Ten przerażający dyskurs

Dyskurs dotyczący muzyki popularnej w Polsce nie istnieje. Poprawka – nie istniał. Do momentu, w którym zajął się nim Sajewicz.

Jerzy Waldorff w początkowych partiach swojego trafnego i, co ważniejsze, dalece przystępnego wykładu istoty muzyki – w zapomnianej już nieco książce „Sekrety Polihymnii” – opisuje taką oto sytuację: młody krytyk muzyczny udaje się na koncert pewnej wielkiej divy, światowej sławy. Zachwycony występem, uprzednio wygoniwszy z domu rodzinę (żeby czasem nie przeszkadzała!), chwyta pióro i na fali entuzjazmu popełnia „doskonałą”, przeładowaną informacjami i pełną fachowej terminologii recenzję. Ów młody publicysta z perwersyjną wręcz rozkoszą opisuje wszystkie karkołomne skoki interwałowe, które wykonywała jego diva, wszystkie zawiłości melizmatów czy wymagający ambitus utworu… To z kolei, w nieco pobłażliwy sposób przytacza nam pan Waldorff – wiadomo, stary wyga. W tej opowieści pointę stanowi moment, w którym krytyk, zamknąwszy swój dyskurs krytyczny, z zadowoleniem „(…)zaciera dłonie i chichocze: Tom ci machnął! Nikt nie zrozumie ani słowa!”.

Od pierwszego wydania „Sekretów” minęło już ponad pół wieku, a anegdota Waldorffa nie straciła nic ze swojej aktualności. Przyznajcie sami – wy, rozgadani „writerzy” i wy, zdezorientowani czytelnicy – to sytuacja modelowa. Z jakichś, nieznanych mi bliżej przyczyn (w tym kraju? w tej rzeczywistości muzycznej?) wszelkie próby prowadzenia sensownej dyskusji dotyczącej muzyki popularnej kończą się nie tyle nawet spektakularną porażką, co śmiercią w momencie narodzin – brakiem porozumienia między czytelnikami, a publicystami. Być może dlatego nie próbuje nikt (lub prawie nikt, poza akademikami) wypracować jasnego stanowiska, programu; być może dlatego nie ma „poglądów na zjawisko muzyki”, a są jedynie partykularne opinie formułowane w związku z (wyrwanymi z ich naturalnego kontekstu) albumami. Pozwolę sobie zacytować naczelnego Ambrożewskiego: „Nie istniejemy w jakikolwiek sposób w dyskursie (inna sprawa czy coś takiego w ogóle można dostrzec, ale to tym bardziej powinno motywować)”. No bo nie istniejemy, a raczej – nie istnieliśmy. Do dzisiaj.

Oto szumnie zapowiadana atrakcja Newslettera: Sajewicz podejmujący próbę tworzenia muzycznej publicystyki! Proszę jednak nie uważać mnie za jej zbawcę ani tym bardziej nie uważać, że ja siebie za kogoś takiego uważam (byłoby to z mojej strony „kuriozalne kuriozum”). Przecież w pełni profesjonalne dziennikarstwo w warunkach działania fanowskiego serwisu nie jest możliwe. Rozliczni sceptycy często o tym zapominają. To jednak nie znaczy, że nie powinniśmy przesuwać się do tej granicy, tego ideału – w miarę możliwości, ale jednak – dążąc do rozwoju. A naturalnym kierunkiem rozwoju wydaje się skierowanie naszego „niezal-biadolenia” na drogę prawdziwego opiniotwórstwa, prawdziwej burzy mózgów. Dlatego też w momencie, w którym powierzono mi opiekę nad Newsletterem zaproponowałem umieszczenie w nim kolejnej stałej rubryki serwisu – cotygodniowego felietonu. To oczywiście nie wyczerpuje możliwości tworzenia muzycznej publicystyki, ale jest dobrym przyczynkiem do jej ewolucji. Być może uda mi się namówić innych naszych redaktorów do naskrobania w tej przestrzeni kilku swoich przemyśleń – nie chcę przecież czynić tej „elektronicznej formy czasopisma” trybuną dla głoszenia jakiejś jednej złotej ideologii. Ale przede wszystkim moja w tym głowa, żeby na łamach Newslettera przemycić trochę publicystyki, bo do profesjonalizacji – skoro nie możemy pozwolić sobie na reklamę w ogólnopolskich mediach – publicystyki potrzeba nam jak powietrza!

Poprosiłem o subskrybowanie Newslettera kilkoro moich przyjaciół, którzy nie są szczególnie zainteresowani szumnym „kulturowym zjawiskiem muzyki”. Mimo to – poprosiłem, a wręcz wymogłem na nich subskrypcję. Bo jak w innym miejscu pisze Waldorff, przeczytawszy wspomnianą gdzieś wyżej, partykularną recenzję, przypadkowy czytelnik może czuć się nie tylko zdezorientowany, ale też wyautowany poza nawias wąskiej grupy wtajemniczonych. Uznaje tedy, że muzyka to zjawisko nieprzyjazne, albo nawet wrogie i lepiej jej słuchać niźli o niej czytać. Jasne, że lepiej słuchać muzyki! To jednak nie wyklucza czytania o niej. Potrzeba nam tylko dwóch elementów: dobrych publicystów i dobrych tekstów. Wina nie leży przecież w muzyce – ta jest elementem kultury tak samo złożonym i wieloznacznym jak film czy literatura. Co więcej: kultura naszych czasów przegląda się w muzyce. Jeśli zatem ktoś chce czytać o współczesnym świecie, powinien czytać publicystykę muzyczną w takim samym zakresie, w jakim czyta tę poświęconą i filmowi, i literaturze, i nawet konfliktom zbrojnym w Afryce. Postanowiłem udowodnić moim niezainteresowanym przyjaciołom, że będą o muzyce czytać z niespodziewanym zainteresowaniem. Za tydzień zacznę zmieniać słowa w czyny, jeśli zaś nie osiągnę zamierzonego celu, proszę mnie uświadomić. Nie chcę skończyć jak kolejny samozwańczy „publicysta”, który zamiast przekonywać do muzyki, odstrasza od niej.

Paweł Sajewicz (2 lutego 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także