Palestrina i inne chłopaki

Nawet jeśli nie rozsmakujecie się w wokalnej muzyce kościelnej, pogimnastykujcie trochę umysł próbując ją zrozumieć.

Spośród ukrytych muzycznych dziwadeł, o których pisałem w zeszłym tygodniu, szczególnie jedno wydaje mi się warte szerszego wzmiankowania. Tym razem na bok odstawmy muzykę niezależną, muzykę popularną i w ogóle współczesną. Jest rok 1555, w Rzymie umiera papież Marcelin II, mecenas sztuki i protektor artystów. Ku jego pamięci kapelmistrz bazyliki św. Jana na Lateranie, Giovanni Pierluigi da Palestrina pisze żałobną „Missa Papae Marcelli” – jedno ze szczytowych osiągnięć (a może po prostu szczytowe osiągnięcie?) wokalnej polifonii.

Dzieło Palestriny z miejsca staje się wzorcowym przykładem muzyki swojej epoki. Jedni zarzucają mu zimne wycyzelowanie, brak emocji, inni – chwalą formalną perfekcję i szlachetność brzmienia. Dzięki kościelnej promocji (a przecież lud powinien słuchać tego, co miłe jest bożemu uchu), Włoch wyrasta szybko na prawdziwą gwiazdę renesansu. A jednak, jeśli zestawić je z wielkimi pokroju Chopina czy Mozarta, dzisiaj jego nazwisko pozostaje relatywnie nieznane. Czy to zestarzała się „Missa…” czy może historia okazała się dla Palestriny tak niewdzięczna? Żadne z dwojga. To muzyczny język uległ radykalnemu przełamaniu.

O Palestrinie i polifonii dowiedziałem się na studiach – nigdzie indziej nie miałbym szans. Dla osoby muzycznie niewykształconej historia klasyki zaczyna się na Bachu (optymistycznie: Monteverdim) – nomen omen, również mistrzu polifonii (mówi się, że największym), ale pozostającym już w zdecydowanie innej tradycji; wcześniejsze wieki nie istnieją wcale. Dowiedziałem się, usłyszałem i zachwyciłem. Nie urzeczony tym, co urzekało pierwszych słuchaczy „Missa Papae Marcelli”, i nie odrzucony, jak jej krytycy – byłem raczej oszołomiony innością, skrajną odrębnością od współczesnej techniki kompozytorskiej. Początkowo nie ogarniałem tego, co słyszę – nie potrafiłem opisać płynącej z głośników muzyki (ta daleko wykraczała poza moje wcześniejsze doświadczenie). Zachwyt był więc zachwytem nad nowością.

Z pomocą, jak rzadko, przyszły podręczniki. Oczywiście pisać o muzyce to jak… No, każdy wie co („to” powiedział kiedyś Tomek Beksiński). Ale potrzeba było klucza, żebym zrozumiał język kunsztu Palestriny. A więc polifonia, okazała się czym innym niż „polifoniczność” dzwonków. Polegała na równoczesnym rozwoju kilku równorzędnych linii melodycznych, najczęściej pozbawionych akompaniamentu. Była muzyką idealnego dopasowania – jej istota tkwiła w jak najdokładniejszym przystawaniu poszczególnych partii do siebie. Każda rozpatrywana z osobna stanowiła niezależny element, ale ich suma miała dać efekt kompozycji jednolitej. Doskonałość tę Bach osiągnął w takim stopniu, że polifonia jego autorstwa zatraciła wręcz polifoniczną wyrazistość. U Palestriny natomiast bardziej czytelne zdają się wielowątkowe podziały – przeplatające się głosy niezwykłego powabu, faktycznie – niezbyt emocjonalne, ale fantastycznie rozwijające kompozycję. Tak rozumiana muzyka (zdaję sobie sprawę z niedoskonałości mojego – czy jakiegokolwiek – opisu) stała w opozycji do języka, którym twórcy posługują się dzisiaj. Stąd trudność w odbiorze i „zapomnienie” jej mistrzów. Dla porównania: dzisiaj utwór podporządkowany jest jednemu, nadrzędnemu głosowi, który „położony” został na instrumentalny akompaniament. Tam – równorzędność głosów (linii melodycznych), tu – układ nadrzędne/podrzędne. Tam – polifonia, tu – homofonia. Takie rozumowanie było dominujące w muzyce dawnej; dzisiaj zostało porzucone. Unikatowość tej ukrytej sztuki polega na jej odmienności. Kiedy więc znudzi się wam gitarowe czy syntezatorowe brzmienie, polecam cofnąć się o jakieś 5, 6 wieków. Nawet jeśli nie rozsmakujecie się w wokalnej muzyce kościelnej, pogimnastykujcie trochę umysł próbując ją zrozumieć.

Paweł Sajewicz (1 marca 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także