Rok 2006 w hip-hopie

2006 był rokiem premiery „Borata” i „Placu Zbawiciela”, których nie widziałem. Był rokiem wydania kolejnych bestsellerów Grishama i Grocholi, których nie czytałem. Był również średnio dobrym rokiem dla hip hopu, którego słuchałem i tak w związku z tym się zastanawiam, czy nie powinienem przypadkiem zmienić zainteresowań. Dotarło do mnie tak mało dobrych płyt, że pierwotny zamiar ZŁOŻENIA SZESNASTKI (bardzo apropo) musiałem obciąć o połowę. Mainstream i underground A.D. 2006 zgodnie szorowały po przeciętniactwie - oczekiwanych przez masy albumów Jaya-Z czy Pharrella, tak jak oczekiwanych przez kilkunastu pasjonatów w brylach płyt Shinsight Trio albo Glue słuchałem drugi raz tylko z poczucia obowiązku, a trzeciego nie będzie. Dobra, pchamy ten koks.

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 1

Osiem: Apathy - Eastern Philosophy

Rzecz z serii coraz liczniejszych płyt noszących ewidentne ślady inspiracji (a przynajmniej podobnej filozofii producencko-literackiej) Atmosphere - tylko mi tu w mordę nie zaprzeczać, pół undergroundu i to nie tylko amerykańskiego zbiera ze Sluga i Anta aż dziwnie się robi. Ale wróćmy do Apathy – białego MC wywodzącego się z zasłużonego składu Demigodz (w którym zaczynała inna głośna ostatnio postać podziemia – Louis Logic), dysponującego niską barwą i manierą zjeżdżania z akcentów w dół zapożyczoną zapewne od Aesop Rocka.

Jego „Eastern Philosophy” to bardzo solidna propozycja dla miłośników klasycznych piwnicznych beatów, krzyczanych lub cutowanych refrenów (jedyny fragment gościnnego śpiewu prezentuje etatowa śpiewaczka Wu, Blue Raspberry i jest w tym lodowato zimna, adekwatnie, bo joint zwie się „The Winter”) i przede wszystkim niegłupich tekstów. Bo widzicie, ja mam już trochę dość przewrażliwionych liryków w wełnianych czapkach sypiących paralelami zasłyszanymi na wykładach - prostsze, ale celne patenty leżą mi bardziej. Przykład pierwszy – „The Buck Stops Here” poruszający zagadnienie krążenia pieniądza w następujący sposób: you probably got a dollar in your birthday card before, but days before it could have been used to pay whores, zwieńczony kapitalnym storytellingiem. Ujmujące nawet.

próbka: „The Winter”

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 2

Siedem: Aceyalone - Magnificent City

Weteran, o którym mimo ponad dziesięcioletniego stażu w grze mało kto słyszał, wydał w ubiegłym roku już nawet nie jedną, ale dwie płyty, by zmienić w końcu ten smutny stan rzeczy. „Magnificent City” – przygotowana w całości na funkowo-bluesowo-rockowych (pooooowiedzmy) beatach RJD2 – jest tą lepszą.

Formuła „tylko jeden MC plus tylko jeden producent” mogła doprowadzić do powstania spójnej, konsekwentnej muzyki. Mogła doprowadzić równie dobrze do powstania ekwiwalentu piwa Wojak (stymulującego, jak wiemy, dwie emocje: 1. spać, 2. szczać, w tej kolejności). Ale tego udało się uniknąć dzięki eksperymentatorskiemu zacięciu. Weźmy takie „Solomon Jones”, barową balladę w waitsowskim wręcz stylu. Powaga. Albo „Here and Now”, gdzie śpiewany refren idzie bokiem, no, nazwijmy to że bardzo ryzykownymi harmoniami. W większości utworów bez problemu wygrzebiemy jakiś teoretycznie nie pasujący element, fajnie łamiący i bez tego porządne, gęste i masywne faktury (osiągające w atakujących deszczem akcentów „Disconnected” i „Beautiful Mine” taką intensywność, że Just Blaze się ciśnie na klawiaturę). A highlightem i tak będzie najprostszy, imprezowy, z wersami podzielonymi na ósemki przetykane hiszpańskim riffem rur „All for U” – wcelowane funkowe przyłożenie na otwarcie albumu, podwyższone przez cieszący na podobnej zasadzie „Fire”. A MC? Aceyalone tradycyjnie unika matematycznej precyzji, rzadziej przyspiesza i częściej zwalnia flow, bez nerwów, a bywa że wręcz z humorem. Za co wysoka piątka. Siódemka znaczy.

próbka: „High Lights”

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 3

Sześć: Ghostface Killah - Fishscale

Godzina szczerości. Ghostface zawsze mnie denerwował swoją płaczliwą jazdą na mikrofonie. „Bracie, czy doprawdy nie widzisz że stoisz mi na mokasynach?”. Przecież gdyby nie zasłużony członek, tylko jakiś backpacker wyszedł do ludzi z taką manierą, to zostałby zjedzony i nikt by go nie żałował. Ale spokój, kobietom i Wu-Tang Clan się wybacza. Do tego jeszcze te dochodzące ze wszystkich kwater opinie, że mamy oto arcydzieło. Ta. Żeby „Fishscale” przyswoić, musiałem wyrzucić swoje uprzedzenia i stać się tolerancyjnym młodym człowiekiem. Ciężka sprawa.

Warto było. Album zachowuje kamienną solidność jakościową, a team producentów (czternastu na 18 właściwych tracków) i armia gościnnych występów (w tym dwa zza grobu: Biggie Smalls i ODB, jeden wewnątrzrodzinny: syn Ghostface’a w „Dogs of War”) sprawia, że kolorowo jest. Teksty, w większości niczym wyjątkowym nie podrywające, miejscami oscylują wokół geniuszu (szczególnie sugestywny „Beauty Jackson” i skit roku „Heart Street Directions”). Średnio co prawda znajduję atrakcje w paralelach odwołujących się do Ebay i Playstation 3, ale chyba się czepiam. Swoboda frazy szefa, i nie mam tu na myśli Raekwona, oczywiście dobrze wyżej średniej - co było do przewidzenia, z kilkoma pogonionymi linijkami w „Barbershop” - co byłoby do przewidzenia w nagraniach Slums Attack z 1998... sorry. Się wybacza i tak dalej.

Czas na morał historyjki, bo jej snucie trochę mnie męczy. A to dlatego, że najtrudniej mieć na warsztacie płytę po prostu dobrą, taką bez wpadek i bez wstrząsów. To trochę jak klasyczny weekend – bardzo miło było, zakupy w Arkadii, kolacja u Węgra, film na DVD, umiarkowanie w konsumpcji alkoholu i wiecie co później; ale żeby to wspominać ze szczegółami po latach, to nie. Chyba że się potem wszystko spieprzy, to wtedy docenimy i uświadomimy sobie, że w danym momencie nic wspanialszego nas nie mogło spotkać. Ja to napisałem?

próbka: „Back Like That”

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 4

Pięć: Ludacris - Release Therapy

Kto uwielbia Dirty South? Kto lubi te charakterystyczne beaty z automatów Rolanda przykryte syntezatorowymi progresjami i wersy obracające się naokoło dwóch, bądźmy hojni, czterech tematów dyżurnych? Odpowiedź?

Ja na przykład nie, ale do Ludacrisa mam słabość. To jest sztuka – inteligentnie zapieprzać o kwestiach zaprzątających wygolone łby. I ten gość to potrafi. Można poteoretyzować, że jest Eddiem Murphym, a w lepszych urywkach nawet Richardem Pryorem hip hopu. Inaczej niż większość swoich braci w stylu, brzmi jak prawdziwy hustler, a nie jak żul pod koniec spędzonego pod wodopojem na kwadracie dnia. Nie tylko gdy sumuje swoją karierę bezkonkurencyjnym from birds on my nerves to chicks on my dick, ale nawet serwując obowiązkowe jointy o tym jak skosić papier, NAWET nagrywając absolutnie konieczny track dedykowany posadzonym ziomom, utrzymuje charyzmę. T.I. chciałby tak. Może kiedyś. Na razie, stale obecna w głosie Ludy arogancja jest w pełni uzasadniona. Szkoda tylko, że druga strona płyty („Release”, pierwsza to „Therapy”) sięga w rejony refleksyjnych smutów, które pasują do niego jak udział w gejowskim porno. Ale całkiem charakterny przebojowy potencjał tych skrętów, jak również mistrzowski flow ratują go zawsze.

Jeszcze raz: mistrzowski flow. Absolutna kontrola nad wprowadzanymi drobnymi nieścisłościami rytmicznymi. Buja się to nieprzerwanie. A kiedy Ludacris idzie, mocno akcentując, za beatem w „Girls Gone Wild”, to tak jakby kolejnymi sylabami klepał jakąś rozgrzaną małą po tyłku. Co widzę, absmak? Chwila. Mają być hity? Mają być bangery? Gorące dupy, Moet i Chevy Impala? To są. A jeśli do tego Bridges przyładuje, jak w „Moneymaker” (pierwszy singiel, produkcja: Pharrell w dobrej formie, czyli ostatnio ewenement) swoimi firmowymi punchami: you look good in them jeans, bet you’d look even better with me in between, to czego chcesz więcej? Baunsuj synu. Dobra biba.

próbka: „Moneymaker”

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 5

Cztery: Mr. Lif - Mo' Mega

Chrzanić youtubę. Czasem wolałbym nie wiedzieć, jak wyglądają goście, których słucham. Apathy (patrz: miejsce ósme) na przykład kultywuje styl rap/metal crossover: kaptur, bródka, zacięty wyraz twarzy, świńskie oczka. Mamy 2007, nie 1995, nie zauważył? A Mr. Lif z kolei, z dredami do pasa... Michael Franti lookalike? Nieważne. Co mnie to w sumie obchodzi. Muzyka, kretynie. Teledyski to wymysł korporacji planujących zagładę ludzkości.

Mr. Lif poprzedniego zdania co prawda na „Mo’ Mega” nie napisał, ale na spoko mógłby. Przez większość czasu trwania płyty znęca się bowiem nad Bushem, McDonaldem i innymi facetami o powszechnie rozpoznawanych nazwiskach, plus okolice. Tak namiętnie, że nawet umiarkowani socjaliści ochrzczą go agitatorem. Do naczelnego lewaka stylu, czyli Immortal Technique, jeszcze daleko, co nie zmienia faktu, że ugryzienie merytorycznej zawartości albumu może smakować znacznie gorzej niż ugryzienie nawet najbardziej syfiastego HAMBURGIERA. I pracowałem w Burger Kingu, więc wiem co mówię.

Zostawmy to. Mr. Lif udowadnia, że tak trafnie powiem, czarno na białym: znacznie częściej nieważne co MC mówi, a ważne jak i na czym, niż odwrotnie. A raperem jest fenomenalnym. Ma nosowy przydźwięk jak Q-Tip, ale wymuszony, co sprawia że brzmi jakby właśnie wciągnął ściechę albo zatkał kichawę – tak na marginesie, obstawiam to drugie. W dość gęste linijki wpisuje imponujące ilości rymów; a kiedy ma trochę oddechu, potrafi uderzyć jak tylko kilku MC w historii dawało radę. Sprawdźcie, jak dzieli ten fragment z „The Fries”: so let's calm down and take everything slow, if you feel that you must lick a shot then bow. Ideał, chylę czoła. I żeby przybić gwóźdź: to wszystko dzieje się na podkładach El-P. Jak wymiata ten człowiek, to chyba nie muszę objaśniać. Ociekające tłuszczem winylowe bębny o ciężarze kafaru (stopy tak nasycone w dole, że zmieszczenie jeszcze basu w tym samym paśmie trzeba uznać za majstersztyk) oraz pomysłowo cięte, nietypowe barwowo sample ułożone w stale ewoluujące, ruchome konstrukcje. Nieraz wprowadzające harmonie rodem z Warszawskiej Jesieni, jak w singlowym „Brothaz”. Ten chory fortepian! Ta modulacja pod koniec! I to tremolo stopy. Nie mogę.

Krótko: kilka zastrzeżeń, a i tak pozycja obowiązkowa.

próbka: „Brothaz”

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 6

Trzy: Lupe Fiasco - Food & Liquor

Kanye West w drugiej rundzie dał dupy („Late Registration”). Jednym z nielicznych celnych ciosów, jakie zdołał w niej wyprowadzić, był „Touch the Sky”, gdzie w trzeciej zwrotce zadebiutował na szerszą skalę raper o samokrytycznej ksywie Lupe Fiasco. Utonął tam trochę, przykryty agresywnymi dęciakami, ale oto kilka energicznych ruchów i wypłynął. Patrzcie. O, tam.

Beaty powyciągane prosto ze śmietnika (zwłaszcza przekompresowane, środkowo-górne werble), zatrzęsienie radiowych refrenów, ogólnie wysoka przyswajalność materiału i to prawie bez ukłonów w stronę sera, leniwie klejący słowa MC o wysokim głosie - pierwsze i nieodparte wrażenie wskazuje wszystkimi palcami na Westa jako na źródło inspiracji i patentów. Za cholerę nie można się od tego uwolnić, wtórność „Food & Liquor” nie ulega frekwencji niestety. Co z tego, co z tego. To jest uniwersalny album, do polubienia przez centralnie wszystkich, genialnie się słuchający. Przebogate aranże, konkret groove’y – od strony czysto muzycznej rewelacja. Tym większa, że kredytlista przyznaje autorstwo wszystkich najgorętszych gówien dwójce mało znanych producentów. Soundtrakk i Prolyfic, bo o nich mowa, dziś pewnie frustrowaliby się w jakiejś chicagowskiej piwnicy, gdyby nie wdepnęli w swoim czasie na Fiasco. A tak – dostarczyli paru hitów roku. Najlepszy z nich wcale nie jest zresztą „Kick Push” dziubaski, nawet nie bałałajkowy „American Terrorist” (genialne zamknięcie od słów don't give the black man food, give red man liquor), tylko „Real” z bardzo wolnym, natarczywie synkopowanym beatem i kapitalnym riffem gitary rozwiązanym przez straszliwe pieprznięcie dokładnie tego właściwego akordu. Aż prosiłoby się ujechać ten numer w uptempie, ale Lupe mówi wała i utrzymuje się w dyktowanych przez bębny wartościach. 70 BPM! Nie dacie rady. Zaczynam wierzyć odważnej tezie jednego z czołowych polskich MC, że wolne tempa otwierają większe potencjalne możliwości na mikrofonie niż umiarkowane.

To co, koronujemy godnego następcę „College Dropout”? Nie. Grzeczny przelot Lupe hamuje takie porównania. Jak raper świecący taką kindersztubą, tak politycznie poprawny (I used to hate hip hop because of women degraded) uchował się w tej jakże bezwzględnej branży? Nie wiem, ale tak długo, jak długo będzie firmował płyty na miarę „Food & Liquor”, trzeba będzie to uznać za nader pozytywny objaw.

próbka: „Kick Push”

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 7

Dwa: Murs & 9th Wonder - Murray's Revenge

Być może najsympatyczniejsza płyta ubiegłego roku. Być może gdyby Łonę i Smarki Smarka połączyć w jednego Murzyna z Los Angeles, praktykującego emceeing od przedszkola, to nagrywałby on podobne sprawy. Być może powinna zająć w moim cennym rankingu pierwsze miejsce. Być może jedyną jej wadą jest zbyt konserwatywne podejście – bo „Murray’s Revenge” nie przechodzi przez granicę gatunku ani przez sekundę, co można równie dobrze uznać za zaletę.

Wszystko się zgadza. Murs (podobno akronim od Most Underground Rap Sucks) pisze doskonałe teksty: jest zabawny, niebanalnie puentuje, obrazowo opowiada i zaskakuje porównaniami. Sypiąc bragami, opowiadając o kobietach, składając raporty z codziennych sytuacji, deklarując miłość do swojego miasta, zastanawiając się nad życiem, wszechświatem i całą resztą – nigdy nie jest banalny, często bezczelny i sarkastyczny, cały czas na świeżości. Od strony wykonawczej też zupełnie nie ma się do czego przypieprzyć. Wariat wie do czego służy pauza i jak wykorzystywać dopowiedzi, ma naturalny swing i równie naturalną lekką chrypę. Murray, nagramy coś razem? Że nie ten numer buta, że niby muszę jeszcze dużo poćwiczyć? Wiem.

Natomiast 9th Wonder i jego producencka robota. Cóż, od gościa stojącego za „Girl” Destiny’s Child, czyli za jednym z najlepszych singli ostatniego dziesięciolecia, wymagałbym dokładnie tego, co dostałem. Dostałem w wychudzony korpus cieplutkimi bębnami, zgrzałem się oszczędnym, wysmakowanym wyborem soulowych próbek i kilka razy zdziwiłem (goniący werbel w czwartym kawałku – cdch?). 9th Wonder pojechał z klasą pomiędzy przepychem i minimalizmem, co staje się umiejętnością cokolwiek zanikającą.

„Murray’s Revenge” to niewielki (33 minuty) ale cenny kamyczek leżący pomiędzy kamieniami milowymi hip hopu; sytuujący się, zaryzykuję, gdzieś na styku „Bizarre Ride 2 the Pharcyde” i „Sun Rises in the East” (stanowczo nie tylko dlatego, że tytułowy track wisi na tym samym samplu, co „My Mind Spray”). Jeśli obawiałem się, że zdominują go mięciuteńkie klimaty Little Brother - składu, gdzie stale udziela się 9th Wonder, a okazjonalnie Murs - to teraz przepraszam przepraszam, wychodzę i nie pyskuję.

próbka: „L.A.”

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 8

Jeden: The Roots - Game Theory

Bardzo odległy wydaje mi się dzień, w którym oddałem do „Klanu” (pamięta ktoś to czcigodne czasopismo?) entuzjastyczną recenzję „Come Alive”. Ledwo pamiętam, jak stałem na przystanku tramwajowym gorączkowo czytając harmonijkę z właśnie zgarniętej kasety „Things Fall Apart”; jeszcze więcej czasu minęło od chwili, gdy odebrałem przywieziony ze Stanów egzemplarz „Illadelph Halflife”, trafnie przeczuwając, że przesłuchiwanie go będzie czymś w rodzaju lekcji. The Roots nie są już firmą bezbłędną, co wiadomo od „Phrenology”, a co udowodnili wręcz ostentacyjnie na „Tipping Point”. Niemniej każda gówniana passa kiedyś się musi skończyć (dygres: i już tylko w tym upatrujmy szansy na rehabilitację Mos Defa), i ta akurat skończyła się już.

The Roots zawsze byli składem poszukującym i każde nowe wydawnictwo było tego świadectwem. Osiągnąwszy granice rozwoju w ramach hip hopu („Things Fall Apart”) zaczęli grzebać poza nim, ale dopiero teraz, z siedmioletnim poślizgiem, znaleźli. Gdzie? Popatrzmy. Konsystencja „Game Theory” w niespotykanym dotąd procencie składa się z gitar, i to brzmiących maksymalnie biało: flangery, chorusy, zimne pogłosy. Jeśli już syntezatory, to kwasowe, agresywne. Gościnnie śpiewający faceci zamiatają czapką bardziej przed tradycją rockową niż soulową. Daje się zauważyć także znamienny trend globalny, czyli odejście od triolowych podziałów, z których niegdyś ?uestlove wyciskał więcej niż jakikolwiek bębniarz, ba – jakikolwiek beatmaker, kiedykolwiek. Bębny miewają metaliczny przydźwięk i jest w nich niespotykanie dużo sygnału z overheadów. To wszystko nie ma charakteru rewolucji, ale innowacji i jest cholernie czytelne. Samplowanie Radiohead w „Atonement” w tym kontekście można uznać za tak oczywiste, jak niepotrzebne mrugnięcie okiem.

I chociaż najlepszy w zestawie (cytujący w refrenie niezapomniane linijki Slim Kida Tre z „Runnin’”) „Clock with No Hands” jest akurat najmniej progresywny i brzmi podobnie do „Silent Treatment” z drugiej płyty, to ma on jedną cechę wspólną z resztą albumu – zwartość i żelazną samokontrolę w zakresie kompozycji. Gdzieś zniknęły jamy i eksperymenty na zasadzie coś-nie-wyszło-ale-nie-szkodzi-bo-szukamy. Konsekwencja w skupieniu na konkretnych, piosenkowych formach imponuje... no właśnie niekoniecznie od pierwszego kontaktu. „Game Theory” to grower, okrutny grower. Kilka miesięcy temu porastał kurzem jako pozycja średnia. Miesiąc temu myślałem o nim już jako o jednej z udanych rapowych propozycji roku. Teraz, sami widzicie.

próbka: medley „In the Music / Here I Come / Don’t Feel Right”

Zdjęcie Rok 2006 w hip-hopie 9

Zero: Gnarls Barkley - St. Elsewhere

Zwyczaj wystawiania ocen wszystkim płytom, jakie się przełknęło, charakterystyczny dla ludzi nie radzących sobie z życiem (DOWCIP), chociaż raz okazał się przydatny. Mam bowiem teraz zamiar sprecyzować, jak daleko według mnie „St. Elsewhere” prześcignęło peleton w 2006 roku pańskim. Otóż. Dumnie się kokoszące na szczycie powyższego rankingu „Game Theory” zasługuje najwyżej na 9 punktów w skali 1-10. Najlepszy album spoza świata dwóch gramofonów i mikrofonu, czyli Guillemots, po dłuższej konsyderacji uhonorowałbym notą 8,5. Gnarls Barkley to betonowa dziesiątka, przyjaciele.

Już nawet pieprzyć ilość hooków per utwór. Przejdźmy nad fenomenalną muzykalnością i inwencją aranżacyjną Danger Mouse’a. Zignorujmy to, że Cee-Lo w pojedynkę impersonuje cały Brooklyn Tabernacle Choir. Możemy zapomnieć o nienormalnie szerokiej, dobiegającej z niemal wszystkich wyobrażalnych rejonów muzycznych podjarce „St. Elsewhere”. Po prostu, z ręką na jakimkolwiek ważnym organie: czy słyszeliście wcześniej coś takiego? Jakąś podobną płytę? Jeśli tak, to czekam na maile.

Pozostaje jedno pytanie. Co Gnarls Barkley robi w ogóle w tym artykule. No, to akurat jest wyłącznie moja wina. Danger Mouse’a kojarzyłem zawsze jako producenta hip hopowego, a Cee-Lo aż do tej płyty był dla mnie głównie kolesiem nawijającym śmiesznie jazgotliwe wersy na klasycznym „Soul Food” Goodie Mob. Dziwicie się, bo przecież drugie Gorillaz, bo dwie solówki Cee-Lo, bo, albowiem, ponieważ. To się dziwcie. Tak świeże podejście do materii odległej od hip hopu mogli mieć tylko ludzie z niego się wywodzący i to chciałem podkreślić tutaj.

Dobra, nie ma co pisać o zawartości. Wszyscy wiedzą, znają, wszyscy słyszeli, większość wyrobiła sobie opinię i popularność projektu świadczy o tym, że najczęściej pozytywną. Kto wyciągnął wnioski, ten wygrał. I jeszcze. Kiedy Dr. Dre wydał wreszcie następcę „The Chronic”, pewien recenzent pod zgwiazdkowaną na full recenzją pozwolił sobie na następujący komentarz. „Believe the hype. Pretty please”. Nic, tylko skserować. Copy, paste.

próbka: „Gone Daddy Gone”

Stary, po cholerę my tu wracaliśmy

Wypada jeszcze wspomnieć o sytuacji w kraju, którego reprezentację piłkarską na konferencji prasowej reprezentował kucharz. Rok 2006 był typowym rokiem pomiędzy. W sensie, że wyróżniające się albumy wyszły dokładnie przed – w grudniu 2005 (Abradab, WWO - z zastrzeżeniem, że mówimy tylko o „Witam was w rzeczywistości”), a te wyczekiwane ukażą się zaraz po (solówka Fokusa, Łona).

W telegraficznym skrócie: Wielką Bitwę Warszawską, czyli nieoficjalne mistrzostwa Polski w wolnym stylu, wygrał tym razem Muflon. Dwie płyty praktycznie zdefiniowały istniejący wcześniej tylko w teorii studencki rap: „Pieśń Wajdeloty” Skorupa oraz „Człowiek, który ukradł alfabet” Eldo & Bitnix, i w obu przypadkach mimo wysokogatunkowej muzyki totalnie nie załapałem się na lirykę. Przykro mi było słuchać zwłaszcza Eldo, stającego się szybko Adasiem Miauczyńskim polskiego rapu, bo na wysokości „Eterni” był jednym z największych. Wśród nielegali – jeśli porównać z kapitalnym 2005 - posucha, znów pojawiło się dziesięć kopii Pezeta i sto Mesa.

Stop. O trzech płytach warto wspomnieć innym tonem niż zgryźliwy. Dobry self-titled nagrał warszawski projekt Cisza & Spokój, niezłą passę kontynuował O.S.T.R na swojej „7” i wreszcie – tytuł albumu roku jedzie do Opola. Dinal „W strefie jarania i w strefie rymowania”, świeże dzieło projektu, który zasłynął wydaniem swojego pierwszego nielegalu tylko na winylu, to chyba szczytowe osiągnięcie tzw. trueschoolu. Czyli: brudne funkowe beaty, duży nacisk na zaawansowaną technikę pisania (rymy podwójne, potrójne itd.) oraz spiętrzenie punchline’ów (tu wysokiej jakości), anglicyzmów, namechecków i follow-up’ów. Przypieprzyć się można tylko do słabego wykonania na mikrofonie (nikt nawet nie stara się jechać wyraźnie, rzadko trafia się fajne rytmicznie złożenie), a nagroda za najbardziej gówniany tytuł albumu 2006 również jedzie do Opola. Niemniej, Dinal bezpretensjonalnie cieszy, w tekstach pełno perełek typu nagraliśmy kasetę jak Michnik i Rywin, tylko z nimi było halo a nas nikt nie trybił albo jestem żołnierzem chociaż mam kategorię B, oryginalnym b-boyem chociaż tańczę źle, a Mejdej i Urbek właśnie bezdyskusyjnie awansowali do krajowej producenckiej czołówki.

Pozwolicie, że tym genialnym zdaniem złożonym zakończę.

Michał Hoffmann (15 stycznia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także