Mass media i rewolucja kulturalna

Wśród efektów medialnej rewolucji zaserwowanej nam przez Internet, .mp3 i bezpłatną, oryginalną muzykę czają się także korzyści niematerialne. Jeśli wszystko pójdzie po myśli Davida Byrne’a, mass media zaczną w końcu stawiać na oryginalność.

Zabawna sprawa: jakiś czas temu przeczytałem artykuł lidera Talking Heads o przyszłości przemysłu muzycznego, a w zasadzie o definitywnym końcu tego przemysłu w jego tradycyjnym wydaniu. David Byrne's Survival Strategies for Emerging Artists — and Megastars wciąż można przeczytać na wired.com, więc tam odsyłam w poszukiwaniu szczegółów; oględnie zaś rzecz ujmując: nic nie powstrzyma rewolucji, którą w branży wywołały internetowa publikacja „In Rainbows” Radiohead i przejście Madonny do Live Nation (jakkolwiek można by się kłócić, czy właśnie te wydarzenia są faktyczną przyczyną rewolucji – ale nie w tym rzecz – sam fakt odbywającego się na naszych oczach „cywilizacyjnego skoku” jest właściwie bezsprzeczny). Co natomiast jest w tej w sprawie zabawnego? Otóż, przyznam, nie jestem przesadnym optymistą i też nie wydaje mi się, by wszystkie te nowości miały na przestrzeni najbliższej dekady tak radykalnie zmienić oblicze muzycznego biznesu. Nie przekonują mnie wizje walących się wytwórni i w-końcu-niezależnych artystów tańczących na ich gruzach. David Byrne jest we wspomnianym artykule bliżej bezpiecznego realizmu, a przecież pamiętam jak ten sam muzyk snuł utopijne teorie o prawie do wymiany muzyki w sieci, które miałoby nie różnić się niczym od powszechnej dostępności bibliotecznych książek. Będąc sceptycznie nastawionym (cały tydzień rozważałem, w jaki sposób skrytykować piewców rewolucji), ku swemu zdziwieniu nie znalazłem wielu wad w nowej wizji Byrne’a.

David raczy nas sześcioma alternatywnymi drogami, na których swoją karierę w przyszłości realizować będzie mógł przeciętny muzyk i, o ile nie wyklucza klasycznego modelu patronatu wytwórni z artystą jako (lepiej bądź gorzej) zarabiającą marką, istota rozważań starego wygi zasadza się na koncepcjach pośrednich, ulokowanych między totalnym podporządkowaniem a tyleż radosnym, co problematycznym zupełnym uniezależnieniem. Oczywiście nie trzeba podkreślać, jak wielką w oczach analityków rolę pełni dystrybucja internetowa, własnoręczna promocja etc. To mniej lub bardziej radykalne do it yourself przy wykorzystaniu internetowej płaszczyzny wolności najlepiej obrazuje przykład „In Rainbows”, w którym hype tzw. profesjonalnych mediów był tylko dodatkiem albo komentarzem do rozpędzonej przez internautów samonakręcającej się machiny. Ale to wszystko oczywiście już wiemy i podobne spostrzeżenia nie wymagają głębszej percepcji. Ja starałem się znaleźć słabe strony rozumowania Byrne’a i, no cóż, przyznać muszę, poległem pod ciężarem tych oczywistych faktów (poprawcie mnie, jeśli się mylę. Mój sceptyczny stosunek właśnie na to czeka!). Wyszedłem bowiem z założenia, że internetowa wolna amerykanka z MySpace w postaci głównego oręża, jest przede wszystkim młynem na wodę gigantów – tych, których ruchy śledzimy już jakby odruchowo (kolejna grupa, która podaje w wątpliwość zasadność swojego związku z wytwórnią – Coldplay – zaliczyła do godziny 21.09, 19 stycznia 2008 roku 11550130 wejść fanów na oficjalny profil MySpace); starałem się argumentować, że pozbawiona wsparcia profesjonalistów młodzież utonie w tym bezkresie witryn, na których odsłuchujemy 30-sekundowe klipy, by po chwili zapomnieć o ich istnieniu. Ale figa tam! Dzisiaj wcale nie jest inaczej. To raczej prawo popytu i podaży odławia wątpliwe talenty, żeby je potem lansować i porzucać, a objawienia takie jak to, którego w ’74 doznał John Landau („(…)widziałem przyszłość rock’n’rolla, a na imię jej było Bruce Springsteen”) są, przyznajmy, dość rzadkie. I czy przypadki internetowej promocji debiutantów, te z przeszłości (casus Arctic Monkeys to najbardziej oczywisty, ale też chyba najlepszy przykład), nie są czasem potwierdzeniem zasadności rewolucji? Słowo rewolucja jest swoją drogą raczej kulawym terminem. Te zmiany są zdecydowanie ewolucyjne i logicznie po sobie następują. Dlatego, o ile fenomen sprzedaży Arctic Monkeys do tej pory był wyjątkiem, sytuacja będzie powoli szła ku balansowi (ja twierdzę, że to szukanie balansu na jednej nodze, ale są przecież więksi ode mnie optymiści).

Jedna kwestia wydaje się szczególnie istotna. Otóż pozamaterialnym efektem tego całego zamieszania (jeśli wytwórnie nie wynurzą się z jakimś nieoczekiwanym wunderwaffe) okaże się prawdziwie odczuwalna zmiana roli mass mediów w kulturze. Być może, za kilka lat, to najprężniejsze ze współczesnych mediów, sieć, stanie się (ba! już się w znacznej mierze stało!) największym sprzymierzeńcem oryginalności, kontrkultury, wolności myślenia, wolności od schematów i przede wszystkim – artystycznego pluralizmu (dzisiaj mamy niekwestionowany pluralizm poglądów w Internecie – dlaczego sztuka nie miałaby podążać tą sama drogą?). Raz wprawiony w ruch mechanizm uniezależnienia powinien wyzwolić twórcze siły, o jakich do tej pory się nam nie śniło – każda melodia, każdy tekst śpiewany znajdzie *ujście godne ery globalizacji* (czy zamienią kulturę w pozbawiony elementarnych filtrów „śmietnik”, i czy taka przemiana jest aby na pewno pożądana, to sprawa na szerszą dyskusję). Ale mogą się też upowszechniać zachowanie skrajnie odwrotne – bezpardonowa powtarzalność w sytuacji, w której każdy może ze swym przekazem dotrzeć do tłumów. Ileż wtedy wyrośnie nam indie-bandów kopiujących się nawzajem! Ileż więcej mód będziemy mieli w ciągu jednego roku! To, co dzisiaj dzieje się w internetowym przekazie kultury dobrnie do skrajności. Ja wymieniłem wyżej dwie możliwe sytuacje ogólne, ale mnogość podobnych wydaje się nieograniczona. Skłaniałbym się do tej pierwszej ze wskazanych (to zbożna sfera życzeniowa). Ach! – mass media służące postawom artystowskim! Rewelacyjny nóż wbity w plecy purystów! Ale, ale, zapędzam się trochę. Nie chcę skończyć, jak ci optymiści, o których już było. O ile mrzonką jest wizja upadku EMI (czy przemysł, który w najgorszym kryzysie ever, daje przychód ok. 10 bilionów USD może w ogóle upaść?), konsekwencje w intelektualnej i duchowej sferze twórczości powinny rzeczywiście być ogromne. Radzę mieć oczy i uszy szeroko otwarte, bowiem to, co do niedawna uważałem za dyskusję na poziomie banału („rola formatu .mp3 we współczesnym przemyśle muzycznym”) zaczyna kreować horyzont perspektyw tak szeroki, że tylko czerpać i wymyślać, wymyślać! A może któryś polski artysta zaserwuje nam wydarzenie na miarę „In Rainbows”? Nie przeceniałbym ważkości tego twierdzenia.

Paweł Sajewicz (2 lutego 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także