Polska 2008 do przerwy

Nasi reprezentanci zwykli prezentować się znacznie lepiej w drugiej połowie. Jeśli ta zasada znajdzie po raz kolejny zastosowanie, to czeka nas jeszcze wiele pozytywnych wrażeń do końca roku, bo pierwsze sześć miesięcy okazało się być całkiem satysfakcjonujące. Oto krótkie podsumowanie tego, co wydarzyło się w tym czasie w Polsce, a o czym nie zdążyliśmy jeszcze napisać.

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 1

Pink Freud – Alchemia (6/10)

Zeszłoroczna płyta Pink Freud była subtelnym, aczkolwiek jasnym odejściem od filozofii łączenia jazzu z drobnymi elementami wywodzącymi się z muzyki elektronicznej. Jak przekonywali sami muzycy, tym razem postawiono na kolektywną improwizację, która w zderzeniu z punkową energią dała nieco odmienny, a zarazem wielce intrygujący rezultat. „Alchemia” to z kolei zapis koncertowych zmagań Mazolewskiego i jego kolegów z października 2006 roku. Muzycznie to bezpośrednie nawiązanie do brzmienia fusion z pierwszej połowy lat 70. Z tym, że zdecydowanie bardziej słyszalne są tutaj odniesienia do Weather Report czy – w mniejszym stopniu – do elektrycznego Milesa Davisa niż do Mahavishnu Orchestra. Ten specyficzny nastrój wkrada się głównie dzięki odkurzonemu brzmieniu pianina Hammond B3, na którym w czasie koncertów w sławnym klubie Alchemia zagrał Marcin Masecki. Poza tym Pink Freud prezentują swoje kompozycje, wtedy jeszcze z nadchodzącego dużymi krokami „Punk Freud” (m.in. „Police Jazz”), a także odnoszą się do kompozycji autorstwa Zawinula, która pojawiła się na „Sweetnighter” sygnowanego nazwą Weather Report („Boogie Woogie Waltz”). W ogólnym rozrachunku powstała godna uwagi rzecz, którą można postawić na półce obok ostatnich dokonań Sing Sing Penelope czy Ecstasy Project. Szkoda tylko, że niniejszy, zarejestrowany występ tylko momentami nawiązuje do tego, co grupa zaprezentowała na zeszłorocznym Off Festivalu. A jak pamiętamy wtedy ukoronowaniem koncertu było zupełnie fantastyczne wykonanie „Theme De Yo Yo” autorstwa Art Ensemble Of Chicago. (pw)

http://myspace.com/pinkfreudmusic

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 2

Öszibarack – Plim Plum Plam (7/10)

O, „Plim Plum Plam”? Trochę jak Joanna Newsom, biorę! Może nie do końca tak było, bo Öszibarack poznałem 4 lata temu przy okazji składanki Kostrzewy i wiedziałem czego się spodziewać. No, mniej więcej. Przyznam się szczerze, że nie oczekiwałem czegoś aż tak fajnego. Pierwszy utwór, trochę pośledni, jednostajny i chyba próbujący nawiązać do tytułu pojawiającym się tu i ówdzie dosyć nieporadnym plumkaniem, nastawia niezbyt przychylnie. I kiedy zmroziła mnie wizja kilkudziesięciu minut nudy, wszedł utwór drugi, „Liquid Song”. Początkowo solidna popowa piosenka, po 1:20 zaczyna się zmieniać w sposób niepozorny, ale jednak zauważalny. Öszibarack bardzo delikatnie, najpierw dzięki zwichniętym motywom klawiszy, następnie przez nienachalne popisy wokalistki buduje napięcie i kończy piosenkę kiedy trzeba. Niesłusznie nie spodziewałem się znaleźć tutaj czegoś tak solidnego. I jest tego więcej. Na pochwały zasługuje świetne „Surfin' Safari”, które przez sześć minut zasuwa równo i nie chce się znudzić. Jest jeszcze „Point Black”, które za połączenie elektroniki i punkowej perkusji (surowy werbel, ooo tak) dopisuję do moich ulubionych na płycie. W zasadzie już do końca jest dobrze, choć mam wrażenie, że w niektórych utworach Öszibarack mieli pomysł tylko na początek piosenki. Ale przymknijmy na to oko – songwriting, produkcja, pomysły i inspiracje zapracowały dzielnie na nieco naciąganą, ale jednak siódemkę. (ak)

http://myspace.com/oszibarack

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 3

Marcin Wasilewski Trio – January (6/10)

Trio Marcina Wasilewskiego to trzy czwarte kwartetu Tomasza Stańki. Podobnie jak na płytach nagranych ze słynnym trębaczem grupa prezentuje miękką, kanapową odmianę europejskiego jazzu. Niesprawiedliwością byłoby jednak postrzeganie ich twórczości jedynie przez pryzmat tej współpracy. „January” to już siódma płyta nagrana w takim składzie (wcześniejsze również jako Simple Acoustic Trio) i doświadczenie wyraźnie przekłada się na jakość. Muzycy odciskają swoje piętno na wyeksploatowanej formule jazzowego tria z wiodącą rolą fortepianu i pomimo skromnego zestawu instrumentów tworzą bardzo intensywne kompozycje. Oprócz autorskich utworów Wasilewskiego są to interpretacje pięciu klasyków – od kompozycji Ennio Morricone, przez „Balladynę” Stańki, aż po „Diamonds and Pearls” Prince'a (!). I wbrew mroźnemu tytułowi jest to płyta ciepła i pozytywna. (mk)

http://myspace.com/marcinwasilewskitrio

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 4

Cool Kids Of Death – Afterparty (3/10)

Pamiętam poczucie wstydu, kiedy w pierwszych dniach nowego roku CKOD wykonali trzy lub cztery kawałki z nadchodzącej płyty w radiowej Trójce. Zarówno poziom piosenek, jak i jakość ich wykonania zwiastował autentyczną, pierwszą w historii zespołu katastrofę – choć przyznajmy, że już zarówno „2”, jak i „2006” balansowały momentami na granicy dziadostwa. Zasadniczy kłopot z „Afterparty” jest jednak inny. Wyobraźcie sobie gości, którym wydaje się, że nakręcili najbardziej szokujący film w historii kina: sceny zbiorowego gwałtu, brutalne morderstwa, smród gówna i sam szatan spieprzający gdzie raki zimują. A potem przychodzą ludzie, oglądają to, wpieprzają popcorn, ziewają i wychodzą w połowie. Miało być strasznie, miała być wielka rozpierducha, ale czy oni naprawdę kogokolwiek jeszcze bulwersują? (ka)

http://myspace.com/coolkidsofdeathspace

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 5

Horny Trees – Horny Trees (7/10)

Duży plus należy im się już za samo nietuzinkowe poczucie humoru – byłoby ono jednak niczym bez zaplecza w postaci jak najbardziej poważnych pomysłów na ciekawe podjęcie tematu. Warszawskie trio jazzowe w składzie Szamburski, Bielawski i Zemler, bezlitośnie obnaża wszystkie ciemne i pożądliwe strony... drzew. Miękko brzmiący bas, drewniane instrumenty perkusyjne, delikatne muśnięcie elektroniki pod czujnym okiem gościnnie towarzyszącego artystom DJ-a Lenara, tworzą kapitalne tło dla klarnetu grającego główną rolę na płycie – czasem leniwego i stonowanego, to znowu jazgotliwego i szamoczącego się jak ryba dopiero co wyciągnięta z wody. Już od pierwszego utworu, będącego pijaną parodią pewnej znanej melodii operowej, rozpościera się przed nami obraz lasu, jakiego wcześniej nie znaliśmy – wciąż pięknego i dostojnego, ale także pełnego tajemnic i przyziemnych skłonności. Kto powiedział, że dendrologia musi być nudna? (kmw)

http://myspace.com/hornytrees

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 6

O.S.T.R. – Ja tu tylko sprzątam (7/10)

„Ja tu tylko sprzątam” to kolejna płyta, która utwierdza w przekonaniu, że Ostry należy do ścisłej czołówki polskiego hip-hopu. Po wcześniejszym, rozpolitykowanym „HollyŁódź” tym razem O.S.T.R zdecydowanie bardziej urozmaicił materiał. Bezkolizyjnie żongluje publicystycznymi tekstami, jak i peanami na cześć słodyczy. Robi to z gracją, polotem, czasem wulgarnie, ale nigdy prostacko. Momentami może irytować flow, ale bez wątpienia jest to znak rozpoznawczy Ostrowskiego, trudno zatem wyobrazić sobie inne rozwiązania. Pod względem muzycznym aktualne wydawnictwo wydaje się najbardziej dojrzałym i po prostu pociągającym albumem, jaki wyszedł spod rąk Polaka. Obok luźniejszych funkowych beatów czy lajtowego soulu spokojnie egzystują bardziej quasi-jazzowe motywy, przez co nie ma nawet czasu się nudzić. (kk)

http://myspace.com/ostry

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 7

Vixo – Love Is God's Money [EP] (2/10)

Na horyzoncie pojawia się kolejna kapela, za którą mogłyby się ciągnąć procesje, niosące dwa transparenty: „Nie każdy śpiewać może!” i „Brit-rock dla Brytyjczyków!”, bo jak nazwa wskazuje, ten rodzaj muzyki najlepiej sprawdza się tam, skąd pochodzi. Niech sami piją piwo, którego sobie naważyli! Widząc w jak opłakanym stanie znajduje się tamtejszy przemysł muzyczny, powinniśmy się wstydzić, że ktoś tu jeszcze próbuje brać przykład z pupilków i pieszczoszków rozwrzeszczanych nastolatków, których muzyczna erudycja kończy się i zaczyna na „Is This It” The Strokes. Jakby na to nie patrzeć, takie przypadki się zdarzają, i to coraz częściej, a debiutancka EP-ka Vixo jest tego niechlubnym przykładem. Dam im fory, nie będę czepiać się kompletnej bezideowości ich piosenek. Uznam to za pretensjonalny soundtrack dla szesnastolatka – od tego jeszcze nikt nie umarł. Ale na miłość boską, czemu oni to śpiewają po angielsku, skoro już pierwsze zdanie „Farewell In Oblivion” sprawia, że wykrzywiam się w cierpieniu, słysząc koszmarny akcent wokalisty. Głosem też przegrywa co najmniej 3:0 z Markiem Karwowskim z Rentona. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, hmm... naprawdę chciałabym znaleźć choć jeden pozytyw w tej postlibertinowskiej papce, przy której nowy Coldplay mógłby otrzymać nominacje do albumu roku, a „Konk” The Kooks wspina się na wyżyny college'owego indie. Chwytam się więc brzytwy – „Lifesaver”, gdy przymknie się oko ma kanciastość słów, dukanych w tym miękkim przecież języku, może spokojnie posłużyć jako niezobowiązujące tło do porannej toalety. Przyjemna melodia wzbogacona delikatnymi damskimi wokalami w porównaniu z resztą kompozycji całkiem nieźle broni się, bo ja wiem, może młodzieńczą naiwnością? (kmw)

http://myspace.com/vixoband

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 8

Klimt – Jesienne odcienie melancholii (6/10)

Tytuł mówi wszystko. Klimt stworzył płytę będącą świetnym jesiennym soundtrackiem. W sam raz na coraz dłuższe, jak i zimniejsze wieczory, kiedy przyroda znów zapada w mocny sen. Dynamiczny ambient miesza się z post-rockiem, a gdzieniegdzie kroczą sobie bez pośpiechu shoegaze'owe nostalgicznie dźwięki. Akustyczne uderzenia kooperują z dream popową atmosferą, co może luźno się kojarzyć z marzycielskim graniem a la Slowdive. Brzmi to wszystko dosyć świeżo, jednakże jeśli punktem odniesienia będzie nasza scena. W sytuacji gdy spojrzymy na „Jesienne odcienie melancholii” pod kątem światowego grania, to nie ma tu nic, co mogłoby jakoś znacząco wyróżnić Klimt spośród tysięcy podobnych ambient/post-rockowych wykonawców. Słucha się tego bardzo dobrze, są tzw. momenty, ale summa summarum jeszcze tego *czegoś* brakuje. A może tylko źle trafił z terminem wydania? (kk)

http://myspace.com/theklimt

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 9

Muariolanza - Po drugiej stronie Przemszy (6/10)

Oj, trochę nie moja działka. Etykietka „ambient-jazz” wydała mi się co najmniej interesująca i spodziewałem się czegoś innego. No bo jak „ambient-jazz”, to trochę ambientu musi być, prawda? A ja tu słyszę jazz, funk i rock. Przyznajmy, wszystko to stoi na wysokim poziomie, jest bardzo ekspresyjnie, a przy tym zupełnie słuchalnie. Upraszczając, mógłbym napisać, że to takie polskie Nomo, tylko bardziej szczere i wariackie. I byłoby naprawdę super, gdyby nie wokale. No nie wiem, chyba za młody jestem na takie rzeczy. Pokrzykiwania (czy recytacje, jak kto woli) tego typu to mi się kojarzą z różnymi dziwadłami puszczanymi czasem w Trójce. Kompletnie nie czuję łączenia poezji z nową muzyką. W Polsce robi się takie rzeczy dosyć często i musi to mieć swoich odbiorców. Ale jak ci ludzie wyglądają i co w tym widzą – nie wiem, nie spotkałem ani jednego. I choć na stronie MySpace zespołu możemy przeczytać, że teksty stanowią integralną część płyty, to właśnie wokal zdaje się być jedynym doczepionym na siłę elementem. Wielka szkoda, bo sama muzyka to jest to, na co ostatnio mam ochotę. I na wysokości „Pogoria” to nawet ambient rzeczywiście się pojawił. (ak)

http://myspace.com/muariolanza

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 10

Tomasz Budzyński – Luna (6/10)

Można się pukać w czoło patrząc na to, jakich muzycznych wyborów dokonywał Budzyński przez ostatnie lata. Ale do solowych produkcji należy podchodzić ze sporym szacunkiem. Co by nie mówić – takiej muzyki, jak ta na „Lunie”, w Polsce prawie nie ma. Przede wszystkim narzucają się inspiracje apokaliptycznym folkiem, industrialem, a także przestrzennym rockiem spod znaku pierwszej płyty Armii. Budzy stara się wytworzyć atmosferę bajki, lecz jest to raczej romantyczna bajka o końcu świata aniżeli wzruszająca opowiastka z morałem na końcu. Niestety, sporym mankamentem jest nawał pomysłów, które niekoniecznie ze sobą współgrają. Można się też przyczepić do samego śpiewu, szczególnie we fragmentach po angielsku, gdy na wierzch wychodzą wszystkie bolączki rodzimej muzyki. Tym samym „Luna” jest „jedynie” bardzo solidnym i ciekawym tworem, niepotrafiącym wzbić się na trochę wyższy poziom. (kk)

http://myspace.com/budzypl

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 11

The Cyclist – Gymnastics (6/10)

Początki formacji The Cyclist sięgają już dwóch lat wstecz, kiedy to Wojtek Woźniak, basista Variete, postanowił zająć się muzykowaniem o wiele bardziej nieograniczonym, niż dawała mu na to możliwość na wszystkie strony już wyeksploatowana formuła macierzystego zespołu. Do współpracy zaprosił Jacka Buhla – pierwszego perkusistę wyżej wspomnianej grypy, Daniela Mackiewicza – klawiszowaca min. Sing Sing Penelope, a także założyciela wytwórni unpopularrecords – DJ-a Grzanko Muzykanta. Kolaboracja tak zacnych artystów po prostu musiała zaowocować nagraniem nieszablonowej porcji swawolnych decybeli. „Gymnastics” jest połączeniem free jazzu, funku, elektroniki oraz turntablingu. Na tym polu Polacy nie musza mieć żadnych kompleksów, gdyż to, co stworzyli, może śmiało konkurować z dziełami zagranicznych muzyków. Zgrabne dźwiękowe kolaże, raz kameralne i melancholijne, to znowu kapryśne i hałaśliwe, zaskakują oryginalnością i świeżym spojrzeniem na jazz. Pozostaje jednak lekki niedosyt, że panowie nie poszli jeszcze o krok dalej w wywracaniu wszystkich konwencji do góry nogami. Niektóre utwory nudzą transowymi powtórzeniami krótkich tematów – bardzo możliwe, że zamierzenie, by zrównoważyć skomasowanie jazgotu w innych – ale niestety, mojego serca tym zabiegiem nie skradli. Jednakże pomimo tej drobnej wpadki The Cyclist należą się wielkie brawa, bo dzięki nim, mamy szansę zmierzyć się z naprawdę ciekawym wydawnictwem. (kmw)

http://myspace.com/cyklisci

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 12

Kolorofon – Kolorofon [EP] (6/10)

Zespół powstał siedem lat temu, ale długograjacego albumu jeszcze do tej pory nie ma, bo i chyba dopiero w zeszłym roku wzbudzili większe zainteresowanie publiki i krytyki. W pierwszej połowie 2008 roku dostaliśmy do rąk ich self-titled EP-kę. Wydarzeniem jest otwierajacy płytę utwór „Bomba atomowa”, chyba pierwsza tak udana próba przeniesienia shoegaze'u spod znaku „Isn't Anything” My Bloody Valentine na grunt polski. Kto zna Zdrój Jana, odkryje sympatyczne podobieństwo w wokalu. Dla tej piosenki warto jest zainteresować się zespołem. Pozostałe dwa utwory to coś, z czego Kolorofon słynie, czyli dance-punk z bardziej funkowym zacięciem. Wychodzi im to lepiej niż chociażby Out Of Tune, to oczywiste, ale „Zapałki” śmierdzą lekką zrzynką z LCD Soundsystem, co nie ma raczej sensu, kto dziś słucha LCD? Całość do odsłuchania na ich majspejsie. (jr)

http://myspace.com/kolorofon

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 13

Różni wykonawcy – Noise gębowy (6/10)

Właściwie to opis zawartości tego malutkiego (3”) krążka mógłby skończyć się na przytoczeniu tytułu. Grupa śmiałków najwyraźniej pozazdrościła Pattonowi i postanowiła udowodnić, że Polacy nie gęsi jeśli chodzi „o odgłosy paszczą”. Zestaw możliwie najdziwniejszych dźwięków hałasopodobnych „tworzonych przy użyciu ust i ewentualnie strun głosowych”, smarkania (jak mi się wydaje) nie wyłączając, służy tu do symulacji harsh noisu. Mikrofonów nadużywali Rez Epo, Sordid, Thaw oraz XV Parówek, po czym ten ostatni dokonał miksu i aranżacji zebranego materiału w trzynaście króciutkich ścieżek. Trudno nazwać je kompozycjami nie tylko z racji ich długości (cały „album” trwa 18 minut) lecz również dosyć przypadkowego zestawiania dźwięków. To po prostu frywolne kolaże złożone z niezapisywalnych zdań wypowiadanych w nieistniejących językach, fikuśnego beatboxu, czknięć, syków, świstów; dźwiękowe plamy, wręcz plamki rozrzucane niedbale w eterze. Można by doszukać się tutaj odniesień do koncepcji muzyki akuzmatycznej oraz muzycznych anegdot Luca Ferrariego ale tak naprawdę to tylko zabawa konwencją. Pozycja, która z pewnością zainteresuje poszukiwaczy nieszablonowych brzmień. Reszta niech omija z daleka. (mk)

http://myspace.com/xvparowek

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 14

New York Crasnals – Faces and Noises We Can Make (6/10)

Trafiają tu rzutem na taśmę, ale ciężko było się odnieść do tej wydanej w grudniu 2007 płyty w ramach roku poprzedniego. Po niezłej EP-ce „Crack of City” (która zresztą jednoznacznie zdradza pochodzenie zespołu), New York Crasnals serwują słuchaczom pełnowymiarowy „Faces and Noises We Can Make”. Zespół porusza się głownie wokół (nieco wzmocnionych) brzmień chicagowskich oraz szeroko pojętego post-rocka (podobno też Interpolu, ale tego akurat za cholerę tu nie widzę), i trzeba uczciwie przyznać, że wychodzi im to co najmniej przyzwoicie. Kapitalny jest choćby „Low Fares Space Lines”, którego nie powstydziliby się najwięksi muzycy z omawianej szufladki. Z drugiej jednak strony w utworze następnym krasnale zdecydowanie za bardzo zbliżają się do rejonów od kikunastu lat bezowocnie penetrowanych przez Toola. Zacząłem opis właściwie od środka, bo pomimo keenanowego „Radiota” druga część płyty jest wyraźnie lepsza – w „Lassie Smore” można przyczepić się jedynie do nieudolnej gry słów w tytule, a closer to klasa sama w sobie. Całość „Faces and Noises We Can Make” jest dość posępna i dołująca, ale bez wątpienia jest to album dobry i wielce obiecujący na przyszłość. (dh)

http://myspace.com/newyorkcrasnals

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 15

L.Stadt – L.Stadt (5/10)

Łodzianie nieźle wyglądają na papierze, jeszcze lepiej na zdjęciach, a jak jest na płycie? Bywa żenująco – „Londyn” przypomniał o najbardziej denerwujących momentach zespołu Negatyw. Zwykle jednak jest całkiem znośnie. Plusik za to, że zespół stara się urozmaicać produkowane przez siebie tekstury – za punkt odniesienia mógłby posłużyć tu Beck ze swoją eklektyczną zdolnością do łączenia pastelowych, filmowych krajobrazów z surowymi bluesami na przestrzeni tego samego krążka. Czasami pomyślimy też o kwasach Blur z „13” czy Sneaker Pimps z longplaya „Splinter” – krótko mówiąc muzyce dość jednoznacznie kojarzącej się z końcówką lat dziewięćdziesiątych. I to jest pierwszy drobny problem, drugim zaś pozostaje pewna kompozycyjna niemoc, która nie pozwala L.Stadt na wkroczenie w prawdziwie groźne rejony. Stąd też poczucie, że słuchamy płyty bardziej „ciekawej” niż „dobrej”. (ka)

http://myspace.com/lstadt

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 16

Roszja i LU – Przez ścianę (6/10)

W przypadku Roszja i Lu okazało się, że droga między podziemnym hip-hopem i funkiem, a jak najbardziej klasycznym jazzem, wcale nie jest specjalnie długa i wyboista. „Przez ścianę” to niezwykle zwarta w formie, bo zawierająca zaledwie siedem utworów i raptem 25 minut muzyki, płyta, która mogłaby być daleką kuzynką Skalpela czy też mniej znanego Kanału Audytywnego. Roszja i Lu bez zbędnego patosu i większej spinki przypominają słuchaczowi korzenie polskiego jazzu, a by nadać krążkowi należyty klimat, sięgnęli po całą masę produkcyjnych sztuczek. Dzięki temu „Przez ścianę” brzmi jakby naprawdę nagrywane było przez ścianę pełnej modnych person i zadymionej od papierosów kafejki z lat 60. Do tego wszystkiego Roszja i Lu dodali coś z bajki współczesnej – hip-hop, dzięki któremu płyta nie stała się sentymentalną pozycją dla naszych rodziców i dziadków, ale niezwykle ambitnym krążkiem dla wyrobionego, poszukującego i jak najbardziej nowoczesnego słuchacza. (kw)

http://myspace.com/przezsciane

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 17

Kapela Ze Wsi Warszawa – Wymixowanie (6/10)

Mamy chyba do czynienia z wyrównywaniem dziejowych rachunków: po splądrowaniu bluesowych i jazzowych tradycji przez rock'n'rolla, a następnie popkulturową machinę białych czarna muzyka bierze rewanż, inkorporując dla swych potrzeb środkowoeuropejskie pieśni ludowe. Spokojnie, to nie jest tak, że biją naszych. Ot, najwybitniejsi obecnie piewcy słowiańskiej kultury poddali się remikserskiemu liftingowi. Dominują klimaty dub-reggae'owe spod znaku muzyka przeciwko rasizmowi, ale jest tu również trochę lounge'owej elektroniki. Można się zżymać, że jak na płytę z remiksami utwory są dość jednostronne, że interpretowane są w kółko te same tematy oraz że taneczne wersje odarte są z magii i wrażliwości oryginalnych wykonań, ale zawartość albumu z pewnością uszu nie rani, a i nóżką przytupać można. A o to chyba chodziło. (mk)

http://myspace.com/warsawvillageband

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 18

Julia Marcell – It Might Like You (6/10)

Kiedy całkiem spory kawał czasu temu pisaliśmy o mało znanej, młodej, obiecującej rodzimej singer/songwriterce, chyba nikt nie mógł przypuszczać, jak w sumie całkiem prężną karierę ta dziewczyna zrobi. Była wielka akcja pt. „pomóż Julii nagrać płytę”, było „Dzień Dobry TVN”, było nagrywanie albumu w Berlinie i w końcu jego premiera, a być może będzie i międzynarodowy sukces, bo Julia przymierza się do koncertowania poza granicami Polski w najbliższym czasie. Szkoda tylko, że większego odzewu na debiutancki krążek jakoś brak. „It Might Like You” potwierdza to, co już wiedzieliśmy: Julia ma talent, wdzięk, urok, jawi się jako naprawdę sympatyczna dziewczyna z Olsztyna, dodatkowo świadoma obranej drogi artystycznej. Zgoda, może jej płyta to nie wyżyny, może czasem wkrada się do niej monotonia i jakieś tam songwriterskie mankamenty też można na albumie znaleźć, ale i tak nie zmienia to faktu, że tak szczerym, uroczym i naturalnym postaciom jak Julia Marcell powinniśmy po cichu kibicować, licząc w przyszłości na więcej. (kw)

http://www.myspace.com/juliamarcell

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 19

Mil Mnóstwo – Uwolnij chomika (6/10)

Niby nie jest to pierwszy, i z pewnością też nie ostatni skład hip-hopowy, który ucieka stereotypowi nadętych pseudowieszczów jedynej i tajemnej prawdy o życiu w mieście, ale i tak pojawienie się każdego kolejnego wywołuje serie uśmiechów na twarzy. Duet Mil Mnóstwo swoją twórczością przywodzi na myśl przede wszystkim pozytywne wibracje z płyt Łony, w podobnym stylu łącząc solidną dawkę humoru, jazz-funkowy feeling i dystans do opisywanej rzeczywistości. Dobrze się przy tym bawiąc punktują swoje słabostki, własną twórczość i inspiracje (nie ma funku „Bez yyy”) czy sposób bycia panienek lekkich obyczajów („Pimp maj ess”, „Walentynki 2”). W parze z krytyką zasad funkcjonowania rynku muzycznego („Daj mi zagrać”) idą natomiast również czyny, dzięki czemu możecie się bardzo łatwo przekonać o wartości albumu klikając tutaj. (mk)

http://myspace.com/mmnostwo

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 20

Variete – Zapach wyjścia (4/10)

Variete nagrało „Zapach wyjścia” w Nowym Jorku, wspomagając się amerykańską sekcją rytmiczną – czarnoskórym basistą Donaldem Dixonem i perkusistą włoskiego pochodzenia Luigim Franceschinim, którzy podobno chcieli wnieść do muzyki grupy psychotyczny, nowojorski nerw. W założeniu płyta miała być rozwinięciem zimnej, transowej, zachowawczej koncepcji z „Nowego materiału”, albumu wydanego w 2005 roku po latach milczenia. Dodać przy tym należy, iż nadspodziewanie udanego. Niestety to, co decydowało o świeżości tamtych utworów, zupełnie zatraca się w schematycznym, odtwórczym powieleniu niemalże identycznych patentów na najnowszym longplayu. Poszczególne kompozycje wydają się stanowić zbiór mało ciekawych odrzutów poprzedniczki – zlewających się w jedną, ciągnącą się masę leniwych, transowych smutów. To swoiste post scriptum do „Nowego materiału”. Tam pomysł po długiej nieobecności studyjnej wypalił, tutaj zbyt bliskie podobieństwa wykluczają jakiekolwiek poszukiwania. I tylko teksty Grzegorza Kaźmierczaka ratują Płytę przed totalną klapą, trzymając jak zwykle równy poziom. Plus dodatkowy punkt za dołączenie do pierwszego tysiąca egzemplarzy miniaturowego tomiku wierszy jednego z najbardziej oryginalnych polskich tekściarzy. (tł)

http://myspace.com/variete

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 21

Miasto 1000 Gitar – Czy spotkamy się kiedyś w Odessie? (5/10)

Miasto 1000 Gitar od lat stanowi dla mnie pewien kłopot z przyporządkowaniem. Zdecydowanie szeroko nieznani, wąskiemu gronu fanów i tzw. krytyków znani doskonale. To oni – krytycy – pozwalają sobie regularnie na osobiste wyjazdy interpretacyjne w rejony rzadko uczęszczane przez młodych, polskich muzyków. Zespół czerpiący tak czytelnie (inna sprawa, czy udanie) z twórczości znakomitych kapel teoretycznie powinien być w pierwszej lidze rodzimej alternatywy. Paradoksalnie jednak nie jest, ale rzeczeni pismacy trafiają w sedno – bo właśnie w propozycji muzycznej anonimowego Miasta znajdzie się bardzo dużo pierwiastków przynależnych gitarowym legendom przytaczanym w recenzjach – Pavement, Built To Spill, Modest Mouse czy Yo La Tengo. I na płycie wydanej jeszcze w zeszłym roku znów jest podobnie. Z jednej strony ciągle charakterystyczne, pavementowskie gitary, obok trochę lo-fi wczesnego Becka, ale są i wyjazdy w stronę klimatów islandzkich (Sigur Ros?), sadcore Low, alt-country w stylu Willa Oldhama, electro-pop, ślady Jelinka. Plus mimo wszystko irytujący wokal. Dźwiękowe pomieszanie z poplątaniem, które w efekcie końcowym pozwala mi podjąć konwencję tylko do pewnego stopnia (gdzie pastisz, a gdzie poważka). A może po prostu nie znam się na żartach? (tł)

http://www.myspace.com/miasto1000gitar

Zdjęcie Polska 2008 do przerwy 22

Kyst - Tar [EP] (5/10)

Jest wiele powodów, dla których chciałbym napisać ciepłe słowa w kierunku tego projektu. A to, że lider zespołu jest w wieku, w którym ja sam chciałem mieć taki zespół, jemu się udało i to z całkiem niezłym rezultatem. A to, że na tego typu muzykę zawsze będzie zapotrzebowanie. A to, że inspiracje mają szlachetne, a szanse na rozwój spore. No i że to zespół z Sopotu (choć powstał w Norwegii), a to miasto ma u mnie gigantyczne fory. I tak, chciałbym pochwalić, ale jeszcze nie za bardzo mogę. Na przeszkodzie stoi przede wszystkim produkcja, ale też kilka małych wpadek. Ale po kolei. Włączając EP-kę prawie od razu słychać, że będzie to kolejna próba zaadaptowania u nas post-rocka. Piszę „prawie”, bo pierwsze kilkadziesiąt sekund wypełniają stuki, których do końca zrozumieć nie mogę. Dopiero później wchodzi ciepła gitara i rozpoczyna się tytułowe „Tar”. Gdyby w pozostałych piosenkach pojawiały się takie motywy gitarowe, jak ten ledwie słyszalny, w okolicy 4:40, to byłbym za tym, żeby Kyst poszło właśnie tą drogą. Jeśli nie, to najlepszym kierunkiem byłoby chyba rozwinięcie tego co dzieje się w „Shining”, zdecydowanie zresztą moim ulubionym. Pomijam produkcję, która najbardziej boli akurat w najlepszym, folkowym momencie, ale tu mnie mają, no doprawdy. Jeśli mogę przyjąć ton mentorski, to życzyłbym sobie po prostu bardziej subtelnego eksperymentowania. Czegoś jak końcówka „Cover Up” raczej, niż drażniące mimo wszystko zmiany tempa w „Coast”. No cóż, czekam na longplay i z kilku niewymienionych jeszcze powodów - trzymam kciuki. (ak)

http://www.myspace.com/kystband

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także