Muzyka globalna

Zdjęcie Muzyka globalna

[Tekst ten powstał na przełomie lutego i marca 2008 i z różnych przyczyn, do tej pory leżał na dnie szuflady. Artyści (Nelly, Muchy, Arcade Fire i inni) oraz wydarzenia (upadek Qtrax), które przywołuję w nim dla przykładu, przez tych kilka miesięcy stały się niereprezentatywnymi. To zabawne, bo „Muzyka globalna” w znacznym stopniu dotyka tego właśnie zjawiska – rozpędzonego powstawania i upadku muzycznych mód. Potraktujcie zatem ów odór naftaliny, który miejscami bije z pomiędzy liter, jako swoistą metatekstualność i – całkiem niezły wg mnie – przykład na to, że coś faktycznie jest na rzeczy. W miejsce nazw wyżej wymienionych dla własnego komfortu możecie wstawić MGMT albo Santogold. Efekt powinien być ten sam.]

I

Mitologia Internetu każe szukać początków inicjatywy MySpace w garażu jej twórcy, Toma Andersona, w roku 1999. Niezależnie czy wierzymy mitom, czy zjadliwym ich demaskatorom (wg których za sukcesem MySpace stał nie rewelacyjny pomysł, ale przebiegła kampania marketingowa prowadzona z fotela wielkich korporacji), faktem jest, że podobne serwisy do popularności dochodziły stopniowo i jak każde novum, spotykały się z mieszanymi odczuciami. Z innowacjami mediów sieciowych tak najczęściej bywa, że towarzyszy im samonapędzający optymizm użytkowników z jednej i sceptycyzm analityków rynku z drugiej strony. Z przyczyn, o których mógłby zapewne napisać niejeden socjolog, a dla których roztrząsania ja nie czuję się specjalnie predestynowany i pierwsza, i druga grupa stara się dostrzegać kolejno tylko plusy i minusy zjawiska. Słowem: postawy kształtują się od skrajności do skrajności, a zdrowy rozsądek jest spotykany zaskakująco rzadko (spora w tym zasługa samych mediów, które zwykle z dużą przesadą reagują na innowacje). Niedawny start inicjatywy Qtrax z miejsca ogłoszono rewolucją na miarę francuskiej, by chwilę później wieszczyć jej rychłą śmierć. Qtrax, oparta na technologii P2P usługa, współpracując z największymi wytwórniami (a współpracę „oparto” na rzekomo podpisanych umowach) udostępniać miał oryginalną muzykę w dobrej jakości i zupełnie za darmo. Te same wytwórnie zrywając rozmowy z twórcami Qtrax, nim rozmowy zaczęły się na dobre, zatrzymały rewolucyjną maszynerię na czas bliżej nieokreślony.

Zupełnie odwrotnie rzecz miała się z rozwojem portali sprzedających autoryzowane pliki .mp3. Gleba pod sukces iTunes była przygotowywana od końca lat 90., a idea digital distribution jakkolwiek przyszłościowa, wielokrotnie budziła spore zastrzeżenia. OD2, jedna z pierwszych takich platform, w momencie wykupienia jej przez amerykańską spółkę Loudeye (2004 rok), przynosiła straty – a przecież zbudowała wokół siebie sporą grupę wiernych użytkowników. Ciężko jest mi oceniać społeczny oddźwięk na płatne mp3 na zachodzie, ale jeśli sytuacja była choć trochę analogiczna do tej, którą obecnie obserwujemy w Polsce (nawet przy założeniu ogromnych różnic realiów rynkowych), to i zachodni słuchacze do zakupów wirtualnej muzyki podchodzić musieli z rezerwą. Pokuszę się zatem o tezę, że choć nazbyt entuzjastycznie/krytycznie reagujemy zwykle na innowacje mediów muzycznych, ich rozwój jest tendencją stałą, zwyżkową i bardziej niż się niektórym wydaje ewolucyjną. Pomniejsze „rewolucje” technologiczne nie mają na ów proces bezpośredniego wpływu. Czynnik technologiczny (wyłączywszy skrajne przypadki jak np. samo powstanie, em, Internetu) pełni rolę służebną i wykorzystywany jest w takim charakterze, jaki dyktują potrzeby rynku. A potrzeby są niezmienne: maksymalizacja zysków i minimalizacja kosztów. Oczywiście rozwój jest coraz szybszy – przypomina toczący się głaz, który z każdą chwilą nabiera coraz większej prędkości. Nie ma tu gwałtownego hamowania ani nieoczekiwanych zwrotów akcji. Porażka Qtrax wcale nie jest początkiem końca, tak jak sukces nie byłby czymś nadzwyczajnym. Qtrax w tej czy innej formie, pod tą albo inną nazwą powróci, możemy być tego pewni.

Skoro od kilkunastu lat obserwujemy ów przyspieszający rozwój Internetu (a przecież bez ustanku jest nam powtarzane, że kilkanaście lat to znacznie więcej niż epoka), znaleźliśmy się na etapie, na którym nie da się już oddzielić estetycznego wymiaru muzyki od uwarunkowań medialnych i rynkowych, a w efekcie – trendów społecznych czy kulturowych. Muzyka została trwale spleciona z wyprzedzającym ją hypem, hype – z działalnością mediów. Muzyka nie może istnieć bez mediów i oto uproszczony krąg wzajemnych zależności zostaje zamknięty – w obiegu treść dookreślana jest przez formę przekazu; zdają się nie istnieć wcale treści oderwane od wymiaru sieciowego, rynkowego, od pochlebnych bądź krytycznych opinii rzekomych znawców. Nie jest to tendencja nowa, pojawiła się przecież wraz z upowszechnieniem pierwszego medium masowego, a więc może już wraz z wynalezieniem gazety, a może nawet wcześniej. XX wiek i popkultura przyniosły gwałtownych skok w tej tendencji rozwoju, a trend przyspieszający (o którym wyżej) wyraźnie zauważalny jest od kilku lat. Obecna dekada nosi zatem znamiona pewnej „epokowości” tudzież „przełomu”. Wszystkie zjawiska, o których piszę mają jednak rodowód o wiele starszy niż wyłącznie internetowy. W latach 80., 70. czy 60. zależność treść-przekaz-opinia (opinia nadbudowana nad treścią, a więc wyprzedzająca treść) również istniała, nie ma co do tego wątpliwości, lecz jej rola nigdy nie była tak duża. Myślę, że właśnie dzisiaj znaczenie tej zależności dla oceny istnienia muzyki w popkulturze nie może być przecenione.

II

Ale co to w ogóle znaczy, że opinia wyprzedza treść? To zjawisko symptomatyczne dla epoki panowania Internetu w mediach, a szczególnie przybierające na sile w dobie Web 2.0 (jako, że zdefiniowanie Web 2.0 podobno wcale nie jest proste, na potrzeby tego tekstu przyjmijmy, że zestawione ze sobą cyferki 2 i 0 oznaczają ciągle zwiększający się udział internautów w tworzeniu samego Internetu. Web 2.0 zdaje się dużo bardziej niż wcześniejsze cuda w sieci zaburzać naturalny dla mediów podział na „kreujących” i „odbierających” informację). Internet w swojej obecnej formie przede wszystkim upowszechnił dostęp do wiadomości, publicystycznych treści i opinii; przyspieszył ich obieg i umożliwił udział wcześniej biernego „odbiorcy” w dyskusji – przestawił go z trybu statycznego na dynamiczny, pozwolił obudzić w sobie zaangażowanie. Ta zmiana sposobu działania medium będącego nośnikiem treści i jednocześnie zmiana sposobu myślenia jego użytkowników, zaczęła rzutować na podstawowe zasady rządzące rynkiem muzycznym. Nie tyle dokonała rewolucji (i tu nadużycie słowa „rewolucja” jest nader powszechne), co uwydatniła wiele z nich – wręcz rozdęła do niewyobrażalnych wcześniej rozmiarów. Słowem kluczowym stała się „moda” kształtowana przez wspomnianą wcześniej „opinię”. Zmiana w mediach zwiększyła znaczenie mód, ich ilość i w końcu częstotliwość zastępowania starych nowymi.

Upowszechnienie dostępu do wiadomości już dawno odbyło się na drodze zalania rynku wizerunkiem. To znowu metoda starsza niż sam Internet – wraz z telewizją, znaki towarowe w postaci samych promowanych, opuściły witryny sklepowe i przeniosły się do domów; wraz z Internetem bezcelowe stały się próby ucieczki przed wizerunkiem. W zeszłym roku wszechobecny kolor „morski” (?) oznaczał w środowisku polskich fanów alternatywy tylko jedno: Muchy. Charakterystyczna barwa podpatrzona w kilku miejscach w sieci (na banerach reklamowych) musiała budzić natychmiastowe skojarzenia. „Aha, coś jest na rzeczy”. Zupełnie inną sprawą pozostaje pytanie, czy ktokolwiek w środowisku tym zdołał uchronić się przed znajomością „najlepszego polskiego zespołu bez kontraktu”?

Upowszechnienie oznacza szeroki dostęp do różnych źródeł informacji. Słuchacz przestał być niewolnikiem jednej gazety – jednej trybuny, z której ktoś autorytatywnie wygłasza swoje poglądy. Dzisiaj serwisy tematyczne w ilości niezliczonej znajdują się w odległości jednego kliknięcia myszki. Znowu banał – pomyślałby kto – bo i 10 lat temu Internet funkcjonował podobnie. Ale powtarzam – i w latach 70. media funkcjonowały podobnie, lecz nie na taką skalę. Tej mnogości towarzyszy szybkość. Dla muzyki news ma stosunkowo małe znaczenie, natomiast opinia – o tak, opinia to broń, która obala królów i wynosi na tron rozlicznych samozwańców. Szybkość cyrkulacji opinii z jednego środowiska do drugiego jest – znowu – większa niż kiedykolwiek wcześniej. Co ciekawe, jest to wynikiem zastosowania metody poczty pantoflowej. Opinia skacze z jednego forum na drugie; wypowiedziana raz przez jednego krytyka w Stanach zostaje powtórzona przez kilkunastu innych na całym świecie. Znów „sprawa” Much jest niezwykle obrazowa: owo „najlepszy polski zespół…” stało się sloganem tak często przywoływanym, tak rozpoznawalnym, jakby prawda, która wymaga nie wiedzy, a wiary. Paradoksalnie pluralizm mediów wypromował homogeniczność opinii (rzecz jasna, nie absolutną, ale w znacznym stopniu zauważalną). Albo z innej strony: pisząc zeszłoroczny tekst poświęcony nowej płycie Tomahawk, leitmotivem uczyniłem historię zdegustowanego kondycją muzyki native-american Duane’a Denisona. Recenzję w identycznym tonie zamieścił jakiś czas później „Przekrój”. Oczywiście nie sugeruję, że recenzent „Przekroju” popełnił plagiat, bowiem obaj – a przynajmniej ja – pisaliśmy na podstawie notki prasowej, w którą wyposażył nas wydawca albumu. Skąd pochodziła notka? Oczywiście ze strony internetowej wytwórni! Ten mechanizm ustawił Tomahawk na bezpiecznej pozycji antytezy new age, „gitarowej odpowiedzi na syntezatorowy bełkot”. W ten sposób w alternatywnych kręgach grupa automatycznie złapała dodatkowe punkty. Ale nie chodzi nawet o fakt, że kreacja takiego wizerunku ulepszyła samą muzykę. Chodzi przede wszystkim o wizerunek – powszechność występowania utrwaliła go w głowach odbiorców, wyrobiła pewną markę, linię, której Tomahawk może (rzecz jasna nie musi) się teraz bezpiecznie trzymać. Znając kreatywność muzyków skupionych wokół Mike’a Pattona, ów wizerunek zostanie zastąpiony nowym na kolejnej płycie – tak czy inaczej, przynajmniej na etapie „Anonymous” wokół niego kręciła się kampania promocyjna.

(Niektórzy zauważyli zapewne, jak zakończyłem poprzedni akapit. Napisałem o „muzykach skupionych wokół Mike’a Pattona”. Patton odgrywał w powstaniu „Anonymous” marginalną rolę, mózgiem przedsięwzięcia był przecież Duane Deninson. Ale Patton => Faith No More => Mr. Bungle => John Zorn => ambitna muzyka. W ten sposób ustawia się odbiór; w ten sposób, nim muzyka w ogóle do niego trafi, słuchacz ma już wyrobione na jej temat zdanie.)

W końcu wskazałem trzeci element towarzyszący pochodowi opinii – informacyjny szum pochodzący z dołu, tzn. od samych fanów. To tutaj epoka Web 2.0 odcisnęła swoje piętno najmocniej. Nie chcę analizować zjawiska, które dzisiaj stało się wręcz namacalne, którego każdy może na własną rękę doświadczyć (i zapewne doświadcza). Już starsze od 2.0 fora internetowe, listy dyskusyjne uczyniły publicystą każdego zainteresowanego. Piszący te słowa 1,5-2 lata temu prowadził muzycznego bloga dla grupki znajomych i nie przypuszczał, że jego teksty w chwilę później zawisną na stronie serwisu odwiedzanego codziennie przez kilka tysięcy internautów. Przykład Screenagers jest wręcz modelowy: zespół redakcyjny to pasjonaci muzyki zarażający swoim entuzjazmem innych – nie krytycy utrzymujący się z pisania, nie absolwenci dziennikarstwa czy muzykologii; w znakomitej większości ludzie posiadający ledwie marginalną wiedzę z zakresu teorii muzyki. Klasyczna krytyka i dziennikarstwo ma się do nas jak pięść do nosa. Myślenie tej epoki jest więc następujące: skoro my możemy prowadzić serwis i kreować gusta, w podobny sposób kreować gusta mogą inni internauci, członkowie sieciowych wspólnot. Stąd już tylko krok do prawdziwej inwazji lokalnych autorytetów, których zdanie rozsądza czy w dobrym tonie jest słuchać Bowiego czy Vana Morriosna, Arcade Fire czy The Field. Środowisko słuchaczy muzyki zostało na dobre i na złe dotknięte zjawiskiem „sieciowych celebrities”.

Można by jeszcze wymienić dziesiątki innych czynników, które sprawiają, że opinia wyprzedza treść, ale nie widzę sensu w robieniu tego, skoro mechanizm co do zasady wydaje się zrozumiały. Reasumując: słuchacz zanim w ogóle wysłucha debiutu Much, zna wizerunek jego twórców, zna promocyjny kolor; wie, że do niedawna Muchy były „najlepszym polskim zespołem bez kontraktu”, a dzisiaj posiadają i kontrakt, i debiutancki album; zna pochlebną opinię kilku serwisów i gazet, z Wikipedii zna skróconą biografię Michała Wiraszki; w końcu kilka razy zdążył przeczytać na forum komentarze do swoich postów: „Nie słyszałeś jeszcze Much!? Bez kitu!”. 30 lat temu mechanizm ten ograniczał się w Polsce do opinii Piotra Kaczkowskiego i Alana Freemana. To stwarza widoczną różnicę.

III

Byłbym, rzecz jasna, naiwny, gdybym w imię niezależności poglądów i słuchaczy zachęcał do porzucenia Internetu, powrotu do korzeni, kupowania płyt w ciemno i innych głupot. Kondycja muzyki jest analogiczna do kondycji globalnego świata. Jedni mówią „nowa kolonizacja”, inni zachwycają się zaletami iPhone’a, a prawda jak zwykle leży gdzieś pośrodku. A więc muzyka dzisiaj jest muzyką globalną, dla której proces globalizacji stanowi i zagrożenie, i dobrodziejstwo zarazem. Plusy ujemne i plusy dodatnie równoważą się – w ten sposób proces nie ma wymiaru ani negatywnego, ani pozytywnego. Jest nieuchronną tendencją, której źródła leżą daleko poza samym przemysłem muzycznym. Zachowujemy się według angielskiej zasady „love it or leave it”. Jako, że kochamy muzykę, rozwiązanie zdaje się być tylko jedno, ale niezależnie czy „love it” czy „leave it”, lepiej świadomym być realiów, w których się (chcąc nie chcąc) egzystuje. Istotą zajęcia stanowiska w realiach zarysowanych dwa akapity wyżej, jest według mnie odnalezienie zdrowego balansu między subiektywnym odbiorem, a uczestnictwem w napędzanej przez opinię mediów modzie. Zupełne odcięcie się od niej wymagałoby utraty zmysłów, co wcale nie wydaje się rozwiązaniem ani zbalansowanym, ani rozsądnym. A więc pytanie brzmi: gdzie, jeśli gdzieś w ogóle, moda pozostawiła słuchaczowi strefę autonomii? Przede wszystkim stworzyła dwie archetypiczne postawy słuchacza-odbiorcy – bierną i zaangażowaną.

Słuchacz bierny to albo zobojętniały (bo nie zainteresowany) odbiorca medialnych treści (na pytanie „Czego słuchasz?” odpowiada: „Radia”), albo jego dokładne przeciwieństwo, pasjonat muzyki skupiony tylko na własnym guście i przez to oderwany od realiów i trendów – dźwiękowy konserwatysta. Postawa bierna (będę się, dla jasności, trzymał tego terminu, choć nie jest idealny) w tym sensie jest oderwana od mody, bo albo na nią nieczuła, albo w stosunku do niej zapóźniona. Słuchacz radia paradoksalnie pozostaje daleko w tyle za modą, bowiem moda dzisiaj zawsze wyprzedza to, co masowe. Moda ma wydawać się w pewien sposób elitarna – a więc niszowa i niezależna – co oczywiście stoi w sprzeczności z samym znaczeniem terminów „moda”, „modne” etc. Ta sprzeczność nie przeszkadza jednak funkcjonować zjawisku. Ot, choćby „inteligentny pop” reprezentowany przez Nelly Furtado (wiem, wiem, stare. Kto dzisiaj jest gwiazdą inteligentnego popu?) to ciekawy przykład mody: choć przecież jest popem, a więc pod względem popularności daje się w naszym kraju wrzucić do jednej przegródki z „nie-inteligentnymi” gwiazdkami, stwarza pozory elitarności – jest zabawnym „pop among pop”, a więc każdy chce grać „inteligentny pop”. W ten sposób przemieszaniu ulegają wszystkie kryteria klasyfikacji. Czy to jeszcze pop czy już muzyka niezależna? Czy po prostu muzyka dobra czy modna? Słuchanie „inteligentnego popu” zaczęło się od kilku błyskotliwych kompozycji, które miały szansę poprawić fatalną kondycję gatunku, w jakiej ten zakończył lata ’90. Wystarczyła chwila, by media urodziły nową modę i zaraziły nią kręgi słuchaczy do tej pory nie zainteresowanych dokonaniami Kylie, Britney i Nelly. Ale słuchacze niezalu zawsze słuchali popu inteligentnego, co dla nich znaczyło „w pewien sposób elitarnego”. Muzyka POPularna stała się elitarną – dlatego słuchacz radia nie kwalifikuje się do bycia modnym, jeśli słucha jednocześnie i Rubika, i Nelly. Ale akurat jego obchodzi to najmniej.

(Tutaj wypada zaznaczyć, że termin „muzyka niezależna” w obrębie popkultury niemal zupełnie stracił rację bytu. Należałoby go zastąpić raczej „muzyką modną”. Fakt, że coś staje się modne, sprawia, że sięgnąć po to chcą coraz szersze kręgi słuchaczy. Obecnie nie ma niedostępnych dóbr na rynku muzycznym. W ten czy inny sposób każda wydana płyta przestaje być białym krukiem. Trafiłem niedawno na stronę, z której legalnie i za darmo można ściągnąć niezłej jakości .mp3 transferowane z mitycznej płyt winylowej – nigdy nie wydanego na CD albumu Shades Of Joy „Music Of El Topo”. Jeśli w znacznym stopniu „niezależne” utożsamialiśmy dotąd z „niszowym”, to „Music Of El Topo” przestało być niszowe – dzisiaj, jeśli zechcą, mogą po ten album sięgnąć miliony słuchaczy. Ale nie zechcą, bo Shades Of Joy nie jest modne, nie jest hype’owane. Dlatego nie jest niezalowe ani w starym, ani w nowym tego słowa znaczeniu.)

Słuchacz zaangażowany to oczywiste przeciwieństwo słuchacza biernego, ktoś pozostający na bieżąco z modą – a więc ja, ty i w większości inni czytelnicy tego artykułu. Koncepcję podobnego podziału zaproponowałem już w dyskusji na forum Screenagers i spotkała się ona nie tyle z krytyką, co raczej z postulatem uzupełnienia jej czarno-białego szkicu, o niezbędną sferę szarości. Oczywiście, to model bardzo ogólny i zdaję sobie sprawę, że generalizuję. Niemniej jednak, właśnie te dwie postawy (bierna/zaangażowana) nadają ton stosunkowi słuchaczy do muzyki dzisiaj. Myślę też, że są obrazowe i dobrze oddają mój punkt widzenia, którego przecież nie każdy musi podzielać. Jeśli zatem uzupełniać, to o element subiektywny – gust – o którym napisałem już niemało (w felietonach Newslettera Screenagers.pl). Nigdy bowiem nie jest tak, że słuchacz zaangażowany podchodzi do tego, co podrzuca mu moda bezkrytycznie, tak jak słuchacz konserwatywny nie słucha przez całe lata jednego tylko zespołu albo jednej tylko piosenki. Chyba nie sądziliście, że tak uważam?

Element subiektywny to gust, pryzmat, przez który się tę globalną muzykę postrzega. Według jednych hooki u The Libertines urywają głowę, dla innych pozostają zupełnie bezbarwne. Czy ktoś jest w stanie wskazać wyższość tych pierwszych nad drugimi tudzież drugich nad pierwszymi? Ale gust – jak całe subiektywne postrzeganie – podlega różnorodnym uwarunkowaniom, jest obiektem ciągłej zmiany. Nie rozwodząc się na ten temat (zdecydowanie wybiegający poza rozważania o muzyce globalnej; znów nie czuję się właściwą osobą, by o tym mówić): każda usłyszana melodia zmienia mój gust i pozostawia innym słuchaczem; przez ten gust będę postrzegał każdą następną. Tak myślę – to trochę jakby manifest, wiem – i nie zamierzam specjalnie tezy tej bronić. Bez popadania w akademickość, zaznaczę, że nie tylko „każda usłyszana melodia”, ale też każda moda, każdy hype nie pozwala nam w sposób niezdeterminowany odbierać muzyki. To właśnie sytuacja, w której opinia wyprzedza treść – dla mnie znak czasów. A oczekiwaną sferą szarości niech będzie to, że żaden słuchacz nie podchodzi do mody bezkrytycznie i zarazem żaden słuchacz nie może dzisiaj, tkwiąc w popkulturze, od mody zupełnie uciec.

Pozostawiając ten straszliwy akapit za sobą przechodzę wreszcie do finału. Jeśli kondycja odbiorcy muzyki globalnej jest nierozerwalnie spleciona z kondycją kreujących mody mediów (zwłaszcza internetowych), czy istnieją rozsądne wnioski końcowe? Program pozytywny? Ostatecznie napisałem przecież, że nie jestem naiwny, a przynajmniej nie zupełnie. Nie widzę możliwości zawracania kijem rzeki. Kamień rozwoju toczy się coraz szybciej, a zaraz za nim jest cała lawina argumentów pro-popkulturowych. Ja pisałem głównie o tym, co budzi moje wątpliwości, ale jeśli dostrzegam jakiś program pozytywny to właśnie w takim pisaniu. Skoro nie można być lepszym słuchaczem (a cóż to jest? Czy ktoś odważy się wartościować słuchaczy? Ja nie!), można przynajmniej być bardziej świadomym. Jeśli nawet uważacie, że to, co napisałem to stek bzdur i tak wyszliście ze starcia z „Muzyką globalną” bogatsi o krytyczną opinię. A więc bardziej świadomi! Wielokrotnie życzyłem sobie i wam, by krytycy nie imputowali swoich poglądów czytelnikom. To chyba jedyny mój sformułowany postulat dotyczący tego, co mogłoby się zmienić. Ale i w tym tkwi nieunikniona dwuznaczność – w końcu wszystko, co piszę, piszę z pozycji recenzenta muzycznego właśnie. Odnosząc się do zjawiska mody, pozostaję w jego kręgu, a więc i mnie musi się ono udzielać i zarazem ja je współtworzę. Wniosek: skoro jako media internetowe dobrnęliśmy do tego miejsca (a cofanie się nie ma żadnego sensu), przynajmniej starajmy się działać rzetelnie. I właśnie dlatego, w bieżącym roku z pewnością czeka was kilka ożywczych hype’ów… To również jest stała tendencja.

Paweł Sajewicz (3 lipca 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także