A teraz obczaj to!

Recenzent nie powinien imputować nam swoich poglądów. Powinien natomiast z pełnym przekonaniem namawiać nas do słuchania.

Pierwsze moje spotkanie ze „Starsailor” Tima Buckley’a skończyło się obustronną kapitulacją – płyta nie zdołała „dokręcić” się do końca, a ja nie miałem cierpliwości do końca jej słuchać. Oczywiście „Song To The Siren” chwyta za gardło momentalnie – gdy tylko pojawia się drżący głos Buckley’a, przeciętny słuchacz wie już, że oto ma przyjemność obcować z dziełem absolutnym. Ta oczywistość kruszy się jednak przy każdej kolejnej nucie każdej kolejnej piosenki. Podobnie „Another Green World” Briana Eno, który poznawałem mając w pamięci „Here Come The Warm Jets” – z całym ich blichtrem, pokrętnym humorem i skocznością. Nigdy nie przeszkadzały mi plamy ambientu, ale też nigdy nie szalałem na ich punkcie. „Rzekome arcydzieło” (wówczas tak myślałem), w którym Brian pogodził eno-pop z eno-elektroniką, wydało się o stokroć mniej ciekawe niż „Jets”. A może wydawało się nieciekawe po prostu?

Trochę inaczej sprawa miała się z „Source Tags And Codes”. Tutaj porzuciłem muzykę Trail Of Dead na cały długi rok albo dłużej i jedynie przemyślany atak pochlebnych opinii zmusił mnie do ponownego, zapętlonego odsłuchu. Słuchałem tak i słuchałem, aż w końcu, zdaje się, zacząłem rozumieć. Albo nie – nie „rozumieć”, to niewłaściwe słowo. Zacząłem czuć tę muzykę w dobrym kierunku. Wcześniej mój odbiór „Source Tags And Codes” szedł po największej linii oporu. Kojarzyłem ze sobą dźwięki mając w głowie utarte schematy, i za pomocą tych schematów próbowałem budować spójną wypowiedź na temat tworu zupełnie im się wymykającego. Byłem skazany na porażkę od samego początku. Nie chodziło bowiem o fakt, że nie podobała mi się muzyka Trail Of Dead – moje gusta wiele nie zmieniły się od czasu jej pierwszego odrzucenia. Gdybym mógł z pełnym przekonaniem powiedzieć „Nie podoba mi się to” sprawa byłaby zupełnie prosta i nie kwalifikowałaby się na felieton. Ja borykałem się raczej z brakiem wyczucia tematu i początkowo brakiem woli jego wyczucia. Tak w przypadku „Source Tags And Codes”, jak „Starsailor” i „Another Green World”. I „Strawberry Jam”.

A jednak w jakiś sposób doszedłem w końcu do przekonania, że każde z tych dzieł jest faktycznie Dziełem. No. Cały ten mój subiektywizm wskazywałby, że subiektywnie mogę sobie to, co „niegodne” wytrawnych sajewiczowskich uszu odpuścić. A ja przekornie słuchałem, aż załapałem i tak łapię w lot do dzisiaj. Zastanawiałem się więc, gdzie jest (i „czy jest”) granica między swobodą zrelatywizowanego odsłuchu, a przyjmowaniem pewnych „genialności” na wiarę („Słowacki wielkim poetą był”, więc dlaczego nie Buckley?). Ale szybko zorientowałem się, że to ujęcie nie ma ani rąk, ani nóg i w ogóle jest jakby pokraczne i przeintelektualizowane. Nietrafność czaiła się w założeniu, że na wiarę przyjąłem genialność „Starsailor”. A przecież nie od pierwszego odsłuchu (znałem już wtedy opinię na jej temat) urzekła mnie ta kocia muzyka. Nie przyjmuję też argumentów, że wmówiłem sobie życzliwość dla Buckley’a albo, że „Starsailor” to grower, bo co to w ogóle jest grower? Płyta, która ewoluuje w miarę tego, jak się kręci? Z każdym kolejnym obrotem dochodzi jej kilka nowych, świetnych partii? Albo to nasze gusta się zmieniają, albo… No właśnie: zmieniamy punkt widzenia, punkt rozumowania i rozumienia. W każdym razie to zawsze jest nasza wina, że Tim Buckley okazuje się śpiewać (i to jak śpiewać!), a nie jęczeć i zawodzić.

Ale zaraz, zaraz. Napisałem przecież, że do „Source Tags And Codes” wróciłem dopiero po rozlicznych namowach. Namawiali mnie do tego Przemek Nowak, Borys Dejnarowicz i Matt LeMay w swoich entuzjastycznych recenzjach, namawiał mnie werbalnie Paweł Ziemieńczuk, który dopiero niedawno odnalazł trafiających w jego gusta wykonawców indie, a długo przecież powtarzał mi: „To jest rewelacyjne. Posłuchaj sobie”. Zawsze jakiś recenzent, jakiś zjadacz muzyki; zawsze opinia, która mówi (albo powinna mówić): „Oto złe/dobre strony tego albumu. Tak właśnie myślę, i sądzę, że możecie wiele zyskać dając jej szansę”. W drugą stronę: zupełnie nie rozumiem postawy „Nie posłucham tego, bo nie. To zawsze był rynsztok, jest i będzie”.

Dwa tygodnie temu zapowiedziałem, że napiszę po co nam recenzenci. Ich zdanie nie jest w niczym lepsze od naszego. Potencjalni odbiorcy ich tekstów często więcej wiedzą o opisywanym artyście niż piszący. Przypuszczam, że przeciętny użytkownik Forum Screenagers.pl wysłuchał w życiu większej ilości esencjonalnych albumów (niewdzięczny anglicyzm! Niech więc będzie: „essential albums”) niż ja. Sporą część mojej dotychczasowej melomanii poświęciłem kilku grupom, dla których zupełnie zaniedbywałem inne. Ale piszę tutaj od roku i do tej pory dostałem tylko dwa hate-maile, wzbudzam więc co najwyżej obojętne uczucia. Aha, poprawka: pamiętam, że chwalono mój tekst o Grinderman. Więc po co jestem wam potrzebny, jeśli po coś w ogóle? W zasadzie zostawiam odpowiedź czytelnikom, ale chyba jasno wyłożyłem mój punkt widzenia. Wiem na pewno, że gdyby nie całe rzesze recenzentów usilnie próbujących poszerzyć moje muzyczne doświadczenia, dziś nie słuchałbym wskazanych wyżej rewelacyjnych płyt. Irytują mnie ci, którzy swoje poglądy imputują innym nie pozostawiając żadnej swobody wyboru. Cenię sobie tych, którzy przychodzą z szeregiem propozycji i mówią: „A teraz obczaj to! Powinno chwycić”. Do tej pory kilka razy próbowałem dać się chwycić „Strawberry Jam”. Jak na razie bez skutku, ale nie wykluczam na przyszłość żadnego optymistycznego scenariusza.

Paweł Sajewicz (2 lutego 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także