłożu artystowskim i w niefajnych dzielnicach Bristolu. W dużej mierze grupę stanowili przedstawiciele drugiego pokolenia rodzin imigrantów z jakiejś tam Jamajki, Afryki itp. Zamiast biegać z nożami po ulicach, co też im się pewnie zdarzało, przesiadywali sobie w tych komunach, świetlicach i puszczali muzykę, bawili się w granie setów, breakdance, graffiti itp. I tak się akurat składało, że to, czego słuchali, to była dobra, czarna muzyka, którą wynieśli z domu, raczej nie z radia, więc „Blue Lines” było naturalnym odzwierciedleniem ich zainteresowań. Ponieważ mieli dobrą podstawę, efekt też był dobry. Gdyby ktoś próbował robić coś takiego u nas, to co najwyżej wyszłaby z tego jakaś potworna muzyka studencka, jakaś krzyżówka Kazika i koszmarnego reggae a la Habakuk, ewentualnie z naleciałościami Ich Troje...

PS: I Agnieszki Osieckiej.

ŁB: W najlepszym wypadku. A tam było tak, że oni słuchali dobrej muzyki, którą w pewnym sensie zwulgaryzowali i sprzedali masom. Poza tym, to było istotne ze względu na autentyczność, bo tak się przyjęło, że jeżeli coś jest wyartykułowane przez dzieci ze złych rodzin, które biegają po podwórku z maczetą, to wtedy to jest autentyczne, a jeśli to samo zrobi koleś w garniturze, to już nie...

PS: Ale wiesz co, trochę się nie zgodzę. Utwory, które są podstawą „Blue Lines”, to nie jest jakaś najbardziej oczywista pierwsza liga grania soulu, jazzu czy funku. No powiedzmy, że Billy Cobham, który nam się najbardziej z zestawu podoba, jeszcze może był szerszej publiczności znany, bo ta płyta [chodzi o „Spectrum” Billy’ego Cobhama – przyp. PS] była głośna w nurcie fusion, ale to też nic oczywistego. A już w ogóle jakieś takie dziwności, jak rzecz, która otwiera...

ŁB: Wally Badarou?

PS: No właśnie, ja nie słyszałem o tym panu. Możliwe, że to jest taka trochę stylizacja i że dajemy się nabrać, gdy oni nam mówią:O, bo my słuchaliśmy tego do kołyski i w ogóle myśmy na tym wyrośli. Myślę, że oni naprawdę byli nerdami, którzy wykopali te piosenki w sklepach ze starymi winylami...

ŁB: Nieeee...

PS: Po prostu wydaje mi się, że to był troszeczkę zabieg, że to wszystko było zamierzone. Oni mieli jakąś koncepcję płyty i wiedzieli jakich środków użyć i gdzie szukać inspiracji, żeby ten efekt osiągnąć. I z rozmysłem dążyli do tego efektu. Sądzę, że to nie jest dzieło przypadku i że nie nagrali „Blue Lines” w słoneczne przedpołudnie przy piwie. To po prostu nie są najoczywistsze rzeczy.

ŁB: Wydaje mi się, że tu chodzi o coś nieco innego. Miałem okazję obserwować podobne środowisko tylko w innym mieście i o dekadę później mniej więcej, ale zasada jest ta sama. Tam faktycznie są grupy, mówię o czarnych środowiskach imigranckich, głęboko nasycone wiarą w supremację własnej rasy nad innymi na płaszczyźnie kulturowej. Nie chodzi nawet o to, że tam każdemu wydaje się, że jest z Jamajki, ale o to, że jeśli jesteś czarny, nie masz prawa nie wiedzieć, kim był, powiedzmy, Luther Vandross, Marvin Gaye czy ktoś tam. Z Massive Attack było podobnie, bo, o ile mi wiadomo, jedynym białym członkiem grupy był Del Naja, który i tak czarną kulturą przesiąkł siłą rzeczy. Po prostu sądzę, że oni od małego byli uczeni pewnych brzmień, bo słuchało się konkretnych płyt i to nie była muzyka białych, ale właśnie czarna muzyka, niezależnie od kraju, z którego się pochodziło. Nie wydaje mi się, żeby oni wszyscy byli muzycznymi erudytami, naprawdę. Po prostu to było coś, na czym wyrośli.

PS: OK, możesz mieć rację. W końcu zawsze patrzymy na wszystko z naszej ubogiej, polskiej perspektywy i jesteśmy białasami. Ostatnio czytałem „O pięknie” Zadie Smith, zresztą ani to wybitne dzieło, ani ona nie jest wybitną pisarką, ale zapamiętałem z tej książki fakt, że w środowisku czarnej inteligencji, które ona opisuje, na imprezie rodzinnej puszcza się Marvina Gaye’a czy Steviego Wondera. Mam wrażenie, że u nas muzyka przestała towarzyszyć pokoleniu moich rodziców. Kiedyś – to chyba były urodziny taty – zaproponowałem jakąś muzykę tła, ale dla rodziców, wujków, cioć to było zupełnie obojętne, a nawet im przeszkadzało. Nikt nie powiedział: O, puśćmy teraz Nalepę albo Cześka, mimo że oni na tym wyrośli, że mój ojciec na przykład jest wielkim fanem Breakoutu. Po prostu w pewnym momencie drogi ludzi i drogi muzyki się rozeszły. Chociaż ciężko mi to oceniać. W czarnym środowisku muzyka jest integralnym elementem codzienności, niezależnie od tego, czy muzyczni idole nowego pokolenia to ludzie tacy jak Jay-Z, powiedzmy... Jestem na czasie? Chyba nie...

ŁB: Nieeee, ale chociaż oni mają swoich idoli, którzy są zupełnie inni niż idole ich rodziców, to i tak nigdy nie posuną się do czegoś takiego, jak dyskredytacja tamtych wzorców. Dla nich Gaye, na przykład, był i zawsze będzie fajny. Choćby dlatego, że sobie dobrze w życiu por***ał. Zauważyłem, że aby wtopić się w angielskie społeczeństwo, będąc imigrantem, możesz zacząć kibicować jakiejś lokalnej drużynie, otwarcie się tym jarać, godzinami o tym rozmawiać i się o to kłócić, bo wtedy stajesz się równy całej reszcie, dla której to są ich autentyczne i właściwie jedyne problemy. Na podobnej zasadzie działa znajomość seriali i programów rozrywkowych angielskiej telewizji. To jest pierwszy krok do unifikacji ze społeczeństwem. Natomiast muzyka wciąż pozostaje integralną częścią twojej rdzennej kulturowej tożsamości imigranta. Jeśli przyjąć, że świadomość kulturowa osób, które nagrywały „Blue Lines”, kształtowała się gdzieś tak w latach osiemdziesiątych, to świadomość ich rodziców kształtowała się ileś-tam-dziesiąt-lat wcześniej, czyli w okresie, kiedy rdzenna biała ludność angielska nie słuchała raczej czarnej muzyki, bo nikogo to nie interesowało, skoro mieli coś zupełnie innego. Natomiast ci rodzice, którzy nie byli pełnoprawnymi członkami tego społeczeństwa, manifestowali poprzez muzykę własną odrębność kulturową. Muzyka refundowała im poczucie własnej wartości. Więc wszczepiali swoim dzieciom wszystkich tych Gaye’ów, Hayesów itp., mówiąc: nie możesz myśleć, że jesteś gorszy, bo zobacz, co my, jako rasa, kultura czy cokolwiek, stworzyliśmy i jakie to jest zajebiste! W przypadku Wild Bunch było tak, że większość jego członków, o ile się orientuję, było przedstawicielami drugiego pokolenia imigrantów skądś tam, w większości o korzeniach afrykańskich, oprócz Del Naji, którego ojciec jest zresztą włoskim imigrantem, o ile się nie mylę, więc pierwiastek czarnej, imigranckiej mentalności był tam spory, zinstytucjonalizowany w ramach rodzinnych relacji pod postacią podjarki czarną muzyką. Dlatego taka muzyka znaczyła dla nich dużo więcej niż np. dla białych, rdzennych Anglików. Efekt był taki, że był to jeden z pierwszych przejawów artykulacji jakichkolwiek treści przez to postimigranckie pokolenie. Zresztą te treści też już nie były rdzennie afrykańskie czy rdzennie czarne, bo jednak zostały przefiltrowane przez estetykę dominującej kultury, w której żyli, co zresztą stanowiło o unikalności tego zjawiska.

PS: OK, pierwsza myśl z tym, że byli nerdami z antykwariatów i wyszukiwali płyty na przecenach jest chyba nietrafiona. Masz rację, oni musieli być zaangażowani w muzykę bardziej niż przeciętny słuchacz, ale też musieli mieć koncept. Tego konceptu zresztą będę bronił, bo wciąż nie wydaje mi się, żeby „Blue Lines” powstało na przedpołudniowej sesji – nawet, jeśli tkwiło w nich wcześniej i wystarczyło tylko ubrać je w formę. Zatem fajność przejawia się w tym, że mieli ambicje, ale jeśli chcieli dać ujście swoim fascynacjom, to były to proste fascynacje. My się dzisiaj jaramy np. tym, że jazz, że soul, że lata siedemdziesiąte, mariaże gatunków są takie fajne i że Hayes, ojciec chrzestny soulu, był ich kulturowym wzorcem, ale prawda jest taka, że kulturowy wzorzec postaci, jaką był Isaac Hayes, jest... nie chcę użyć słowa prymitywny, ale na pewno niespecjalnie górnolotny. Jeśli dzisiaj mamy raperów z fajnymi samochodami, fajnymi blacharami i fajnymi łańcuchami, to wtedy rolę ziomów odgrywali kolesie tacy jak Hayes.

ŁB: Dokładnie o to mi chodzi.

PS: Zmierzam do tego, że wszystko swój początek miało w pozornie bezrefleksyjnej inspiracji i fascynacji kulturową mieszanką czarnej muzyki, czy w Stanach czy w Anglii. Z taką bazą – z czymś fizycznym, instynktownym i zmysłowym – po dodaniu konceptu, pewnych ambicji artystycznych, uzyskiwało się rzeczywiście ciekawy efekt. Ale do określonego momentu, bo chłonność estetyk ma swoje granice.

ŁB: I dlatego tak szybko się to wyczerpało. Poza tym dochodzi fakt, że jak mówisz, w tej estetyce można było znaleźć lepsze rzeczy, których oni faktycznie znaleźć nie potrafili, co dowodzi, że nie byli pasjonatami, a przynajmniej nie znawcami tematu, tylko po prostu wzięli ze sobą to, co akurat było pod ręką.

PS: Może akurat składanka też zaciemnia obraz tego, co znali, a czego nie, bo ich priorytetem było wyciąć sampel.

ŁB: A propos krótkotrwałości tej estetyki, to np. znamienne jest, że Tricky, który był jedną z wiodących postaci Massive Attack, poza debiutem, który był zresztą średnio podobny do tego, co robili wcześniej, nie tylko nie nagrał nic dobrego, ale z soulem czy jazzem nie miało to już w ogóle nic wspólnego, co najwyżej zrobił się z tego jakiś taki dziwny hip-hop.

PS: Czyli zgadzamy się, że najfajniejsze rzeczy robili wtedy, kiedy myśleli, ale nie za wiele, tworząc syntezę pomiędzy spontanicznością a intelektem.

ŁB: No tak, ale czy tak nie jest zawsze? W momencie, w którym coś się robi przeintelektualizowane, to przestaje być nie tylko naturalne, ale i w ogóle dobre. Gdy czytałem późniejsze wywiady z Massive Attack, to wszystko było dorabianiem ideologii do czegoś, czego tam nie ma. Na przykład takie „100th Window” to jest fajna muzyka, ale bez żadnego znaczenia i nic nie wnosząca, ale próba napinania się wokół tego jest już zupełnie bez sensu. Jedyne, co tak naprawdę mieli do powiedzenia, zostało powiedziane na początku.

PS: Dobrze, że chociaż napinali się na gruncie teorii, muzykę pozostawiając nienaruszoną, bo mogli przecież napinać się na etapie twórczym.

ŁB: Wracając jeszcze do samego „Blue Lines”, to kojarzy mi się to teraz, gdy już znam utwory stanowiące bazę sampli, z „DJ Kicks” Erlenda Oye’a. W tym sensie, że Oye, robiąc set w ramach tego cyklu, wykroczył poza zestawienie w miarę płynnie przechodzących w siebie piosenek i ponakładał swoje wokale na kawałki np. The Rapture czy skowerował The Smiths na bazie remiksu „Poor Leno” podobnie, jak Massive Attack wykorzystali swoją bazę utworów w nieznacznie zmienionym kształcie, dokładając do tego jakiś tam rap czy żeńskie wokale. Gdy jeszcze tej składanki nie znałem, wydawało mi się, że to od początku do końca było Massive Attack, choć oczywiście wiedziałem, że oni tam korzystają z sampli, a przecież sample musiały skądś się wziąć. Ale teraz wychodzi na to, że ich zasługa polegała w największym stopniu na kompilacji pewnych elementów...

PS: Ale tam był spory element twórczości dodanej... Jakaś wartość nowa tam jest i to pewnie dość spora. Mówienie tylko o kompilowaniu jest krzywdzące.

ŁB: Okej, nie chcę tego na siłę deprecjonować. Chodzi mi o to, że nawet jeśli utwory, z których korzystali na „Blue Lines”, pozostałyby opublikowane w nienaruszonym stanie, to i tak w ich przypadku twórczością byłby sam akt kompilacji jako takiej.

PS: Ha! Prawo wychodzi ci tutaj naprzeciw. Baza danych o charakterze twórczym jest chroniona przez prawo autorskie.

ŁB: O czymś takim mówię. Zwłaszcza, że wtedy jeszcze nie było Internetu i nie każdy dzieciak mógł sobie po lekcjach strzelić mixtape’a z Katy Perry, The Replacements i Public Enemy. W ogóle zawsze mi się wydawało, że „Blue Lines” było w tym wszystkim bardzo istotne, ale teraz już nie wiem, czy tak było naprawdę, czy naczytałem się polskiej prasy muzycznej, przez którą przewaliła się straszna podjarka na trip-hop. Bo jeśliby przyjąć, że „Blue Lines” było początkiem tego gatunku, to tak naprawdę okazałoby się, że ta płyta nie wygenerowała żadnego ruchu, który z perspektywy iluś tam lat byłby istotny. Zresztą Massive Attack nagrali cztery płyty, z czego najwyżej dwie są ważne, a w tej ścisłej mini-estetyce powstały też tak naprawdę tylko dwa albumy, czyli „Blue Lines” i „Protection”, z których ten ostatni był dość podobny do debiutu i jechał na tym samym koncepcie mniej więcej. „Mezzanine” to już zupełnie inna bajka. A przecież inne grupy trip-hopowe... Portishead z czarną muzyką nie miało w ogóle nic wspólnego, oprócz powiedzmy pewnych czysto technicznych rozwiązań, takich jak te nieszczęsne bity i sample.

PS: Ja dopiero po nazwie gatunku skojarzyłem, że Massive Attack mogą mieć coś wspólnego z hip-hopem. Jasne, że mieli, ale jeżeli zaczyna się tego słuchać od „Mezzanine” i najbardziej zapamiętywalnym utworem jest „Teardrop” albo „Angel”, no to hip-hop nie jest pierwszą rzeczą, która przychodzi na myśl.

ŁB: Zresztą z trip-hopu zrobił się całkiem szybko mdły chillout, którego wychodziły tony na jakichś koszmarnych składankach i którym w Polsce wszyscy się masowo zajarali. Co ciekawe, Mushroom, który w Massive Attack był do momentu powstania „Mezzanine” chyba najważniejszą postacią i który potem odszedł, nie miał już nic do powiedzenia jako artysta. Odszedł z powodu tarć na tle wyboru kierunku rozwoju grupy, ale nie miał, jak się okazuje, nic w zanadrzu, bo to było jakieś dziesięć lat temu i do tej pory niczego nie nagrał. Zresztą trudno było pogodzić to, co robili na początku i czego chciał Mushroom, z tym, co się działo na „Mezzanine” i co reprezentowała Liz Fraser, którą forsował Del Naja. Tego się po prostu nie dało pogodzić.

PS: Nie wiem, czy się nie dało, ale akurat ich prześcignęły ambicje. Zaczęli się napinać, a napinając się, zgubili ten a-intelektualny, czysto zmysłowy rys czarnej muzyki. I przestali być fajni, bo chyba zgodzimy się, że w obecnej inkarnacji Massive Attack nie są szczególnie istotnym zespołem.

ŁB: Zgoda. Album, nad którym oni pracują od ostatnich czterdziestu lat, ma być za to, co ciekawe, właśnie powrotem do czarnego brzmienia, cokolwiek miałoby to znaczyć. No w każdym razie dostaliśmy „Blue Lines” z kilkuletnim opóźnieniem, ale chyba wszystkim w Polsce wydawało się to wtedy zajebiście nowatorskie.

PS: Myśmy się tym zachłysnęli, bo w Polsce muzyka popularna nigdy nie operowała taką paleta emocji jak soul. Jeżeli mieliśmy próby grania funku czy soulu, to były próby generalnie nieudolne, wyjąwszy jakieś chlubne wyjątki. Nawet Czesław Niemen, o którym się mówi, że to był polski Otis Redding... Jego soul był oryginalny, ale bardzo odległy od zachodniego. Jeżeli nie poznaliśmy fusion, jazzu, funku, jazz-soulu, kiedy to były aktualne podjarki na zachodzie, ale z iluś-tam-letnim opóźnieniem, to i Massive Attack musiało się wydawać czymś zupełnie nowatorskim i oryginalnym.

ŁB: W tej chwili mój stosunek do „Blue Lines” zmienił się z fanowskiego w ambiwalentny. Po części jest temu winna ta składanka i to nie tylko dlatego, że była pretekstem do sięgnięcia po Hayesa czy Cobhama, czyli rzeczy, których do tej pory raczej nie znałem, a które np. ty znasz o wiele lepiej. Chodzi głównie o to, że muzyka tej kompilacji jest świeższa niż „Blue Lines”. Dzisiaj baza sampli wydaje się ciekawsza niż efekt finalny.

PS: I uważasz, że utwory na „Blue Lines” są wtórne?

ŁB: OK, inaczej: utwory na „Blue Lines” zestarzały się bardziej niż te na tej tutaj składance.

PS: Właśnie miałem cię o to pytać, bo dla mnie – paradoksalnie! – świeższe są właśnie utwory ze składanki i gdybym posłuchał dzisiaj „Blue Lines”, nie wiem, który album wydałby mi się bardziej nieaktualny, a może oba byłyby zajebiście aktualne... W każdym razie świeżość składanki bierze się w znacznej mierze z deprecjacji soulu i funku w indie-świadomości. Ostatnio przerabialiśmy wszelkie możliwe revivale, a soul na przestrzeni dekady jak był, tak jest w stanie opłakanym. Wykoncypowałem sobie, że historia musi zatoczyć koło, że wróci moda na rhythm’n’bluesa – korzennego, z dęciakami i afro. Ale jeśli wróci, to nie w przetrawionej postaci trip-hopu. Trip-hop swój ciężar gatunkowy wyrzygał i nie do końca był w stanie powiedzieć coś ponad to. A przecież r’n’b wciąż oferuje wiele możliwości.

ŁB: Nie no, fajnie. Fajnie, że jeśliby przyjąć za punkt zaczepienia ten rok 1991, to okazałoby się, że dwadzieścia lat później możemy posłuchać ich inspiracji, będących o dwadzieścia lat starszych od tamtego punktu i okazuje się, że bardziej aktualne jest to, co starsze. To jest bardzo pokrzepiające... Albo i nie?!

PS: Hahaha! I to jest pointa!

ŁB: Nieeee, tragedia! Nie ma to jak się ze sobą nie zgadzać... Ale serio, to smutne, że wszystko co najlepsze zostało powiedziane sto lat temu. Jak byłem mały i w Częstochowie powstawały nowoczesne budynki z przeszklonymi elewacjami, to tak mi się to podobało, że stwierdziłem, że wszystko, co nie powstało współcześnie, jest obleśne. Teraz myślę dokładnie odwrotnie.

PS: Widziałeś Grunwaldzki Center?

ŁB: Taaa... Ten budynek to jest jakiś nu-rave. Nie to, co nasze „Blue Lines”.

PS: Czyli sztuka ma powstawać z pasji, z krzyżowania się inspiracji wyrzygiwanych w postaci twórczego dzieła. Wolę taką muzykę niż ściśle konceptualną.

ŁB: Tak, ja też wolę „Blue Lines” niż „Disintegration Loops” na przykład, jakkolwiek by to zajebiście nie wyglądało na papierze. No dobra, teraz idźmy założyć kapelę i wyrzygajmy nasze inspiracje. Wyjdzie nam krzyżówka Morcheeby i Dream Theater.

PS: Nie, gorzej. Marillion i Deep Purple.

Łukasz Błaszczyk, Paweł Sajewicz (22 czerwca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: miniJoe
[26 września 2009]
kiedy będzie następny odcinek?
PS
[18 lipca 2009]
A o których klasykach i o którym dissowaniu mowa?
Gość: Alice
[5 lipca 2009]
nie ma to jak dzieciaki dissują klasyków. john peel i simon reynolds się nie odważyli ale niejaki paweł sajewicz miał odwagę
błaszczyk
[24 czerwca 2009]
Ha, dokładnie! Jest mi bardzo miło z tego powodu. Oby wszystkie bitwy na komentarze tak wyglądały.
Gość: marcin
[24 czerwca 2009]
tak patrząc z boku trochę - po raz pierwszy chyba formuła komentarzy wzbudziła ciekawą, dobrze zaargumentowaną dyskusję, a nie bezmyślną przepychankę na zasadzie "pogło? zajebiste przecie!" albo bitwę o animal collective.
błaszczyk
[22 czerwca 2009]
@Jimmy
No właśnie nawet tego nie byłbym taki pewien:) Trochę nie chcę mi się nad tym zastanawiać, bo musiałbym to jakoś zweryfikować, a nie bardzo mam czas, ale na pewno jest mnóstwo piosenek, u których widzę tendencję odwrotną.
PS
[22 czerwca 2009]
@Jimmy
HA! dałem się podejść:) Dalej nie przypominam sobie żadnego konkursu, ale za to obczaiłem "Cleopatrę Jones" :)
Gość: Jimmy
[22 czerwca 2009]
@kk
Wiem:)
@Błaszczyk
Hm, nie do końca tak chciałem być zrozumiany:) Opozycja dobre live - złe sample jest sztuczna, oczywiście i nie może wartościować muzyki. Chodzi jedynie o to, a myślę, że się zgodzisz, że zazwyczaj oryginał przewyższa sample z niego wzięte i tu pojawia się problem natury, ekhem, poznawczej.
@PS
Rusz głową i przypominam:
http://www.youtube.com/watch?v=_UbTvJtRdzs
PS
[22 czerwca 2009]
@Jimmy
Hehe, ja się wbrew pozorom nie zgadzam, a przynajmniej nie zupełnie - bo akt kompilacji dokonywany przez artystów, których dzieła wyrastają z samplingu, sam w sobie jest aktem twórczym. "Żywa" muzyka nie stoi w opozycji do "wysamplowanej", natomiast z pewnością taki podział jest obrazowym kryterium pozwalającym uporządkować muzykę popularną wg wartości, którym służy.

Pisząc o ułomności samplingu mam na myśli to, że materiał, którym posługiwali się czy to Avalanches czy Massive Attack był juz wcześniej ukształtowany - wpisany w jakis kontekst. Twórca tego materiału zagrał/skomponował go tak a nie inaczej, bo uważał, że właśnie w tym kontekście środki, forma i materia, którymi się posłuży są możliwie najbliższe ideałowi. To idealistyczne, totalne podejście: dążenie do kompozycji, w której żadna z nut (i sposób w jaki zostały zagrane) nie mogą być zmienione bez straty dla całości dzieła.

Chodzi mi o to, że ktoś kto wykraja okresloną sekwencję dźwięków ma na nią (i jej idealistyczne dopasowanie do pozostałej części swojej muzyki) tylko ograniczony wpływ. Natomiast artysta, który tworzy muzyke od początku jest absolutnym kreatorem.

Koniec końców celem każdego muzyka jest pewnie fajność jego dzieł. Chciałoby się napisać, że sampling to fajność zasadzająca się na formie, a w tworzeniu od zera chodzi o materię. Ale w sumie takie podejście bardzo spłaszcza obraz i jest zasadniczo nietrafione - bo czy The Avalanches (po jednej stronie) nie chcieli stworzyć muzyki melodyjnej i harmonijnej, a np. Coltrane (po drugiej) wysublimowanej formalnie?
Także o ile możemy sobie wyróżnić muzykę "żywą" i "ztechnicyzowaną", o tyle ścisłe wskazanie dlaczego jedna miałaby być fajniejsza od drugiej jest raczej niemożliwe - nawet gdy intuicyjnie czujemy, jak bardzo się one od siebie róznią.

a o co chodzi z konkursem?
błaszczyk
[22 czerwca 2009]
@Jimmy
Mam wrażenie, że w ten sposób dochodzimy do sporych uproszczeń i prób wartościowania muzyki na zasadzie: oryginalna-dobra vs wysamplowana-niedobra analogicznie do np. dobrej muzyki gitarowej i złej muzyki klawiszowej, albo ambitnego indie i miałkiego popu.
Gość: kk
[22 czerwca 2009]
hip-hop rozpowszechnił samplowanie a tym samym rola muzyki się zmieniła. To tyczy się np. house

@Jimmy
chłopaki z The Avalanches wyrośli na hip-hopie :)
Gość: Jimmy
[22 czerwca 2009]
@Łukasz:
oczywiście, ale ciągle będą to sample, czasami o nietrudnym do zgadnięcia rodowodzie. Znam jedną płytę, która pomimo oczywistości niektórych rozwiązań jest genialna i przebija swoje oryginały i jest to "Since I Left You", a reszta...
błaszczyk
[22 czerwca 2009]
Nie no, niekoniecznie - sample można zawsze przetwarzać:)
Gość: Jimmy
[22 czerwca 2009]
Dobra dyskusja chłopaki! W zasadzie zgadzam się z poglądem, że kolekcje płytowe producentów (Shadow etc.) są ciekawsze od tego, co robią, ale z jednym zastrzeżeniem. Wydaję mi się, że większość o tym wie (twórców, nie odbiorców). Trip-hop, hip-hop itd. to gatunki "demokratyczne" (praktycznie każdy może to robić), sprowadzające się do jak najciekawszego prezentowania swoich zdobyczy. Oczywiście, mówimy tu o planie produkcyjnym, a nie nakładanych na to wokali. To gatunki rządzone albo przez płytowych nerdów (hm, Shadow), albo przez ludzi wyrosłych w czarnej kulturze i robiących z niej twórczą zabawę (vide film Scratch). Pytanie tylko - czy można wyjść poza to, co już wiemy (oryginały lepsze niż sample) i delektować się tym, co z tych sampli zrobili? Moim zdaniem tak.
Sajewicz jak tam mój konkurs z King James Version?;)
PS
[22 czerwca 2009]
@kk i błaszczyk
mogę brzmieć jak dziad, ale sądzę, że w temacie "kiedyś było lepiej" nie chodzi już nawet o powtarzalność, przerabianie w kółko tych samych wątków (mam wrażenie, że sztuka w ogóle jest umiejętnością podkradania cudzych pomysłów), ale raczej o fakt, że wycięty sampel zawsze będzie tylko samplem. zawsze będzie brzmiał w ten sam sposób - ani mocniej, ani bardziej subtelnie, lirycznie, wściekle etc. no i to jest jakaś ułomność "ztechnicyzowanej" muzyki w stosunku do muzyki "żywej". i oczywiście to jest też truizm i w sumie nie zamierzam z tego powodu narzekać.

natomiast w kwestii okularów, to ja ostatnio coraz mniej widzę na prawe oko.
błaszczyk
[22 czerwca 2009]
@kow
Dzięki za link do artykułu, nie czytałem tego jeszcze. Nie wiedziałem, że to jest ta sama seria, co "Daft Funk". W ogóle pomysł jest świetny.

@kk
Właśnie. Fajnie, gdyby chociaż część z miliardów utworów, które samplował Shadow doczekała się zmartwychwstania w ramach tej serii. "Scratch" rządzi, zgadza się:) Pomysł z tym tribute gatunkiem jest fajny, ale nie wiem czy np. nie wolę The Avalanches od ich inspiracji...choć z drugiej strony wszystko, co istotne zostało już kiedyś tam powiedziane.
Gość: kk
[22 czerwca 2009]
Warto tu przytoczyć Endtroducing Shadowa. Sytuacja jest nieco ciekawsza bo nawiązań więcej. Jeżeli jest jakaś "składanka" obnażająca ten album to z pewnością jest to ten krótki dokument:
http://www.youtube.com/watch?v=1gpKYnRdf0A

Ten wycinek z filmu "Scratch" uświadomił mi miałkość naszych muzycznych wojaży po blogsferze, gdzie wszystko jest wyprane i przestaje mieć cokolwiek wspólnego z emocjami które towarzyszyły dawniej twórcom muzyki. Trip-hop (jakkolwiek prasa muzyczna go definiuje), jest niczym innym jak zwykłym tribute gatunkiem dla złotych lat muzyki, stworzonym przez takich indywidualistów jak Shadow (dla którego esencją muzyki jest jej słuchanie). Podobnie rzecz ma się z Itallians Do It Better i ponowoczesnym disco. Mike Simonetti, James Murphy, The Avalanches, Escort oraz Tim Sweeney, Danny Krivit; ich kolekcje płyt wydają się ciekawsze niż wszystko co kiedykolwiek od nich wyszło. Uliczna kultura rzuciła nowe światło na pewne gatunki.
Gość: kow
[22 czerwca 2009]
"Blue Lines" to zdecydowanie mój ulubiony album MA. jest początek serii takich składanek - wyszła jeszcze z samplami Daft Punk ("Dough Punk" czy jakoś tak).
Reynolds fajnie na ten temat:
http://www.guardian.co.uk/music/musicblog/2009/feb/26/sampling-epiphany-massive-attack
błaszczyk
[22 czerwca 2009]
@szwed
Racja, racja. Ale z "Nearly God" to nie było jakoś tak, że to był tylko jakiś półoficjalny album demówek/odrzutów z sesji do "Maxinquaye"? Coś jak "One Foot in the Grave" Becka...Kurde, "Pre-Millenium Tension" ledwo już pamiętam, ale kiedyś łykałem wszystko, co on robił dość bezrefleksyjnie. Tak czy inaczej, mea culpa:)

@customer315741
Mamy z Sajewiczem rewelacyjny wzrok, więc nie musimy nosić okularów, na szczęście. No nie o to chodziło, szkoda.
szwed
[22 czerwca 2009]
"Tricky [...] nie tylko nie nagrał nic dobrego, ale z soulem czy jazzem nie miało to już w ogóle nic wspólnego, co najwyżej zrobił się z tego jakiś taki dziwny hip-hop". Chwila, Chwila. Zgoda, że Tricky jakoś tak po 97 roku zaczął się okropnie powtarzać, ale wcześniej nagrywał rzeczy i dobre, i mające dużo wspólnego z soulem. Np.
http://www.youtube.com/watch?v=yEf-EsFaTC4
http://www.youtube.com/watch?v=n-24eeJd0Zs
Nie można też zapomnieć o "Pre-Millennium Tension" nagranym z Martiną Toplay-Bird, wokalistką jakby nie było soulową. Z tej płyty pochodzi np. piosenka bardzo w klimacie waszej rozmowy, czyli "Ghetto youth":)
Gość: customer315741
[22 czerwca 2009]
gadające głowy screenagers? który z was nosi okulary w grubych plastikowaych oprawkach? a może obaj? trochę nudno i akademicko. przyznaję się, ze nie dotrwałem do końca. o to chodziło?
kamil j b
[22 czerwca 2009]
wszystko ładnie-pięknie, ale mój lapciak to by się wyładował w połowie drogi na wzgórze

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także