Subiektywnie, sądzę, że...

Czy można porównać twórczość Tomasza Manna i Ilony Łepkowskiej? Jaki ma to związek ze swobodą głoszenia muzycznej krytyki? I w końcu: po co nam recenzenci... a, nie, to za tydzień.

Ilekroć pyta mnie ktoś „jakiej słucham muzyki”, niezbyt udolnie lawirując, próbuję uniknąć jednoznacznej odpowiedzi. Dlaczego? Bo wstydzę się muzyki, której słucham? Bo słucham „złej” muzyki? To, rzecz jasna, nie to. Pomyślcie dokładnie – czy ten problem i was nie dotyczy? Czy zwykle nie ciśnie się wam na usta tyleż oczywiste, co banalne: „takiej, która wydaje mi się dobra”? Powiedzieć, że słucha się dobrej muzyki, to jakby powiedzieć, że się słucha wszystkiego i niczego zarazem. Kiepskie to z towarzyskiego punktu widzenia rozwiązanie. Kiedy jednak przyjrzeć się mu uważniej, ów wyświechtany frazes, ta zakłopotana deklaracja okazuje się bliższa poprawnej odpowiedzi niż jakakolwiek inna. Pozwala wesprzeć się kategorią, która wydaje mi się najważniejszą chyba kategorią świadomego odbioru muzyki (i sztuki w ogóle; ale to nie czas i miejsce…) – subiektywizmem.

Subiektywizm.

Można porównać wszystko ze wszystkim, można dowolnie zestawiać ze sobą jazz i pop, muzykę poważną i metal. Można bezkarnie powiedzieć, że Tomasz Mann wcale nie pisał lepszych książek niż Tom Clancy, i że Tom Clancy wcale nie przekonuje nas bardziej niż scenariusze Ilony Łepkowskiej. Dlaczego niby miałby ktoś na słowo uwierzyć, że „Nigdy w życiu!” jest gorsze niż „Nocna straż” Rembrandta. A czy w ogóle można porównać „Nocną straż” i „Nigdy w życiu!”? Oczywiście, że można! Kiedy zapytają, jakiej słuchamy muzyki, kiedy zapytają, jakich cenimy malarzy, możemy wymieniać nazwiska i śmiało możemy też odpowiedzieć: „tych, których akurat uważamy za dobrych”. Co to znaczy, że coś jest w naszych oczach „dobre” i jaki ma to związek z subiektywizmem? „Dobre” w sztuce jest to, co w bliższej czy dalszej perspektywie jest przyjemne, dostarczające satysfakcji i zadowolenia. To jest meritum, to jest istota sprawy – jeśli Tomasz Mann sprawił nam swoim pisarstwem przyjemność, a Ilona Łepkowska scenariuszami nie, w subiektywnym odbiorze twórczość Tomasza Manna jest lepsza niż twórczość Ilony Łepkowskiej. Równie dobrze może być odwrotnie. Święte oburzenie na pochwały słane pod adresem polskiej muzyki popularnej są cokolwiek zabawne. Stan polskiej muzyki może nas przerażać, ale „nas przerażać” znaczy: „subiektywnie, uważam, że polska muzyka to w większości przypadków dno”. W żaden sposób nie uprawnia ten osąd do stawiania go ponad subiektywnym osądem drugiego słuchacza. On dla odmiany może przyprawiające nas o mdłości zjawisko gloryfikować. Subiektywnie możemy uważać, że się myli, ale czy możemy imputować mu nasze poglądy? „Dobra muzyka, której słucham” to jednocześnie banał i złota prawda o słuchaczach.

Przed świętami pisałem o powszechnym zawstydzeniu, w które udało się wpędzić teoretykom kultury sprzed lat szeregowych zjadaczy popu wszelkiej maści. Efektem stała się sytuacja, w której słuchacz potrafi wyrozumować sobie niechęć do muzyki, która się mu najzwyczajniej w świecie podoba. Z drugiej strony (sam wpadam w tę absurdalna pułapkę) pogoń za modą (lub za tym, co uznane) odciąga nas od tego, co się mieści w granicach naszego gustu. Nie chcę wchodzić tutaj w szczegóły (wejdę w nie może za tydzień, jeśli nie wyrzucą mnie z roboty), nie idzie mi wcale o to, że „po co nam w takim razie recenzenci? Kierujmy się tylko gustem!” albo „nie słuchajmy niczego nowego, prócz tego co już się w naszym guście mieści” – to byłaby nieprawda. Ale czy nie jesteśmy jako odbiorcy kultury (w tym przypadku muzyki) częściej niż często wystawiani na niewdzięczną próbę: musimy zdiagnozować, co tak naprawdę się nam podoba, co jest jeszcze naszym gustem, a co nam przypisano (tudzież: co nam odebrano). I to jest diabelnie trudne do wykonania, skoro przy zmasowanym ataku Wszystkowiedzących zacierają się granice między naszym postrzeganiem a tym, jak jest ono kreowane przez periodyki, serwisy internetowe, radio, telewizję. To sakramentalne stwierdzenie: „słucham tego, co uważam za dobre” może stracić swoją prawdziwość, kiedy przez nieuwagę przestaniemy „uważać”, a zaczniemy „akceptować” to, co uważają inni. Dobrze, wiem – przejaskrawiam, dramatyzuję (to dopiero jest niemodne!). Nie sądzę przecież, by krąg, do którego kieruję ów tekst był tak podatną na manipulację, bezosobową masą. Chcę jednak, by sens tego, co piszę był możliwie jasny. Chcę pokazać, że każdy z nas ocenia w sposób ułomny, bo nie ma (a zwłaszcza nie ma w obrębie sztuki) obiektywnych ocen. Nikt nie jest w stanie odkryć czystych istot Ilony Łepkowskiej i Tomasza Manna i nikt nie jest w stanie istot ich twórczości ze sobą w sposób OBIEKTYWNY porównać. Pozostaje zatem subiektywny ogląd sprawy – stwierdzenie, co w danej chwili *wydaje się* nam lepsze (bardziej satysfakcjonujące, zadowalające – bardziej dobre!). Tutaj dochodzimy do momentu, w którym zza rogu wychyla się Bogu ducha winny recenzent z pytaniem wypisanym na czole: „po cóż nam recenzenci, skoro w żaden sposób ich odbiór muzyki nie jest doskonalszy od naszego?”. Ale to materiał na kolejny skrót przez myśli. Powiedziałem: napiszę o tym, jeśli po dzisiejszym tekście nie wyrzucą mnie z roboty.

Zapytany na spotkaniu integracyjnym mojej grupy ćwiczeniowej (bo człowiek bywa też studentem), jakiej słucham muzyki, odpowiedziałem… No, przecież wiecie jak odpowiedziałem. Dość powiedzieć, że przez kolejne pół roku uważali mnie za bezbarwnego. Little did they know.

Paweł Sajewicz (2 lutego 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także