O zespole, którego piosenka poleciała w radiu
Wiadomo, że wyprawa do domu rodzinnego nierzadko niesie za sobą wiele korzyści. Lista profitów jest długa i rozpoczynając się od „je-”, wcale nie musi skończyć się na: „-dzenie, na które mam smaka mniej więcej od wojny trzydziestoletniej, ale nie chce mi się samej robić”. Kolejna zaleta? Bardzo proszę. Otóż moi rodzice słuchają radia. W jego regionalnej odsłonie można usłyszeć zupełnie nieprzewidywalny miszmasz, typu: King Crimson tuż po Piasku, a przed Zespołem Pieśni i Tańca Śląsk. Jednak w tym szaleństwie jest jakaś metoda: ostatnio puszczono tam piosenkę kapeli, za którą tęskniłam, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Stało się to impulsem do odkrycia Firebirds na nowo.
Pierwsza myśl na hasło „muzyczny Szczecin”? Mała ojczyzna Łony i Bonsona ex aequo z miastem, które dało nam teksty Nosowskiej. To także właśnie tam na przełomie lat 80. i 90. wykluł się i przez około 10 lat działał rockowy (a może bardziej: pop-rockowy) zespół Firebirds. Pierwszym jego filarem oraz motorem napędowym był gitarzysta i kompozytor Konrad Cwajda – muzyk obecnie związany z zespołem Bibikings. Grupa ta dzięki podobnym pomysłom gitarzysty mogłaby przypominać Firebirdsowe granie minus akordeon. Brakuje tam jednak najważniejszego: wyjątkowego wokalu. Drugą ostoją zespołu ze Szczecina była Joanna Prykowska, autorka tekstów oraz wokalistka obdarzona niezwykle charyzmatycznym głosem. Prykowska aktualnie śpiewa w projekcie Joanna & The Forests, który współtworzy wraz ze Zbyszkiem Szmatłochem, drugim gitarzystą Firebirds. W początkach istnienia zespołu (The) Firebirds w jego skład wchodzili także Mariusz Orzechowski (bas) oraz Robert Chołody (perkusja). W takim właśnie zestawieniu grupa zagrała w warszawskiej Stodole podczas przeglądu Rock na żywo w 1992 roku, wygrywając tam możliwość wejścia do studia nagraniowego.
Owocem tego zwycięstwa był album „Desire” nagrany w 1995 roku. Znajduje się na nim 12 piosenek, z czego 8 w języku angielskim. „Desire” to dość proste, momentami nieco ostrzejsze garażowe granie. Całość przypomina raczej brzmienie młodzieżowej kapeli dzielnie ćwiczącej po zajęciach w szkole. Na tym tle wyróżnia się kawałek tytułowy – drapieżny, sensualny, z drobnymi niespodziankami także w warstwie rytmicznej. Słychać w nim, że Prykowskiej spodobał się klimat debiutującego rok wcześniej zespołu Portishead. Choć pod względem muzycznym album prezentował się przeciętnie, w tekstach już można dostrzec dryg wokalistki do opowiadania historii. „Desire” został wydany jedynie na kasecie magnetofonowej; przepadł zupełnie niezauważony.
Dopiero dzięki „Kolorom” szersza publiczność usłyszała o Firebirds. Nagranie tego albumu zrealizował PolyGram/Izabelin Records między listopadem 1995 a lutym 1996 roku. Skład zespołu uległ modyfikacji: za perkusją zasiadł Maciej Kaźmierski, a na basie pojawił się Kamil Madera znany wtedy ze szczecińskiego, a jakże, postpunkowego zespołu Kolaboranci. Do grupy dołączył także klawiszowiec i akordeonista Tomasz Siembida. Drugi album Firebirds trafił na sklepowe półki 4 marca 1996 roku, jednak o „Kolorach” było już głośno na długo przed premierą. Wszystko za sprawą Edyty Bartosiewicz, którą urzekł sposób frazowania Joanny Prykowskiej do tego stopnia, że w 1995 roku postanowiła zaprosić zespół na wspólną trasę koncertową. Popularna już wówczas wokalistka, która dała się poznać także jako autorka nieprzeciętnych tekstów, z pewnością również doceniła walory liryczne grupy. Co więcej, Bartosiewicz zaśpiewała w chórkach, a także została producentką „Kolorów”, dzięki czemu materiał brzmi świetnie.
Na „Kolory” składa się 14 dość zróżnicowanych utworów – od klasycznych ballad („Pod osłoną nocy”, „Mały chłopiec”, „24 zachody słońca”), przez bardziej intensywne brzmienia („Niedoczekany”, fragmenty „Zielonego”), po zalążki reggae vibe'u w zamykającym stawkę „Domu z gwiazd”. Mieszanki takie to zjawisko dość częste w popularnych w latach 90. polskich zespołach rockowych z kobietą na wokalu. Warto przypomnieć, że pierwszym singlem promującym pokrytą pięciokrotną platyną płytę Varius Manx „Elf” z 1995 roku była kombinacja utworów: dramatycznie rozpaczliwego „Zabij mnie” o niefortunnym z dzisiejszej perspektywy podtytule „Dlaczego ja” oraz ballady „Do ciebie” znanej szerszej publiczności jako „Pocałuj noc”, którą do dziś uwielbiają grać największe rozgłośnie radiowe. Cały album Firebirds spina kolorystyczna klamra – każdemu z utworów przyporządkowany został konkretny kolor. Nazwy barw zaskakująco wiernie oddają nastroje poszczególnych piosenek, zważywszy że pomysł stanowi de facto element zabawy i urodził się przy wspólnym zespołowym piwku, co wyznała Joanna Prykowska w jednym z wywiadów. Tym razem wszystkie teksty na płytę wokalistka pisała w języku polskim, co było o tyle trudne, że tworzyła je do powstałych wcześniej melodii Konrada Cwajdy. „Kolory” opowiadają o lękach, smutkach, niewielkiej i większej miłości.
Najgłośniejszym echem odbił się pierwszy singiel z albumu, „Harry (czerwony)” – od koloru miłości i krwi. Atutami tego utworu są podbity bas i perkusja oraz linia akordeonu, która paradoksalnie podkręca duszny kawiarniany klimat lat 30. XX wieku, dodając całości słowiańskiego sznytu. Z ciekawostek: w piosence na perkusjonaliach gościnnie pojawił się Wojciech Malina Kowalewski (kto pamięta „Śpiewające fortepiany” – punkt dla jego drużyny). Na mnie od zawsze największe wrażenie robił utwór „Niedoczekany (czarny)”, który z perspektywy kilkuletniego dziecka wydawał się niemal graniem punkrockowym. Dziś zaś zachwycam się przejmującą rozpaczliwością w głosie Prykowskiej na pierwszym planie i pływającą harmonią w tle. Godne uwagi są także oba teledyski zrealizowane w stylu filmów retro, dość oryginalne jak na lata 90. Do zestawu ulubieńców dołączyłabym jeszcze beztroskie „24 zachody słońca (biały)”, niepoprawnie optymistyczny „Zielony” oraz świeżo odkryte „Kolory (żółty)”, których tekst zadziwiająco dobrze oddaje aktualne niepokoje.
Jeszcze w tym samym roku zespół wypuścił na singlu cover utworu Ewy Demarczyk do muzyki Zygmunta Koniecznego „Groszki i róże”, mocno w klimacie „Kolorów”. Przyznam, że długo przekonywałam się do tej wersji – w oryginale pozytywkowa melodia płynie; tu zaś trójka jest dość ciosana, kanciasta. Rok 1998 przyniósł zespołowi kolejną falę popularności. Wtedy właśnie Joanna Prykowska nagrała wokale do utworu „Serce rozbitkiem jest”, który promował (być może będący praźródłem wszystkich memów o Podlasiu) film Jacka Bromskiego „U Pana Boga za piecem”. Bardzo nieudolnie zaciągającemu Janowi Wieczorkowskiemu obok folkowo brzmiącego numeru przygrywały także m.in. łagodne podkłady opiewające piękno wiejskiej przyrody, urokliwe „Ave Maria” oraz discopolowy beat o zaletach bycia nudystą.
Rok 1998 to także trzecia płyta zespołu, również wydana w Izabelinie. Skład Firebirds znów uległ drobnej transformacji – na bębnach zagrał Lech Grochala, a gościnnie na albumie pojawili się bracia Golcowie, Grzech Piotrowski i Jelonek. „Trans” mieści w sobie sporo kobiecych, nierzadko trudnych historii. Tego typu tematyka również wydaje się elementem panującego wówczas trendu. Opowieść o prostytutce przywodzi mi na myśl chociażby o wiele głośniejszy, nagrany dwa lata później utwór „Opowiem wam jej historię” z drugiego albumu zespołu Łzy, który także wypłynął na fali popularności rockowych zespołów z kobiecym wokalem. Niestety kariera Firebirds potoczyła się zupełnie inaczej. Zarówno zespół, jak i wytwórnia wiązały z płytą „Trans” spore nadzieje. Krążek jednak nie spełnił oczekiwań; swego czasu krążyły nawet pogłoski, że wytwórnia zniszczyła niesprzedane płyty, bo było to tańsze od ich przetrzymywania. Niedługo potem zespół zawiesił swoją działalność. Na pożegnanie nagrał jeszcze we współpracy z Telekomunikacją Polską bezpłatną epkę „Skrzydła” (2001), na której znalazły się dwa autorskie numery i cover... „Telefonów” Republiki.
Największym problemem z twórczością Firebirds jest fakt, że dosyć trudno ją dziś odszukać. Tylko część utworów znajduje się na YouTubie, żadnej z ich płyt nie ma na Spotify. Pojedyncze egzemplarze „Kolorów” i „Transu” w wersji płytowej można dorwać na żwawym z nazwy serwisie aukcyjnym. Problem w tym, że aby posłuchać swojego egzemplarza, musimy najpierw opróżnić kieszenie z pięciu stówek... Co ciekawe, o wiele łatwiej jest dostać używaną kasetę zespołu Firebirds. Szczęśliwi więc ci, których magnetofony jeszcze nie umarły.
Komentarze
[8 czerwca 2020]
Tak? Napisz co jest w najnowszym Teraz Rocku :)
[7 czerwca 2020]
Przestań się pode mnie podszywać :)
[5 czerwca 2020]
[5 czerwca 2020]
[5 czerwca 2020]
Jesteś, nawet mama ci liczy za obiad niczym w hotelu :)
[5 czerwca 2020]
[3 czerwca 2020]
Wiem, że jesteś, lecz nie projektuj tego wobec innych :)
[2 czerwca 2020]
[1 czerwca 2020]
Swoją drogą chciałbym kiedyś przeczytać artykuł o nieumiejętnym marketingu polskiej muzyki rockowej w latach 90. I wszystkich koszmarnych zepsołąch z majorsów grających modny i na czasie nu metal, funk rock itd. Chętnie bym poczytał o tym jakieś kombatanckie historie.
[30 maja 2020]
[29 maja 2020]
Każdy chciałby być gościem, lecz gość jest tylko jeden :)
[29 maja 2020]
@impostorzy gościa: won!
[29 maja 2020]
Przestańcie się pode mnie podszywać, to ja jestem prawdziwym gościem!
[29 maja 2020]
Kolego/koleżanko, teraz piszesz za mnie w manierze, w której ja pisałem wcześniej (że się podszywasz).
Nie projektuj swojego trolowania na mnie, a jeśli już masz trolować, rób to porządnie. Zwłaszcza, że w moim poprzednim wpisie (o okładce i o tym, że nie zaglądam tu 24/7), nie ma nic trolującego.
Spoko, próbuj dalej :)
[29 maja 2020]
[29 maja 2020]
Nie no, debiut (Desire) ma coś Doolittle'owego
24/7 nie, lecz zaglądam codziennie, zwłaszcza, że wreszcie są jakieś update'y, codziennie nowe recenzje.
[28 maja 2020]
@gość: czy Ty monitorujesz tę stronę 24/7?
[28 maja 2020]
Kurcze, faktycznie, niczym Doolittle Pixies :)
[28 maja 2020]
Zwróćcie do tego uwagę na okładkę debiutu - i grafika i liternictwo bez problemu mogłoby wejść na jakiś indie rockowy album z USA z epoki.
[3 maja 2020]
...a Firebirds byli po prostu nudni, dlatego taki jest 'najwiekszy problem z ich twórczością'