Recenzje 2006: post scriptum

W roku, który już za nami staraliśmy się dostarczać Wam regularnie porcji 5-6 recenzji tegorocznych wydawnictw płytowych tygodniowo. Niemniej jednak nawet taki zakres pracy w zderzeniu z rzeczywistością okazał się być niewystarczający i zwyczajnie nie wyrobiliśmy się z częścią towaru. Toteż w tygodniu poprzedzającym nasze tradycyjne podsumowanie roczne za 2006 ćwiczymy się w krótkich formach, przedstawiając Wam swoiste post scriptum do recenzji ubiegłorocznych albumów. Mamy świadomość, że to nie wyczerpuje tematu, ale z drugiej strony ktoś mógłby spytać co wyczerpuje? Tak więc od dziś (mamy wtorek) do piątku będziemy dorzucać tu po kilka nowych tekstów dziennie, a nasz ranking poznacie po weekendzie. A teraz już możemy przejść do lektury.

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 1

Ellen Allien & Apparat – Orchestra Of Bubbles (6/10)

Warto wydawnictwo skomentować, choć to pewnie płyta, której własnymi siłami nie jestem w stanie odkodować. Dobrało się oto dwóch wyrazistych artystów, do tego Niemców (choć to chyba nie takie ważne), skrzyżowali decki ze sobą i zaczęli mieszać elektryczną zupkę. Albo lepiej koktajl, drink, bo „Orchestra Of Bubbles” to nie jest nic na ciepło, słuchamy muzyki mrocznej, chłodnej. Nie ponurej, bardziej ciemno-błyszczącej, tak też bym pewnie napisał o Junior Boys i Knife, więc klimatycznie gdzieś są to bardzo bardzo dalecy kuzyni. „Niestety”, albo i „wiadomo było, że”, nie ma wokali. Pewnie wam to nie przeszkadza. Mi po paru przesłuchaniach też już nie. Jeśli umie się zrobić regularną piosenkę, z pewnego rodzaju refrenem, do tego ukazując raz melancholię, raz napięcie, a raz „wielką zajebistą bombę imprezową”, to po co komu wokale. No i trzeba mieć jednak tę wrażliwość muzyczną. Facet kontra kobieta, smyczki kontra syntezatory. Melodia goni melodię i, właśnie zdałem sobie sprawę, nie ma dłużyzn. (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 2

Damien Rice – 9 (3/10)

Wydarzenie roku, jeden z najbardziej oczekiwanych albumów jesieni, który ma wprawić w zadumę wszystkie czytelniczki Bravo Girl – w ten deseń mógłby wyglądać slogan reklamowy drugiej płyty Damiena Rice’a, serio. Irlandzki wokalista od postaci dość niszowej przeszedł ewolucję do jednego z najbardziej romantycznych bohaterów muzycznego show-biznesu, a za taki stan rzeczy powinien dziękować twórcom ścieżki dźwiękowej do skądinąd świetnego obrazu „Closer”, którzy to „Blower’s Daughter” uczynili motywem przewodnim tegoż filmu. Wypadałoby, żeby Damien też odwdzięczył nam się porządnym krążkiem, ale nic z tych rzeczy. O ile „O” miało w sobie jakiś magiczny, melodramatyczny, uroczo płaczliwy klimat „do łzy ostatniej” (ja też ciepło wspominam „I Remember” czy „Amy”), o tyle „9” to pretensjonalna próba udowodnienia, że Rice stał się już dojrzałym singer/songwriterem, a nic bardziej mylnego. Niestety kilka „fucków” w utworze, momentami mroczniejsza i agresywniejsza melodyka i oparcie się na sprawdzonym już patencie chwytających za niewieście serca ballad to za mało, by sprostać oczekiwaniom bardziej wymagających słuchaczy. W przypadku „9” Damiena Rice’a te kilkadziesiąt (a może tylko dziewięć?) tysięcy fanek naprawdę może się mylić. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 3

I’m From Barcelona – Let Me Introduce My Friends (7/10)

Szwed z fryzurą modną wśród piłkarzy w latach siedemdziesiątych, pisze piosenki z prościutkimi melodiami, zawija do chórków i klaskania 28 osób i ku zaskoczeniu rodaków odnosi sukces poza granicami ojczyzny. Zespół I’m From Barcelona miał niesztampowy początek kariery. Banalne, niezobowiązujące utwory wypełniające długogrający debiut grupy Emanuela Lundgrena tryskają zaraźliwym optymizmem. „Let Me Introduce My Friends” to jeden z bardziej pozytywnych w sensie nastroju albumów indie-popowych (z akcentem na drugą część określenia) nagranych w ostatnim czasie. Radość w głosie wokalisty słychać w każdej z maksymalnie trzyzwrotkowych piosenek. Gość śpiewa o kolekcji znaczków z całego świata (polskich ma dużo, z Sudanu żadnego): You know I can't believe I'm telling everyone that I know/ That every stamp in my collection is a place we could go!, o budowie domku na drzewie: I have built a treehouse/ Nobody can see us, o tym, że czuje się jak urządenie do rejestracji dźwięku: Please press my rec and play 'cause I want to save this moment/ This will be my favourite song/ This will be my favourite album. Liryki nieskomplikowane, akompaniament także. Cóż z tego, nie o wymyślne artystyczne figury tu chodzi, lecz o impuls dla mięśni mimicznych, aby wywołały uśmiech sympatii na twarzy słuchacza. (ww)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 4

Phoenix – It’s Never Been Like That (7/10)

Na początku można się zdziwić – Phoenix znani z kilku kapitalnych popowych singli (żeby przywołać tylko „Too Young”, „If I Ever Feel Better” czy „Everything Is Everything”) na takim „Consolation Prizes” brzmią bardziej jak The Strokes z debiutu niż cokolwiek, co do tej pory ukazało się pod francuskim szyldem eksportowym. Bez obaw jednak – Marsowi i spółce pozostał charakterystyczny dar do lekkiej melodii, który eksponują dzielnie w każdym praktycznie fragmencie swojej trzeciej płyty. Kreślą megazgrabne trzyminutówki, jak w highlightowym „Long Distance Call”, gdzie w zwrotce syntezator pięknie zaznacza intymny klimat juniorboysowego wokalu, a w refrenie interweniują gitary w stylu wyżej wymienionych gwiazdorów. Można wprawdzie zastanawiać się co dał ten wiodący donikąd, pięciominutowy instrumental, ale gołym uchem słychać, że „It’s Never Been Like That” w kategorii popu spokojnie przeskakuje zarówno gros przereklamowanych szwedzkich gwiazdek, jak i równie nieprzekonujących hype’ów zza La Manche. Europa da się lubić, co nie. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 5

Eagles Of Death Metal - Death By Sexy... (6/10)

Druga odsłona kapeli nazwanej przekornie Eagles Of Death Metal, zatytułowana „Death By Sexy”, nie przynosi znaczącej odmiany w stosunku do jej debiutu. Formuła oparta na wieśniackim i dość mocno obciachowym rockandrollu jest konsekwentnie eksploatowana w trzynastu nowych kompozycjach. Udało się na szczęście tym razem uniknąć jakościowych wpadek, co sugerować może postępujące z wiekiem umiejętności songwriterskie muzyków. W warstwie tekstowej jest jeszcze bardziej przaśnie i frywolnie niż dotychczas. Nawet tak figlarne kawałki jak „I Want You So Hard” czy „Cherry Cola” w zestawieniu z balladą o niegrzecznych dziewczętach „Poor Doggie” zdają się być tylko niewinnym oczkiem puszczonym w stronę żeńskiej części odbiorców. Generalnie wszystko (włącznie z legendarnym już wąsem Jessego) dopasowane jest do jajcarskiego stylu grupy, nastawionego przede wszystkim na dobrą zabawę i – co tu dużo kryć – wyrwanie jak największej ilości panienek. Jeżeli ktoś szuka w muzyce doznań z wyższej półki to po raz kolejny proszony jest o ominięcie Orłów szerokim łukiem. Wszystkich pozostałych zapraszam na balangę, najlepiej do remizy w jakiejś zapadłej dziurze. Zwłaszcza, że koncertowo zespół zyskuje dodatkowo przynajmniej dwa punkty. (pn)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 6

Psychic Ills – Dins (6/10)

Pierwsze emocje związane z Psychic Ills datuję na przełom marca i kwietnia, wtedy też to regularnie słuchałem „Another Day Another Night” i obiecałem sobie, że zrecenzuję wreszcie „Dins”. I tak dochodzimy do końca grudnia 2006 i problem powraca, bo przecież warto odnotować tak zacny album. Regularnie spowity narkotycznymi mgłami a la Spacemen 3, wydaje się wrecz najwierniejszym post-perfect-prescriptionowskim graniem. Rozciągnięte do granic możliwości, jednostajne, lejące się drony to jakby fundamnety na których budują swoją muzykę Psychic Ills. I choć dalsze etapy konstruowania piosenek zahaczają nawet o Gang Gang Dance, to w efekcie otrzymujemy więcej niż solidny shoegaze. Spośród wszystkich kalkersów XXI wieku to właśnie zespoły tego nurtu prezentują się chyba najciekawiej; „Dins” to w zasadzie poziom „Serena Maneesh”, przy czym Norwegowie większą wagę przywiązywali do tworzenia zapamiętywalnych melodii, Amerykanie zaś posługują się mniej klarownymi konstrukcjami. Sprawdźcie „January Rain”, „Another Day Another Night”, „I Knew My Name”. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku można cały album przegapić, tylko po co? (jr)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 7

Beach House – Beach House (6/10)

Nazwa tego właśnie debiutującego duetu z Baltimore zaiste adekwatna jest do zawartości ich self-titled. Beach House od pierwszych dźwięków płyty przenoszą do plażowego domku. Jest to domek lekko nawiedzony, a plaży za oknem mgła zdaje się nigdy nie opuszczać. Słowem, jest sennie, tajemniczo, miejscami nawet narkotycznie. Brzmienie i produkcja „Beach House” są raczej retro, ale zespół korzysta chociażby ze spokojniejszych dokonań Animal Collective, szczególnie w końcówce płyty. Na tapecie są też Cocteau Twins z balansowaniem na granicy stanów świadomości i Galaxie 500, gdyż tempo utworów jest wolne. Ścieżka do „Lost In Translation” również może przyjść do głowy w obliczu orientalnego, ilustracyjnego charakteru kilku nagrań. Całość robi wrażenie spójnej wypowiedzi artystycznej, co nieźle rokuje na przyszłość. Niewątpliwie zrobił się obecnie popyt na takie granie, by wspomnieć świetny odbiór wydawnictw nie tylko Pandy i Aveya, ale też na przykład Grizzly Bear. Propozycja „Beach House” wpisuje się w ten trend, choć nie wnosi do niego wiele odkrywczego. Doceńmy jednak, bo przynudzać też trzeba umieć. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 8

Someone Still Loves You Boris Yeltsin – Broom (6/10)

Nie są to diablo odkrywczy artyści. Wydany przez Polyvinyl (Of Montreal, Owen) band ma może zabawną i zapadającą w pamięć nazwę, ale ostro zrzyna nie tylko z 60's, nie tylko z lo-fi, ale i z The Shins, z którymi zresztą są porównywani (że niby mogą pokonać The Shins w rywalizacji o miano „zespołu, który najbardziej zmienił twoje życie”, jakoś tak). „Jestem lepszą osobą po słuchaniu Broom” - taki fragment recenzji cytuje wydawca. Śmiesznie, bo, jak mówiłem, oni kopiują Shins. No i dochodzimy do clou – co z tego, że kopiują? Przecież wszyscy kochamy Shins, wieszamy sobie ich plakaty w toalecie, pytamy na pierwszej randce „ej, słuchasz Shins?”, czekamy na ich nowy album, przecież Natalie Portman w „Powrocie Do Garden State” słuchała The Shins! Brakuje nam takich pozytywnych zespołów. Nooo, SSLYBY nie jest tak totalnie pozytywny, a jak się uprzeć, to cała płyta może przelecieć niezauważenie i nic nie zapamiętamy. Ale po pierwsze: do uważnego słuchacza świat należy, po drugie: dajmy im czas, to i się rozkręcą. Podoba mi się ich opis na AMG, głównie fragment o Jonathanie Jamesie, który w momencie wydania w końcu ich pierwszej płyty nagle odszedł z zespołu, ale „grał z nimi jeszcze czasem, kiedy miał czas”. Miejcie czas na „Broom”, bo warto. (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 9

Captain – This Is Hazelville (5/10)

Oj, Captain ma na koncie kilka niezłych singli, oj ma. Być może któryś numer z trójki „Frontline”, „Glorious” czy „Broke” ciężko zakwalifikować do pięćdziesiątki najlepszych kawałków minionego roku, ale oddać należy kapeli z Londynu, co im się należy. O ile w przypadku pojedynczych piosenek zespół się broni, o tyle ich debiutancki album ciężko nazwać dobrym. Oto bowiem do paru niezłych kawałków dodano kilka mniej i bardziej udanych wypełniaczy i na bazie malutkich sukcesów utworów singlowych stworzono przeciętne „This Is Hazelville”. Nie wiem, czy można powiedzieć, że Captain mają potencjał do tworzenia ciekawszych kompozycji, ale nie da się ukryć, że jakieś atuty, którymi grupa dysponowała nie zostały należycie wykorzystane. Efektów współpracy z legendarnym Trevorem Hornem na albumie prawie nie słychać, za to zbyt mocno eksponowany jest wokal Rika (bodajże), a niedostatecznie mającej w sobie coś z Alison Goldfrapp – Clare. Zespół trochę męczy się w utworach spokojnych, ale nie pokusił się o numery na miarę wspomnianych wcześniej kawałków. W końcu, Captain są zbyt sympatyczni, by ich do końca skreślić, zbyt mało interesujący, by częściej do nich wracać. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 10

Colleen – Colleen et les boites a musique (4/10)

Miła, sympatyczna Francuzka, prowadząca coś w rodzaju sztambucha, w którym zamieszcza swoje regularne podjarki, jak i inne zainteresowania bieżących lat, zwróciła moją uwagę prawie dwa lata temu. Oczywiście zaczęło się od przepięknej, jak sądzę, płyty „The Golden Morning Breaks”, kontynuatorki samplowanej „Everyone Alive Wants Answers”. Nowa pozycja to jedynie EP-ka, ale rozciągnięta do rozmiarów wcale porządnego longplaya (39 minut). Koncept, na jaki zdecydowała się Cecile Schott, to stworzenie albumu tylko i wyłącznie na podstawie dźwięków pozytywek z różnych epok. Już w fazie planowania tego dzieła widać zgrzyty: czy taki pomysł nie jest zbyt wydumany, a ostateczne efekty nie prowadzą na manowce? I rzeczywiście przy przesłuchaniu wkrada się nuda: kreatywność, o której brak nie sposób posądzić Colleen jest maskowana suchym brzmieniem źródłowych dźwięków. Ostatecznie trudno od pozycji wybitnie domagającej się kontekstu wymagać przyciągnięcia słuchaczy konkretnym, zbitym materiałem i dlatego jakichkolwiek pretensji nie powinno się kierować pod adresem Colleen, aczkolwiek w jej dyskografii „Colleen et les boites a musique” jawi się nagraniem zbędnym. (jr)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 11

Dirty Pretty Things – Waterloo To Anywhere (4/10)

Bardziej wypolerowana niż którakolwiek z wcześniejszych produkcji z udziałem Carla Barata, bardziej też dopracowana, „Waterloo To Anywhere” przedstawia Dirty Pretty Things jako w pełni rzetelny rock’n’rollowy skład – nie dziwne, wszak poza Carlem i afro-bębniarzem w projekcie uczestniczą jeszcze pierwszy rezerwowy The Libertines, gitarzysta Rossomando i doświadczony ex-basista The Cooper Temple Clause, Didz Hammond. Zasadniczy problem z tą płytą polega niestety na tym, że rozszerza formułę ‘Tines o zero czyli null. Być może ostrzeżony bolesnym flopem Babyshambles Doherty’ego na „Down In Albion” Barat postanowił obstawić 1X i wybrał sprawdzone zagrania. Efektem zestaw nieporywających, ale dość solidnych kompozycji w manierze „Up The Bracket” (albumu, nie piosenki), tyle że bez tamtej melodyjności (i nic dziwnego, bo przecież zarówno tytułowy z debiutu Libertines, jak i „Time For Heroes” to pieśni Pete’a). Fani najpopularniejszej brytyjskiej kapeli ostatnich lat są ukontentowani, reszta może nadal raz na pół roku wracać do pozycji z 2002, absolutnie nic nie tracąc. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 12

Red Hot Chili Peppers – Stadium Arcadium (4/10)

Denny poziom „By The Way” zniechęcał do poświęcania uwagi nowemu wydawnictwu grupy. Równie niepokojąco przedstawiały się plany publikacji aż 28 piosenek. „One for the now and eleven for the later”, tyle utworów by wystarczyło. Sensacja stałaby się faktem i album grupy Red Hot Chili Peppers otrzymałby pozytywną recenzję na screenagers.pl. Nieco mniej niż połowa fragmentów spełnia kryteria sympatycznych popowych piosenek, na które chcąc nie chcąc wpadniemy, będąc zmuszonymi narazić uszy na odbiór fal ultrakrótkich. Większych wymagań wobec Red Hotów wyzbyłem się już dawno. Niestety, reszta składników „Stadium Arcadium” wywołuje automatyczny ruch dłoni w kierunku przycisku „next”. Trochę sympatii pozostało mi jednak dla rymowanek Kiedisa. Kto inny bez żenady wyleci z tekstami typu: A rainy Lithuanian who’s dancing like an Indian, C'mon Huckleberry Finn/ Show me how to make her grin. Przykłady z „Especially in Michigan”, w którym popełnia solówkę Omar Alfredo Rodriguez. Mocne jest także All alone not by myself/ Another girl bad for my health z „Desecration Smile” (to ten numer z rozbrajającymi chórkami “lalalala”). Przy wybranych 10 piosenkach można się zrelaksować, względnie poczuć niedosyt ich artystycznym poziomem. „Stadium Arcadium” pozycją obowiązkową dla ad 2006? Absolutnie nie. (ww)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 13

Tom Ze – Estudando O Pagode (6/10)

Tropica tropica elaeu elaeu! Mniejsza o znaczenie tych wszystkich liryków, ważne, że fajne! Nie dociekam, o co chodzi w tych piosenkach, to nieważne. Fakty: koleś jest w wieku moich dziadków, a już 15 lat temu wydał składankę „The Best Of”. Mocne. To teraz powinno być odcinanie kuponów i GODNIE SIĘ ZESTARZEĆ. Ale nie – Tom potrafi wykrzesać z siebie głos młodzieniaszka, a energii tegoż nie musi nawet krzesać, bo jakoś sama wyskakuje. Do spółki z uroczymi żeńskimi chórkami i masą egzotycznych (brasilia, tropica, elaeu, elaeu!) instrumentów, Ze snuje raz przeboje, raz coś jak narrację. „Nie tworzę sztuki, tylko śpiewane i mówione dziennikarstwo” – powiedział kiedyś i się trochę pomylił. Bo to sztuka nagrać tyle tak uniwersalnie wesołych i dobrych piosenek, nie śpiewając po angielsku i, szczerze, nie umiejąc śpiewać w ogóle. Z krążka da się wykroić maksymalnie konkretne 45 minut, a jakby spróbować ograniczyć go do 35, to mogłyby wyjść wręcz dzieło. Hehe, takie słowa pasują jak ulał do młodych zdolnych, którzy chcieli wpakować na swój album za dużo i przedobrzyli. I zwykło się pisać „może stworzą kiedyś coś naprawdę wielkiego”. Tylko, ej, tak wiem, wiek. Może i Tom ma te 70 lat, ale jeszcze nie kończy zabawy. W kolejce do słuchania ustawił już nam nową płytę – „Danc-Eh-Sa”. (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 14

The Hold Steady – Boys & Girls In America (6/10)

The Hold Steady słyszało tylko kilkaset osób, za to każda z nich umieściła ich na swoim blogu. (To nie ja wymyśliłem niestety.) To jest jakiś mały fenomen, że nawet dziś, w dobie momentalnie polaryzujących się opinii, połowa użytkowników internetu krzyczy: najlepszy zespół świata!, a druga: co za gówno!. Po środku nie ma prawie nic, więc może ja tam stanę. A więc również i na swoim trzecim longplayu Hold Steady Ameryki nie odkrywają, za to opisują ją całkiem wiernie. Craig Finn porwał się na prawie-concept-album o dorastaniu amerykańskich nastolatków i wszystkich nieszczęściach, które się z tym wiążą, odwołując się do prowincjonalnego storytellingu Springsteena i Westerberga (odsyłam do tekstów). Muzycznie ciężko się nimi ekscytować, kiedy na półce obok leży cały wczesny Boss do „The River” włącznie, coś tam z repertuaru Cheap Trick oraz dyskografie Replacements i Husker Du (gitarzysta strzela riffami a la Stinson, a Finn często śpiewa w manierze Moulda, ale to nie dziwi w kontekście collegerockowej tradycji Twin Cities). A jednak w zalewie niewyraźnych, układających się w jedną papkę, tegorocznych propozycji spod znaku nowego indie, Hold Steady wyróżniają się bardzo konkretnym, choć niemodnym brzmieniem i paroma niezwykle chwytliwymi numerami („Chips Ahoy!”, „Stuck Between Stations”). Przynajmniej to. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 15

Owen – At Home With Owen (3/10)

Pod pseudonimem Owen kryje się pan o imieniu Mike Kinsella – rasowy autor smętnych, nastrojowych płyt ocierających się o rejony klimatycznego lo-fi. Kiedyś również w zespole American Football, obecnie już na własny rachunek Amerykanin z Chicago nieziemsko uwodził niektórymi swoimi kompozycjami (ale raczej szybko i bez bólu można go było porzucić), w sumie nagrywając ze dwa naprawdę przyzwoite krążki oraz jedną, solidną epkę z przeuroczą piosenką „Skin And Bones”. Niestety od wydanego w 2004 „I Do Perceive” Kinsella prezentuje nam mocno spadkową formę, z którą pogrąża się na „At Home With Owen”. Nowy album jest nudny, po prostu, wszystkie piosenki zlewają się ze sobą w ciągnącą się niemiłosiernie, niespełna czterdziestominutową całość i nawet niepozorne odkrycie, że wokalista skowerował sobie „Femme Fatale” Velvetów nie podnieca ani przez sekundę, a w ogóle to zasłonę milczenia spuśćmy na to, jak bezpłciowo brzmi ten świetny utwór w wykonaniu Kinselli. Jeśli ktoś jakimś cudem po takiej „rekomendacji” zainteresował się tą postacią, błagam, niech zacznie sobie od innej niż ta i poprzednia płyty. A tak w ogóle to Mike Kinsella, Mark Owen, Clive Owen, Owen Wilson, whatever. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 16

HiM – Peoples (7/10)

Jezeli prorokowanie ma polegać na ekstrapolaacji wybranych trendów, to za jakieś dwieście lat kolejna płyta HiM zostanie albumem roku. Póki co, ludzie z uporem godnym lepszej sprawy pomijają popowy potencjał krążka post-rockowego lub nowatorski charakter rozrywkowego „Peoples”. Tak czy siak pomijają, a szkoda, bo takie rzeczy powinny się przebijać do szerszego grona odbiorców. Pierwsza myśl: grają trochę jak Sea and Cake, już z okresu „Oui”. Druga myśl: Morze i ciastko znowu, ale trochę z Broken Social Scene, zdecydowanie Broken Social Scene w „What’s Up Tonight”. Trzecia myśl: muzyka tropików i źródeł. Czwarta: Tortoise z okresu „TNT”, czyli Reich. Myśl piąta: jazzowy, epicki „In These Times”, perkusja Scharina na poziomie McEntire’a. Szósta myśl: świetni wokaliści. Sześć myśli. A Doug Scharin (Codeine, June of 44) musiał mieć ich więcej przecież, gdy wszystko to składał w jedną zachwycającą całość. Mogą się niektórzy zżymać, że pozostała już tylko reinterpretacja i rekapitulacja ścieżek wytyczonych przez innych mistrzów post-rocka, ale, ale tak mocny materiał, właściwie bez żadnych mielizn, to skarb. HiM minimalnie, ale jednak, pokonuje bardzo mocne w tym roku Undergroundy Mazurka. (jr)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 17

Under Byen – Samme Stof Som Stof (6/10)

Przed tą płytą Under Byen kojarzyłem mgliście jako zespół lub wokalistkę małpujących/małpującą z Bjork i Mum, po trochę z każdego. Teraz już wiem, że są zespołem, że śpiewają po duńsku i że potrafią robić momentami niesamowicie dobrą muzykę. Ewidentnym tego przykładem jest „Den Her Sang Handler Om At Fa Det Bedste Ud Af Det” (dobry boże...), z fenomenalnym motywem „tiru ri tiru riru ru, tu ruru ri tiru riru ru”. Zagadka: jaki instrument wygrywa ten motyw? Ja nie wiem, ale pewnie proste, możecie mi napisać. Co do całości płyty – nie jest równo, ale jest miejscami ciekawie. Można się znudzić, ale czasem miło posłuchać. Muzyka budzi skojarzenia z jakąś totalną alienacją, absolutną samotnością i dojmującym smutkiem. Piękno tych nagrań leży w ich upiorności. Czasem nie trzeba rozumieć języka, bo zwyczajnie przekonuje on sam w sobie, ładne brzmi. Tu aż chciałoby się zrozumieć troski bohaterów tych piosenek. Cholera, nie wiem czy mają bohaterów. Nie umiem nawet śledzić tekstów słuchając, bo duński jest jakiś przegięty. To jest post-rock? Jeśli Animal Collective to też post-rock, to tak. Ale Under Byen nie brzmią w ogóle jak Animal Collective. Ha, ha i ha, ciekawe czy teraz posłuchacie. (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 18

Asobi Seksu – Citrus (6/10)

Postępujący zanik nowatorskich rozwiązań w muzyce gitarowej sprawił, że muzyczny półświatek uznał za konieczne wprowadzenie wzorem Oskarów nagrody za „Najlepszy Scenariusz Adoptowany”. Nominacje w tym roku otrzymuje nowojorski zespół Asobi Seksu za brawurową interpretację „Isn’t Anything”. Asobi zagrali to jeszcze raz, Sam, zaczynając od „gis”, od gitary. Gitary rozrzedzonej po shieldsowsku, owianej różową mgiełką głosu Yuki – japońskiej Bilindy Butcher i otulonej wyrazistą sekcją rytmiczną niczym z intro do „Soft As Snow...”. Gdyby podobieństw było jeszcze komuś mało, odpowiedzialny za zabiegi gitarowe James Hanna udziela się sporadycznie na wokalu przypominając w tym bardzo maestro Kevina. Utwory z „Citrus” odegrane z młodzienczą pasją i uwzględnieniem najnowszych indie-rockowych trendów znalazły jednak uznanie członków Akademii, którzy zgodnie uznali że „Citrus” godnie podtrzymuje chlubne tradycje shoegaze'u. Według bukmacherów obstawiany jest jako główny kandydat do tegorocznej nagrody. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 19

Wolfmother – Wolfmother (5/10)

Jedną z najchętniej dyskutowanych na forach muzycznych kwestii jest nieformalny ranking płyt przecenianych. W moim prywatnym zestawieniu jedno z czołowych miejsc zająłby australijski zespół Wolfmother. Oto paczka młodych chłopców, zainspirowanych wczesnym heavy metalem, postanowiła odświeżyć trochę stylistykę zapominaną powoli przez współczesnych fanów alternatywy. Właściwie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego (przeżyliśmy już przecież The Darkness), gdyby nie niezrozumiałe dla mnie, hurraoptymistyczne recenzje tego albumu na wszystkich niemal muzycznych serwisach. A przecież po odsączeniu esencji z Black Sabbath i Led Zeppelin w twórczości Wolfmother naprawdę niewiele zostaje elementów godnych uwagi. Na plus trzeba im zapisać robiące wrażenie ciężkie, gitarowe riffy i kilka niezłych melodii (świetne „Dimension” i „Woman”) na początku płyty. Później stylistyka nieco się łagodnieje i na wysokości „Mind's Eye” zaczyna przypominać The Datsuns, aby przy ostatnim kawałku „Vagabond” zbliżyć się wręcz do Jet. Co ciekawe – jakościowo ta młoda grupa tylko nieznacznie przewyższa swoich ziomków z kontynentu. Dlaczego więc The Datsuns i Jet wypada wręcz krytykować, a Wolfmother okrzykuje się odkryciem sceny rockowej 2006 roku? Może dlatego, że ich debiut przypadł na okres otwierania się sceny niezależnej na metal? Jakkolwiek by nie było, przyzwoitość nakazuje mi ocenić ten album najwyżej jako przeciętny. (pn)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 20

Regina Spektor – Begin To Hope (7/10)

Do tej pory pochodząca z Rosji Regina Spektor dała nam się poznać jako tradycyjna, folkowa (albo antyfolkowa, jak kto woli) wokalistka z pianinem, autorka dość minimalistycznie brzmiących krążków z piosenkami o życiowych problemach, nieszczęśliwej miłości, toksycznych związkach i tym podobnych, czyli jak najbardziej pasujących do jej melodii klasycznych tematach. Ten etap twórczości Reginy podsumowuje wydane na początku 2006 roku, kompilacyjne wydawnictwo „Mary Ann Meets The Gravediggers And Other Short Stories”. Nowy rozdział otwierała natomiast mająca premierę parę miesięcy później płyta „Begin To Hope”. Spektor z dość drapieżnej wokalistki zmieniła się w oka mgnieniu w artystkę śpiewającą wyśmienite, popowe piosenki. Jeśli ktoś z Was przegapił kapitalne „Fidelity” czy równie przebojowe „On The Radio”, raczej powinien te zaległości nadrobić (tak dla spokoju sumienia). Regina nie zapomniała także o swoich dawnych sympatykach, bo na „Begin To Hope” znajdują się też utwory, przeważnie wyciszone ballady z „Samson” i „Summer In The City” na czele, które doskonale pasują do wcześniejszych dokonań wokalistki. A jak Wam jeszcze powiem, że wywodząca się z undergroundowego (!), nowojorskiego środowiska Regina Spektor sprzedała w tym roku coś około 120 tysięcy egzemplarzy swojej nowej płyty, uwierzycie? (kw)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 21

Paul Simon – Surprise (5/10)

Jak głosi legenda, w dniu 64. urodzin Paula Simona zadzwonił do niego jeszcze bardziej znany Paul i zanucił do słuchawki stosowny do okoliczności utwór z „Sierżanta Pieprza”. Słowa rzeczonej pieśni nie zrobiły jednak specjalnego wrażenia na twórcy „Graceland”, skoro doszedł do wniosku, że połowa sześćdziesiątki to nie czas na dzierganie swetrów i pielenie chwastów, lecz idealny moment na artystyczny comeback. W niespodziewanym powrocie na scenę towarzyszył mu niezmordowany Brian Eno, wystepujący na „Surprise” w roli dostawcy podkładów dźwiękowych. Asortyment tychże jest mocno zróżnicowany i sięga od klimatów o-mało-co-IDM-owych do prawie-że-Talking-Headsowskich i choć świeżosci jest w tym wszystkim tyle, ile w przedwczorajszej gryczanej ze smalcem, to momentami album jest całkiem przyzwoity. Nie żeby chciało mi się do niego specjalnie często wracać, ale podczas przejażdżki samochodem z mamą, ciocią i wujem „Surprise” może okazać akceptowalnym przez wszystkich pasażerów muzycznym kompromisem. I wcale nie będzie to kompromis zgniły. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 22

Boy Kill Boy – Civilian (5/10)

Tradycja popowych, gitarowych bandów, grających proste i wpadające w ucho kawałki, które z równym powodzeniem mogą wypełnić prime-time w radiu oraz wkomponować się w taneczną stylistykę klubowych imprez, jest na Wyspach bardzo długa i bogata. Każdego roku pojawia się na scenie przynajmniej kilka debiutów wpisujących się w taką stylistykę. W minione wakacje jedną z najczęściej komentowanych płyt nawiązujących bezpośrednio do tanecznej muzyki lat osiemdziesiątych była „Civilian” grupy Boy Kill Boy. W rozgłośniach radiowych królowały dwa wyjątkowo nośne i skoczne kawałki – „Suzie” i „Civil Sin” – pierwszy będący bezpośrednim spadkobiercą Duran Duran i Spandau Ballet, drugi odświeżający nieco wspomnienia o legendarnych The Smiths. Cały album, jak się okazało, ma niewiele więcej do zaoferowania, bo pozostałe piosenki są w dużej mierze wyjątkowo przeciętne i przewidywalne a niektóre momenty kalkują wręcz utwory promujące materiał (patrz „Back Again”). Wspomniane single pozwalają jednak wierzyć, że ta sympatyczna londyńska kapela może w przyszłości jeszcze zrobić pożytek ze swojego talentu do komponowania chwytliwych, popowych melodii. Reasumując – jeżeli nie podobały wam się single Boy Kill Boy, to absolutnie nie sięgajcie po całą płytę, a jeśli wam się podobały to… też po nią nie sięgajcie. (pn)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 23

M Ward – Post-War (6/10)

Jak się wydaje, alt-country w tym roku nie przedstawiło światu prawdziwie wyjątkowej płyty. Gatunek wykształcił jednak pokaźną rzeszę znakomitych rzemieślników, wśród których Matt Ward może czuć się jednym z wyraźnych liderów 2006. „Post-War” na papierze ma zadatki na wielkie rzeczy: podejmuje ważki temat wojny bez męczących europejskiego odbiorcę wątków irackich, angażuje też sztab wspaniałych nazwisk – gośćmi Warda są m.in. lider My Morning Jacket Jim James czy pierwszy kobiecy głos niezależnej Ameryki Neko Case. I dalej: płyta brzmi świetnie, została wyprodukowana w duchu klasycznym, a Matt ma dobry głos. Jedyne czego brakuje to większa liczba porywających kompozycji, a ością w gardle staje fakt, że najlepszy moment albumu to cover Daniela Johnstona. Zamaszyste „To Go Home” jest tak dobre, że byłoby cennym uzupełnieniem *każdej* z płyt Wilco. Pozostałe tracki nie schodzą poniżej poprzeczki przyzwoitości, ale to zbyt mało, żeby „Post-War” dołączyło do kanonu gatunku. Może następnym razem. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 24

Easy Stars All-Stars – Radiodread (3/10)

Ajajaj, ten album nie ma jaj. Po „Dub Side of the Moon” przyszła pora na jamajską wersję „OK Computrer”, a produkt finalny jest dziebko fatalny. O tym, że homogeniczny stylistycznie album z kowerami nie jest projektem skazanym na porażkę przekonuje nas chociażby debiut Nouvelle Vague. Operujący jednorodnymi środkami wyrazu, potrafił zaskoczyć, jak wtedy gdy emanujące słodyczą dziewczątko interpretowało obraz rock’n’rollowej degrengolady w „Too Drunk To Fuck”. Elementów zaskoczenia na „Radiodread” jednak brak. Aranże są równie przewidywalne co tracklista pokrywająca się w 100% z kolejnoscią utworów na „OKC”, a najciekawszymi wrażeniami dźwiękowymi są… sample z oryginału. Odbitki na ksero ze sztampowymi szlaczkami w barwach flagi Jamajki z tego wyszły. „Radiodread” potępiam. Wycinamy je tępą żyletką. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2006: post scriptum 25

Sparta – Threes (6/10)

W rywalizacji dwóch konkurujących ze sobą odłamów legendarnego At The Drive-in, po raz pierwszy w historii Sparta minimalnie wyprzedziła Mars Voltę. Co ciekawe, dokonała tego najsłabszym w swoim dorobku albumem w sytuacji, kiedy oba zespoły wyznaczają trend spadkowy. Wygląda na to, że równia pochyła Sparty ma jednak dużo mniejszy kąt nachylenia, bo do „Threes”, w odróżnieniu od „Amputechture”, ma się ochotę wracać, pomimo że album w całości nie przekonuje. Jest tu kilka kawałków, które łączą w sobie pomysłowość i niepokorność debiutu z rozmachem jego następcy. Nowego dzieła amerykańskiej grupy słucha się z prawdziwą przyjemnością mniej więcej do połowy. Później niestety zaczynają się dłużyzny. „The Most Vicious Crime” na przykład byłby znakomity, gdyby skrócić go o dobre dwie minuty. Wrażenie monotonii może potęgować wymuskana do granic produkcja, nie pozostawiająca miejsca na jakiekolwiek zadziorne smaczki. Dlatego ocena całości materiału zaraz po zapoznaniu się z nim mogłaby być silnie zachwiana (wiecie przecież – mężczyzna pamięta tylko ostatnie zdanie z rozmowy i zapomina imienia dziewczyny po piętnastu sekundach od spotkania). Ale ja nie dam się złapać w taką psychologiczną pułapkę. Wracam do „Taking Back Control” – idealnie wykrojonego na radiowy przebój singla z płyty. Nie jest źle. Jest nawet całkiem dobrze. (pn)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Zwolniak
[30 lipca 2009]
Spojrzenie na album Owena krzywdzące, na Warda niedostateczne, Hold Steady jest gówniane więc cieszę się, że zostało to podkreślone.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także