60 lat minęło

Zdjęcie 60 lat minęło

Serwisy muzyczne podały niedawno, że tej jesieni ukaże się nowy album Neila Younga. Czwarty w przeciągu czterech lat. Reaktywują się Led Zeppelin i Roxy Music. Czy ktoś potrzebuje jeszcze aktywnych zawodowo „dinozaurów rocka” po 60.?

Wydanemu dwa lata temu, ostatniemu solowemu dziełu wokalisty Led Zeppelin towarzyszył spory szum medialny – powściągliwa kampania obliczona na wykorzystanie autorytetu artysty przyniosła spodziewane efekty. W momencie wydania „Mighty ReArranger” Robert Plant (59 l.) raz jeszcze zaistniał w świadomości młodego pokolenia, jako guru, który wraca nie po to, by coś udowodnić, lecz by samą swoją obecnością na scenie cieszyć miliony. „Mighty ReArranger” został też doceniony przez krytyków (dwie nominacje do Grammy, przychylne recenzje), a przecież nie zawsze było tak z solowymi produkcjami Planta. I też muzyk nie wracał z przysłowiowej „dalekiej podróży” – nigdy nie zawiesił działalności w branży (a wcześniejszy album, „Dreamland”, o czym niewielu dziś pamięta, przeszedł zupełnie bez echa). Artystycznemu sukcesowi Planta daleko do komercyjnych szczytów, które rok temu szturmował David Gilomour (61 l.). „On An Island” zadebiutowało na 1. miejscu brytyjskiej listy i 6. w zestawieniu Billboardu i, jak mówią statystyki, sprzedało się w liczbie ponad miliona egzemplarzy (szacuję, że do tej pory ten wynik został co najmniej podwojony). W przypadku Gilmoura oczywistym było zbudować kampanię reklamową na marce macierzystego zespołu, zaś „On An Island” (z gościnnym udziałem Ricka Wrighta) kreowano na właściwą kontynuację dorobku Pink Floyd. Byli Led Zeppelin, by nie pozostać dłużnymi, ogłosili jednorazowy come-back (to ważne: JEDNORAZOWY, choć już po raz trzeci). Na stronie rozprowadzającej bilety na koncert w londyńskiej O2 Arena (26 listopada tego roku) zarejestrowało się 20 milionów chętnych do obejrzenia występu. W obliczu tych faktów nasuwa się zatem pytanie: co sprawia, że po latach legenda „dinozaurów rocka” wciąż wydaje się efektowna, a mieć w domu ich płyty należy do dobrego tonu?

Deep Purple nigdy nie istniało

A jednak nie wszyscy artyści, którzy w latach 70. należeli do ścisłej czołówki (bo o tym pokoleniu mówimy) mogą liczyć dzisiaj na przychylność mediów. Aktywni reprezentanci tamtych czasów zostali w jakiś bliżej nieokreślony sposób podzieleni na dwa przeciwstawne obozy. Do pierwszego, prócz wymienionych już członków Led Zeppelin i Pink Floyd, należą z pewnością Bowie, The Rolling Stones, członkowie Roxy Music (zwłaszcza Ferry i Eno), King Crimson, Peter Gabriel solo, ówcześni singer/songwriterzy ze Springsteenem i Youngiem na czele, Patti Smith i scena nowojorska itd. itp. Druga opcja to przede wszystkim Deep Purple i epigoni, rock progresywny Yes, Genesis i Emerson Lake & Palmer, blues-rock Claptona i Allman Brothers Band… Lepiej skupić się na najbardziej oczywistych przykładach niż wymieniać w nieskończoność.

Nie trzeba dodawać chyba, że to pierwszy ze wskazanych obozów wciąż jeszcze zdaje się kreować gusta słuchaczy, zaś drugi służy mediom za przedmiot połajanek, a odbiorcom – kpin (o, proszę bez tłumaczeń – lepiej zrobić rachunek sumienia i przed samym sobą przyznać ile razy rock symfoniczny robił na forach internetowych za synonim złego smaku). Sprawa byłaby bezdyskusyjna, gdyby dało się wyróżnić rozsądne kryteria podziału „dinozaurów” na trendy i passe. A przecież nie chodzi o ilość sprzedanych płyt (Deep Purple – w roku 1973 najlepiej sprzedający się zespół świata), przynależność gatunkową (Pink Floyd można by śmiało wpisać na listę klasycznego rocka symfonicznego), czy w końcu ówczesne recenzje (wczesne, najlepsze albumy Led Zeppelin spotykały się nierzadko z druzgocącym przyjęciem krytyki). Zdaje się więc, że aktywność przed trzydziestu laty ma się nijak do dzisiejszego postrzegania weteranów rocka. To zresztą chyba najprostsze wytłumaczenie: 60-latkowie tak są odbierani, jak ich wizerunek zostanie wykreowany w oparciu o najświeższe działania.

Deep Purple po swym rozpadzie w 1976 roku tylko raz było „jazzy” – w momencie długo oczekiwanego reunion po ośmiu latach. Tak jak dziś powrót Gilmoura sprzedaje się pod hasłem „lider Pink Floyd”, tak wówczas, w okresie świetności heavy-metalu, kampania promocyjna płyty „Perfect Strangers” (1984) ustawiona została pod młodą, długowłosą publiczność.

Harry Anger (PolyGram) mówi o niej: wykorzystana została specjalna strategia – strategia wywołania presji „bycia równym”. Wielu młodych fanów nie pamięta – bo nie może – Deep Purple sprzed kilku lat, musieliśmy więc wpoić w nich przekonanie, że nie będą prawdziwymi fanami metalu, nie będą „na czasie” jeśli nie będą wiedzieć nic o Deep Purple.

(Cytat za: Tomasz Szmajter, Roland Bury „Deep Purple”, In Rock Music Press, Poznań 1998)

Ostatnie dwie płyty kwintetu spotkały się z mieszanym przyjęciem: z jednej strony, ci którzy je recenzowali (tzw. media „klasycznie rockowe”) podkreślali niezły („klasycznie rockowy”) materiał rozsiany na obu, z drugiej zaś, czołowe i opiniotwórcze magazyny, serwisy egzystencji Deep Purple na scenie nie odnotowują. W oczach muzycznej mody DP nie istnieje i być może nie istniało nigdy.

Magia powrotu

Zapomnienie, które przydarzyło się Deep Purple czy (po części) Black Sabbath można próbować wytłumaczyć magią powrotów. To, co udało się w 1984 roku, w latach późniejszych, przy ciągłych zmianach składu, nadszarpnęło wizerunek „legendarnej grupy” i zmarginalizowało jej dokonania (Anglicy mówią o zespołach ciągle odgrzewających na tournee zestaw „Greatest Hits” cabaret act). Przypadek Black Sabbath jest podobny – dzisiaj w świadomości odbiorcy, pod tą nazwą kryje się kwartet rozwiązany w końcówce lat 70. (skład z Ozzym Ozbournem) – wszelkie późniejsze inkarnacje skrzętnie pomija się w rozważaniach o dorobku grupy. Nawet wcielenie popularne wśród fanów metalu, z Ronnym Jamesem Dio, koncertując w tym roku na całym świecie (pod nazwą Heaven & Hell) nie przykuło większej uwagi mediów. W tym kontekście, podobnie jak płyty Deep Purple, niezauważone przeszły solowe wydawnictwa gitarzysty-lidera, Tony’ego Iommiego (59 l.). Zdaje się, że zbyt długo istniał zespół Black Sabbath wydający przeciętne albumy i zmieniający rokrocznie wokalistów, perkusistów i basistów. Kiedy Iommi rozmieniał swój zespół na drobne, Ozzy Osbourne (59 l.) robił karierę w MTV. Ten niezły krok marketingowy (pozwolił marginalnie zaistnieć płycie „Down To Earth” z 2001 roku), na dłuższą metę okazał się zabójczy dla wizerunku „muzyka Osbourne’a”. Dla odmiany, to przede wszystkim szacunek dla własnej legendy pozwolił czasowi tak dobrze obejść się z mitem Led Zeppelin.

Magia powrotu sprawdziła się też wyśmienicie w przypadku Petera Gabriela (57 l.). Dokładnie 10-letnie oczekiwanie na album „Up” i zręczna kreacja Gabriela na artystę-innowatora, artystę-multimedialnego (która to kreacja zresztą w wielu miejscach odpowiada prawdzie. Faktem jest, że to Gabriel był założycielem OD2 – jednego z pierwszych serwisów służących ściąganiu muzyki z Internetu, promotorem world-music w świecie pop, a ostatnio zainwestował 5 mln USD w rozwój serwisu muzycznego The Filter) przyniosła płycie z 2003 roku miano wydarzenia. Do pewnego momentu, przejawiając się np. prestiżowymi zleceniami na tworzenie muzyki filmowej, trwała „moda na Gabriela”. Jej zwieńczeniem była propozycja przygotowania oprawy muzycznej show rozpoczynającego zeszłoroczne mistrzostwa świata w piłce nożnej. Projekt (w który zaangażowany był także Brian Eno) upadł ze względu na brak funduszy (!). Ale Gabriel, zgodnie z prawidłami rynku, sam zepchnął się na boczny tor zwlekając z wydaniem następcy „Up”. Choć może jest w tym jakaś logika? Jeszcze 6 lat oczekiwania i płyta „I/O” (o której informacje kolportuje co jakiś czas sam Peter Gabriel) stanie się w momencie premiery równie mityczna, co „Up”. Oczywiście taka polityka to stąpanie po kruchym lodzie – łatwo osunąć się tutaj w odmęty śmieszności (casus Guns n’ Roses). Były frontman Genesis nie rezygnuje jednak ze śmiałych posunięć branżowych – nie tak dawno ogłosił, że jego nowy album ukaże się w USA z pominięciem wytwórni. Na promocję „I/O” zgromadził już 2 miliony funtów, zaś analitycy orzekli: w ten sposób ma szansę zarobić przeszło dwa razy więcej.

Inne magiczne powroty? Dla Roxy Music kluczowym elementem kampanii są spekulacje dotyczące Briana Eno (59 l.) – o ile come-back składu minus Eno kilka lat temu nie odbił się szerokim echem, to już udział klawiszowca (hm?) w powstawaniu nowej płyty zapewnia jej automatyczną uwagę zarówno fanów alternatywy, jak i mediów. Nowe Roxy Music na starcie otrzymuje tyleż kłopotliwą, co sensacyjną łatkę: „pierwszy od 1973 roku album nagrany z Brianem Eno”. Ale nie każda grupa ruszająca w revivalowe tournee dostaje automatyczny kredyt zaufania wynikający z wizerunku poszczególnych jej członków. Wydarzeniem artystycznym stałaby się niewątpliwie trasa Genesis z Peterem Gabrielem. Ostateczna odmowa wokalisty pozbawiła powrót Genesis „dziejowego” znaczenia, choć niewiele przecież uszczupliła wyniki frekwencyjne na koncertach. Różnica była jednak oczywista – Genesis mogło zagrać jako „ambitny zespół rockowy, wiedziony przez charyzmatycznego wokalistę” (to, rzecz jasna, dysonans i niekonsekwencja mediów, gdy pod uwagę wziąć niedawne deprecjonowanie znaczenia prog-rocka) lub „pop-rockowe trio z facetem od Another Day In Paradise”.

„Weteran, a wciąż eksperymentuje!”

Na marginesie rockowego show zupełnie świadomie egzystuje kilku niegdyś wielkich wykonawców. W ich przypadku jest to posunięcie tak radykalne, jak odgrzewanie na koncertach ciągle tych samych, największych hitów, lecz skierowane w dokładnie przeciwną stronę. Weźmy basistę Led Zeppelin. John Paul Jones (61 l.) nie tylko przez wiele lat zwlekał z powrotem do nagrywania własnych kompozycji (rozpoczął pracę, jako producent, aranżer, „wplątał się” w kolaborację z Diamandą Galas etc.), ale też kiedy w końcu wydał dwa albumy pod własnym nazwiskiem, okazało się, że zawierają one muzykę niemal pozbawioną punktów stycznych z dokonaniami macierzystej formacji. W przeciwieństwie do revivalowców, Jones zyskał sobie tym ruchem poklask części krytyków (mechanizm: „weteran rocka, a wciąż eksperymentuje!”), lecz skazał się na wieczne już komercyjne potępienie.

Świadoma dekonstrukcja własnego wizerunku (przeciwieństwo niezamierzonego szargania go) sprawdza się też w przypadku King Crimson. Dopóki zespół Roberta Frippa zachowuje zdolność ewoluowania, dopóty zapewnioną ma przychylność wiernych fanów i mediów. Tak było w momencie powrotu w latach 80., i tak było też, gdy wracał z albumem „THRAK” ponad dekadę temu. Ale ostatni studyjny krążek – „The Power To Believe”, któremu zarzucano sentymentalne zasłuchanie się Frippa we własnych dokonaniach, ściągnął na legendę rocka gromy – po raz pierwszy od lat (zapowiedzią tego było już przyjęcie wcześniejszej „The ConstruKction Of Light”) odmówiono King Crimson miana zespołu rzeczywistej progresji.

W kontekście szafowania wizerunkiem nasuwa się jeszcze jedna refleksja: od jakiegoś czasu obserwujemy wysyp swoistych „powrotów zza grobu”. Pal licho, gdy chodzi o zmarłego perkusistę (wyręczony przez własnego syna, John Bonham po prostu MOŻE być NIEobecny na O2 Arena 26 listopada), ale kiedy „dinozaury rocka” próbują zastąpić niezastąpionego frontmana tragedia niezawodnie wisi w powietrzu. Mnożenie przykładów, jak ten od The Doors z Ianem Astburym, czy Queen z Paulem Rodgersem (58 l.) byłoby trywialne.

Śmierć i moda na folk

Śmierć może być jednak czynnikiem promocyjnym (to niemal turpistyczne zjawisko – przepraszam tych, którzy poczuli się urażeni). W Polsce windowała ostatnio na listy sprzedaży Czesława Niemena, Marka Grechutę, Tadeusza Nalepę. Należy jednak zaznaczyć, że jako taka, działa niezwykle wybiórczo. Promocja śmiercią dotyka tylko tych najoczywistszych przebojów i tak, jak dobrze widziane jest posiadać nową płytę Davida Gilmoura, tak dobrze móc w towarzystwie pochwalić się „Złotą kolekcją” Niemena. Do dziś jego zachodnie albumy („Strange Is This World”, „Mourner’s Rhapsody” etc. – szczytowe dokonania moim zdaniem) nie mają należytego wydania, a w Polsce – nie zostały wydane wcale. Tak czy inaczej śmierć zawsze działa ożywczo na artystyczny dorobek, szczególnie jeśli muzyk przed swym odejściem zdążył nagrać płytę rozliczeniową. Tak było w przypadku (niedawno przeze mnie opisywanego) Roberta Palmera. Przez wiele lat borykający się z problemami repertuarowymi (próby zdyskontowania przeboju „Addicted To Love”) muzyk w 2003 roku nagrał bluesowy album „Drive”. Jakkolwiek popyt na blues wśród dzisiejszej młodzieży jest dyskusyjny, nie można odmówić Palmerowi (w końcu) szczerych emocji (może jednak można? Patrz: Suplement). Robert Palmer jak zwykle nie trafił w czas – blues nie jest modny, ot co – ale intencja była dobra. Powrót do korzeni, surowa produkcja, odwołania do tradycji – te wszystkie elementy obecne na „Drive”, odpowiadają przecież za drugie życie Johnny’ego Casha czy Neila Diamonda (obaj odzyskani dla szerokiej publiczności przez Ricka Rubina) i modę na amerykański folk (żeby nie powiedzieć country).

Tę tezę potwierdzają ostatnie płyty Bruce’a Springsteena (58 l.). „Po prostu” rockowe „Rising” szybko zostało zapomniane. Boss wyciągnął wnioski i sięgnął po gitarę akustyczną („Devils & Dust” 2005), a w dalszej kolejności – jeszcze bardziej radykalnie – po utwory Pete’a Seegera („We Shall Overcome” 2006). Inne gwiazdy lat 70. próbują tego samego manewru – Tom Petty (57 l.) postawił na korzennie amerykańskie brzmienia na „Highway Companion” (2006), a Neil Young (62 l.) wydając w tym roku „Chrome Dreams II” chyba nie musi bać się porażki. Choć z pośród płyt wydanych przez niego w ostatniej dekadzie do końca dobra jest tylko „Greendale” (2003), folkowy i „garażowy” dorobek Younga gwarantuje mu (póki ta moda nie przeminie, a na wierzch nie wypłyną jego „dzieła” z lat 80.) szacunek środowiska. Inne gatunki, które są niezmiennie popularne (medialne)? Glam-rock i, wykraczający daleko poza jego ograniczenia, Bowie; punkowa rewolucja i jej prekursorzy etc.

Jak jednak powiedziałem wcześniej, nie ma spójnego kryterium, które pozwala wyrokować co do przydatności niektórych weteranów na dzisiejszej scenie i zupełnej mierności innych. Ot, choćby posiadający pozycję ponadpokoleniowego mentora Lou Reed (65 l.) to właściciel artystycznego dorobku tyleż eklektycznego, co nierównego. Nie warto zatem dokonywać końcowej syntezy. W jej miejsce zapytałem kilku redaktorów Screenagers czy mieliby ochotę 26 listopada wybrać się koncert Led Zeppelin. W większości odpowiedzieli: „Raczej nie”.

Suplement – garść opinii

Dyskusje o muzycznej kondycji „dinozaurów rocka” najczęściej skażone są brakiem dystansu – ciężko w nich pominąć dorobek czy reputację artysty. Pewną rolę odgrywają prywatne sympatie i antypatie, a także – co istotne, i co wielokrotnie podkreślałem – aktualnie panująca moda. Uważam bowiem za przykład ignorancji niespodziewane wynurzenia o niedołęstwie klasycznych albumów, tudzież wyrokowanie o wyższości jednego z klasyków nad drugim – mowa przecież o ludziach i dziełach, które ponad gatunkowymi podziałami (owymi sympatiami/antypatiami) kształtowały obraz muzycznej sceny na nadchodzące lata. W niemożliwości odcięcia współczesnych płyt Planta, Gabriela czy Deep Purple od przeszłości ich twórców widzę główny powód braku odpowiedzi na postawione we wstępie pytanie. Suplement nie ma przybliżyć nas do wniosków, ale być może wyjdzie poza obszar patrzenia tendencyjnego. Oto co redaktorzy Screenagers napisali mi o kilku „klasycznie rockowych” utworach. Słuchając ich, nie wiedzieli jakie pokolenie muzyków reprezentują, nie znali ich tytułów, ani wykonawców.

Robert Plant – „Shine It All Around” (2005)

Brzmi to jakby zmęczony życiem ex-frontman jakiejś zasłużonej dla rozwoju kiepskiej muzyki kapeli nagrywał solo. Nie ma w tym utworze zupełnie nic, co pozwoliłoby mu powalczyć z przeraźliwym znudzeniem słuchacza.Kuba Ambrożewski

Utwór brzmi jak typowy przykład amerykańskiego hard rocka końca lat 90-tych. Nie wyróżnia się przy tym niczym szczególnym w zestawieniu z innymi kawałkami tej sceny.Przemysław Nowak

Czy ja słyszę setne wykorzystanie sampla z „When the Levee Breaks”? Robiono z nim na pewno dużo ciekawsze rzeczy (Massive Attack, cała chmara raperów). Taka, męcząca, bezbarwna, próbująca wystękać jakiś patos rockerka. Wykastrowani Stonesi, Kula Shaker z kulą u nogi.Piotr Szwed

Deep Purple – „Doing It Tonight” (2003)

Wrażenia porównywalne do tych po sesji z „Supernatural” Santany, czyli delikatny grymas niezadowolenia. Lekko latynoska wibracja z wirtuozerską (czyt. bezcelową) solówką w centralnym punkcie. Manewr powtórzony na outrze, co może sugerować, że to WIOŚLARZ jest tu gwiazdą, mającą ciśnienie żeby koniecznie zaznaczyć swoje terytorium, a wcale niezły śpiewak wypełnia miejsce między popisami.Kuba Ambrożewski

Ciekawy, nieszablonowy rytm, w dodatku przy użyciu bogatego, słyszalnego w tle instrumentarium perkusyjnego. Dobre brzmienie, eksponujące wszystkie elementy składające się na warstwę muzyczną. Na minus – momentami przerost popisów wirtuozerskich nad prawdziwym uczuciem.Przemysław Nowak

Rockowa „Macarena”? Tylko bez potencjału przebojowego, gadka „ratuje” usypiającą solówkę, pewnie kolejny weteran usiłuje.Witek Wierzchowski

Muzyka totalna: jest i rapowana zwrotka i jakby nieco reggae’owy wokal, funkowe bębny i „prawdziwa solówa”, o której zagraniu każdy w podstawówce marzył, wyobrażając sobie, że dzierżona w dłoniach szczotka lub stara rakieta do babingtona jest gitarą elektryczną. Nazwałbym ten utwór mało przebojowym i przekombinowanym „złotym przebojem”.Piotr Szwed

Tommy Iommi (feat. Skin) – „Meat” (2000)

Bardzo dobry, wyrazisty wokal kobiety, umiejętne balansowanie napięciem i nastrojem, ciekawa aranżacja. Bardzo dobre, ciężki gitary, zdradzające prawdopodobne pochodzenie

kawałka z okresu po eksplozji grunge'u. Riff w refrenie i solówka w końcówce zdradzają inspiracje takimi wykonawcami jak Soundgarden. Ogólnie dobry/bardzo dobry numer.Przemysław Nowak

Trudno nie odnieść wrażenia, że z tego utworu bije straszne spięcie, którego nie umiem przetrawić. Trying too hard lub ujmując inaczej – zbyt wiele napinania się o zbyt niewiele.Kuba Ambrożewski

Skin i Iommi, trochę na siłę. Z zestawu wolę Black Oblivion z Corganem, mimo, że trochę przynudzają.Witek Wierzchowski

Skin ma taki głos, że tchnie życie nawet w ten, dość toporny, numer. Stara się dziewczyna przemycić emocje pomiędzy zmurszałe riffy. Udaje jej się, mało rzeczy jej się ewidentnie nie udało.Piotr Szwed

Peter Gabriel – „Burn You Up, Burn You Down” (2003)

Przypomina dokonania Seala. Brzmi dość solidnie, muzycznie, wokalnie i kompozycyjnie bez zastrzeżeń, problem w tym, że ciężko znaleźć w nim coś oryginalnego.Przemysław Nowak

Zalatuje Philem Fuckin' Collinsem, może to jakiś jego pobratymiec? Phil ostatnio załapał się na rolę w Grand Theft Auto – przynajmniej były jaja. Te chórki żałosne.Witek Wierzchowski

Genesisowy, gabrielowski rock progresywny, w którym dziś tyle progresywności, ile w filecie ości. Wiem, wiem grają wybitni muzycy.Piotr Szwed

John Paul Jones (feat. Robert Fripp) – „Leafy Meadows” (2001)

Aaaaargh. Legendary Guitar Craft vol. 42. Coś dla zwolenników gitarowych bohaterów a’la Joe Satriani. Utwierdza w przekonaniu, że instrumentalna muzyka gitarowa zasługuje na pewne miejsce w pierwszej trójce najbardziej cuchnących stylów świata.Kuba Ambrożewski

Jam pierwszego lepszego zespołu z przerośniętymi ambicjami basisty, tu się pewnie natnę, że to coś znanego. Nieważne.Witek Wierzchowski

Marne vaiostwo na prymitywnym podkładzie „do poskakania”. Wow, gitara naprawdę może brzmieć jak pędząca wyścigówa!Piotr Szwed

Robert Palmer – „Mama Talk To Your Daughter” (2003)

Znasz jeden kawałek bluesowy = znasz je wszystkie. „Manniak niedzielny”? Nie, dziękuję.Kuba Ambrożewski

Ma być bluesowo i jest. Przechlano-przepalony wokal, harmonijka, no ok. Mało przekonujące.Witek Wierzchowski

Stylistycznie utwór brzmi jak stary, dobry blues, jednak produkcja zdradza jego prawdopodobnie późniejsze niż klasyczne pochodzenie. Konstrukcja utworu powiela stare schematy, nie wnosząc właściwie ani grama własnej inwencji twórczej, co jest chyba największym moim zarzutem. Nawet solówki na harmonijce i gitarze sprawiają wrażenie, jakby słyszało się je już setki razy. Wokal niestety, poza charakterystyczną chrypką, zupełnie nie oddaje klimatu tej muzyki. W ogóle wszystko jest jakby sztuczne, trochę oszukane.Przemysław Nowak

Paweł Sajewicz (27 września 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: WT
[14 września 2012]
Może polemizować, czy inne wcielenia Black Sabbath są niezauważane, bo akurat są i to bardzo. Dyskografia z Dio jest przez niektórych stawiana wyżej od tej z Ozzym.

Natomiast czy nowsze płyty starych wyjadaczy są niedostrzegane...Są dostrzegane, może nie zawsze i nie w wielkich ilościach, ale są. Trudno oczekiwać, żeby zespół mający 30-40 (a czasem więcej) lat był wciąż na szczycie. Raz, że starzeje się publiczność, dwa - trzeba ustąpić pola młodym muzykom, a ci niestety prezentują się żałośnie, bo powielają w sposób nieudolny utarte schematy zapoczątkowane przez swoich starszych kolegów.
Dzisiaj nie ma innowatorów, nie ma wykonawcy, o którym można by było powiedzieć - zjawisko. Jest nuda i nijakość, czasem coś tam na moment zabłyśnie, ale jest to blask odbity, wtórny.

Dlatego nie dziwię się, że są ludzie, którzy z chęcią słuchają starych wykonawców, wracają do ich starych płyt.
PS
[27 listopada 2010]
heh, "3 lata minęły" i pewnie dzisiaj napisałbym taki tekst skrajnie inaczej, ale spora doza zrozumienia dla tych dinozaurów wciąż we mnie przetrwała. Senty-menty ;) Dzięki za odgrzebanie tego!
Gość: Maciej
[27 listopada 2010]
Fajny tekst :) Fajnie, że nie ograniczacie się w temacie rocka do wykpienia oczywistej tendety, ,,debilizmu rocka" w rodzaju słynnego coveru Ścianki. No i teksty mogłyby być pustą kpiną, ale są naprawdę fajne, a ,,Rockowa Maccarena" witka rozwalała mnie kilka godzin po pierwszym przeczytani. Dzięki!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także