Recenzje 2018: post scriptum
Nosowska – Basta (4/10)
Wbrew pozorom i wielu opiniom w zapowiadającym „Bustę” (wróć, „Bastę”) singlu „Ja pas!” wszystko się zgadzało – było zaangażowanie, ale podane z lekkim dystansem, poważny temat zrealizowany w sposób niewolny od sprawnych aluzji (do piosenki Krystyny Prońko) i niedostrzegalnych z początku językowych konceptów („Ja pas” – powtarzane uporczywie w refrenie, jak w znanej dziecięcej zabawie, brzmiało jak pasja, wyrażając jednocześnie przerwanie pasji, czyli zakończenie męki). Mówcie co chcecie, takie językowe zagrania bardzo szanuję. Pomyślałem: kto jak nie Nosowska ma stworzyć feministyczną płytę, wolną od grzechów muzycznego feminizmu.pl spod znaku Marii Peszek czy ostatnio Karoliny Czarneckiej. Niestety, „Basta” to jednak porażka. I nie chodzi głównie o prymitywizm podkładów muzycznych. Co można by usprawiedliwić konwencją, przywołując jak najsłuszniej mnóstwo przykładów twórczości zaangażowanej, której sprzyjała formalna prostota. Nie przeszkadza mi też to, że Nosowska w wersji rapowanej ma w sumie dość leniwo-pokraczny flow (tu akurat trzyma rękę na hip-hopowym pulsie).
Najgorsze, że „Basta” jest rozczarowująca w kwestii, która zawsze była największym atutem Nosowskiej. Teksty na jej ostatniej płycie budzą poważne wątpliwości. Nawet te ciekawsze „Mówiła mi matka”, podejmujące nieczęsty w piosenkach temat zmagania się z zachowaniami przejętymi od rodziców, wypadają blado w porównaniu do tego, jak został on zrealizowany w tym roku choćby przez Tego Typa Mesa („Krzyczał na synka”) czy Bonsona („Chcesz mnie poznać”). Prawdziwym kuriozum na tym wychwalanym za feministyczność albumie są „Brawa dla państwa”. Utwór, w którym okazuje się, że zdrada byłaby (niech będzie dla podmiotu, a nie Nosowskiej) bardziej zrozumiała, gdyby chodziło o kogoś pięknego („ja rozumiem Cielecka, Ostaszewska czy Herman”). Trudno o kawałek bardziej uprzedmiotawiający kobiety, sugerujący, że podstawowym kryterium ich oceny jest wygląd. Facet nie zdradził z ładną, tylko z brzydszą, więc „upadł nisko”. I teraz wypada tylko „dupą się śmiać”. Może jest w tym jakaś ironia, ale więcej po prostu chęci poniżenia, wyładowania agresji w najgorszy seksistowski sposób. Dałoby się pewnie takie kwiatki uznać za wypadek przy pracy, gdyby fragmenty wydanej niedawno książki nie pokazywały, że Nosowska całkowicie na serio posługuje się czasem językiem szowinistycznego chama. Może to miało uwiarygodnić jej raperskość?
Innym tekstowym nieporozumieniem jest „Nagasaki”. Są takie tematy, że naprawdę warto powstrzymać się od ich przywoływania, jeśli nie jest to bardzo dobrze umotywowane. Połączenie osobistych wątków (ciekawej kwestii bycia obiektem stwarzanym przez publiczność) z nawiązaniem do zrzucenia bomb atomowych, to prawdziwy rekord bombastycznego patosu, który naprawdę brzmi bardzo niestosownie. Równie dobrze Nosowska mogłaby napisać: holokaust mych rozczarowań skończył się, zakwitnie Rwanda naszych serc. „Basty” nie ratuje nawet Łona z autokarykaturalną zwrotką opartą na suchych żartach (o „pierwszym primie”) i dobrych radach serdecznej cioci („A z serca bez głowy rzadko pożytek”). Czy to na pewno Łona, a może połączenie Ryszarda Makowskiego z Beatą Pawlikowską? Może nawet Adam Zieliński stwierdził, że na płycie Nosowskiej to nie trzeba się starać, bo i tak powiedzą, że wybitne teksty, album roku i dorzucą kolejnego Fryderyka – Fryderyka Niczego. (Piotr Szwed)
Suede - Blue Hour (5/10)
Suede na swojej ostatniej płycie miejscami stali się aż za bardzo patetyczni. Swoista podniosłość i hymniczność refrenów wyśpiewywanych przez Bretta Andersona zawsze była elementem charakterystycznym, jeśli chodzi o dorobek tych britpopowych klasyków, jednak na „Blue Hour” grupa momentami niebezpiecznie zbliża się do autoparodii. Suede nadal mają świetne wyczucie, jeśli chodzi o single: „Don't Be Afraid If Nobody Loves You” czy „Life is Golden” to zdecydowanie najbardziej przebojowe i najjaśniejsze punkty albumu, podobnie zresztą jak „Mistress” czy „Cold Hands”. Nadmierna obecność smyczków wyczuwalna chociażby w „The Invisibles”, wywołująca ciarki wstydu melodeklamacja w „Roadkill” czy przerywnik w postaci „Dead Bird” sprawiają jednak, że trudno nie oprzeć się wrażeniu, że spośród wszystkich albumów Suede wydanych po roku 2010, „Blue Hour” jest najsłabszym i najmniej potrzebnym krążkiem. (Marcin Małecki)
Boy Pablo – Soy Pablo (6/10)
Po raz pierwszy trafił do mnie ten projekt dzięki algorytmom Youtube’a, który wirusowo go niesamowicie rozpromował. Podejrzewam, że praktycznie każdy usłyszał o tym zespole w ten sposób. I jakby się zastanowić jest to dość niesamowite, że już nie wielomilionowe kampanie marketingowe, a niejako błędy w algorytmie odpowiadają za być albo nie być wielu zespołów (is this a Black Mirror reference?!?).
Te socjologiczno-informatyczne rozważania prowadzą jednak do tego, że prawdopodobnie cała sytuacja była tak samo pomocna, co uciążliwa dla tej grupy. Z jednej strony, wiadomo, to nobilitujące być słuchanym. Z drugiej jednak mam wrażenie, że treść tego albumu, jak i całego dorobku grupy, nie jest w stanie udźwignąć ciężaru popularności z poziomu „artystycznego sukcesu”. Ja postrzegam chłopaków jako garażowy band z przedmieść, który chciał grać trochę ambitniej niż inne garażowe bandy. I gdy obcuje się z tym materiałem na innej płaszczyźnie, niż zespołu założonego przez znajomych pojawia się zgrzyt. Utwory na płycie czasem nawet zgrabnie nawiązują do soulowych songwriterów pokroju Bobby'ego Caldwella, czerpiąc też z muzyki młodych chłopaków pokroju King Krule'a czy Cosmo Pyke'a, brzmienie pożyczając jednak głównie od Maca Demarco. W efekcie jednak te nawiązania na niewiele się zdają, gdyż utwory są ociężałą, kanciastą wariacją na temat tych estetyk. Ostatecznie zaś, „Soy Pablo” należy uznać za całkiem przyzwoitą, ale jednak jednorazówkę. Nic więcej. (Jakub Nowosielski)
Nine Inch Nails – Bad Witch (6/10)
Reznor w tym roku wypuścił coś, w czym nie zarzyna do ekstremum tych samych patentów, które zwykł w tym projekcie stosować w ciągu ostatnich co najmniej piętnastu lat. Tym razem więcej bierze z „Broken” czy twórczości Coil, niż z nowszych rzeczy (powrót do korzeni, hehe). Utwory wreszcie nie rażą nastoletnim buntem, hajpem na „Fight Club” i etosem smutnego chłopca farbującego włosy na czarno, mówiącego, że nikt nie rozumie jego niesamowicie złożonych uczuć. Ewidentnie widać bowiem, że teksty i przekaz na tej płycie są na dalszym planie.
Przyjemnie łączą się tu industrialne konotacje a to z krautem (zwłaszcza w instrumentalnym „Play The Goddamned Plan”), jazzujacymi dęciakami, czasem ambientem, stawiając na „rosnące”, bardziej niż zwykle rozbudowane i progresywne kompozycje. Trent zdecydowanie lepiej radzi sobie w takich formach i cieszę się, że wreszcie coś tworzonego przez niego pod tym szyldem nie przyprawia o zgrzytanie zębów. Choć umówmy się: „Bad Witch” nie odbiło się wielkim echem i jest to zupełnie zrozumiałe. Materiał ten daje satysfakcję, ale na zasadzie: twój stary kumpel, który stoczył się dawno temu, wreszcie zaczął powoli wychodzić na ludzi. Mimo, iż ta relacja nie odżyje, to warto docenić. (Jakub Nowosielski)
Siksa – Stabat Mater Dolorosa (6/10)
Siksa robi karierę w undergroundzie, ale też i ostatnio w lifestyle’owym obiegu, a wszystko za sprawą koncertów o charakterze performatywnym. Brutalnie surowy bas, strumień świadomości wokalistki i interakcja z publicznością – na koncercie się to sprawdza, a nawet jeśli ktoś wychodzi i jest zdegustowany, to cel został osiągnięty. Czy jednak da się przenieść to na materiał studyjny, odtwarzany później w zapisie, oderwany od magii momentu? Siksa na żywo przecież improwizuje na bazie tego, co dzieje się na koncercie, jest akcja i reakcja. „Stabat Mater Dolorosa” wyszła więc dosyć sucha, brakuje płycie elementu spontaniczności i wspomnianej magii chwili. Jest za to wszystko to, za co jedni Siksę uwielbiają, a inni nienawidzą. Gdyby bowiem ten duet nie powstał, to ktoś musiałby go wymyślić. W od zawsze patriarchalnym społeczeństwie polskim zrobił się w ostatnich latach jeszcze większy smrodek, dzięki nowoprawicowym ekstremistom, takiej naszej swojskiej odmianie ruchu alt-right z siedzibą na Wykopie. Zawsze więc dla takich zradykalizowanych ruchów musi pojawić się przeciwwaga. Siksa jest brutalna, obrazoburcza, strasznie dosłowna, momentami infantylna… i bardzo dobrze. A muzyka? No jak BNNT momentami nawet, kiedy się rozjeżdża utwór, to fajny nojsik wchodzi, także ogólnie dobrze, że to powstało. Dobrze że powstał jakiś w miarę spójny zapis fenomenu. (Michał Weicher)
The Good, The Bad & The Queen – Merrie Land (6/10)
Okropne jest sformułowanie „supergrupa”, ale innego pod ręką nie ma i takim trzeba też określić The Good, The Bad & The Queen. Po jedenastu latach od debiutanckiej płyty Damon Albarn, Paul Simonon (The Clash), Simon Tong (The Verve) i Tony Allen (legenda) wracają i snują nową brytyjską opowieść. Tym razem nie są to jednak smutne refleksje na temat współczesnego Londynu i bycia Londyńczykiem, ale rzecz o całej Wielkiej Brytanii znajdującej się w krytycznym i dość nieciekawym momencie. Punktem wyjścia jest, oczywiście, Brexit. Pomimo iż w warstwie lirycznej często mamy do czynienia z czymś na kształt strumienia świadomości, to i tak aktualność albumu jest sporym pozytywem.
Muzycznie Damon Albarn od pewnego czasu zaczyna nieco kręcić się w kółko. Duża część piosenek na wydanym w tym roku „Humanz” Gorillaz, jak i na „Merrie Land” może przywodzić na myśl patenty sprawdzone już na solowym „Everyday Robots”. Zwolennikom talentu artysty, jak niżej podpisanemu, może to dawać pewną radość, ale innym już niekoniecznie. W wielu momentach sytuację ratują pozostali członkowie zespołu, korzystający z rozwiązań, z których dali się poznać przed laty (cudowne brzmienie basu Simonona w „The Truce of Twilight”). Takie momenty czynią rzecz jeszcze bardziej intrygującą i może szkoda, że Albarn nie dał reszcie składu jeszcze większego pola do popisu. Za produkcję odpowiada Tony Visconti i nietrudno o wrażenie, że w tej materii lepiej wyszła współpraca z Danger Mouse'em przed jedenastoma laty. Nie ma tutaj piosenki tak udanej jak choćby „Kingdom of Doom”, ale ten melancholijny, nieco folkowy nastrój i tak urzeka. Przydałoby się więcej takich momentów jak tytułowy utwór, kiedy uszy same wystawiają się do głośników, a na twarzy pojawia się uśmiech. Z jednej strony „Merrie Land” to trochę płyta niedoceniona, a z drugiej można cicho mówić o zmarnowanej szansie, by stworzyć coś znacznie bardziej spektakularnego. (Michał Stępniak)
Wagner Almeida – Crescimento/Desistencia (7/10)
Debiut Almeidy to niby klasyczny indie rock/indie pop. Niby, gdyż chwila skupienia pozwoli odbiorcy bardzo szybko wyłapać, jak szeroki horyzont muzyczny roztacza przed nim Brazylijczyk. Nie dajcie się zwieść jednorodnością brzmienia – spójność, co oczywiste, nie oznacza z marszu monotonii. Tak więc mamy tutaj oczywiście lo-fi i mamy noise („Voce E a Melhor de Todas as Artes”) i wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby jedną z płyt życia Almeidy okazało się „Goo”. Jednakże na tym się nie kończy: drugi utwór zionie wręcz specyficznym, britpopowym entuzjazmem, a takie „Derrotas” żywcem czerpie ze śpiewanego jazzu. No i jeszcze tu i ówdzie poupychane są perkusyjne, około math-rockowe zagrywki. Ten odrobinę szalony, ale – co pragnę podkreślić – wyjątkowo spójny konglomerat brzmi naprawdę wysoce jakościowo i do tego potrafi zaintrygować – tym silniej, im więcej odsłuchów ma na koncie odbiorca. Dobrze to rokuje Wagnerowi Almeidzie na przyszłość.(Grzegorz Mirczak)
Amnesia Scanner – Another Life (7/10)
W zeszłym roku pisałem o „AS Truth”, miażdżącym momentami mikstejpie, który pokazywał ogrom możliwości artystycznych duetu. Karkołomne połączenie dresiarskiej wiksy z czarnym jak smoła elektronicznym noise’em, to było coś, co mogło się przekształcić w całkiem piękna historię albumową, taką wymarzoną symfonię na klubowe bity, zdeformowane głosy i szum. No i wyszedł w tym roku ów wyczekiwany longplej, ale czy spełnił pokładane w nim nadzieje? Na pewno panowie wyciągnęli swoje AS-y, ale całość jest jednak dużo bardziej bezpieczna od „AS Truth”, utwory są jednak utworami, konwencjonalnymi, z wyrazistymi strukturami. To, co wcześniej dawało pewien szamański urok, czyli formuła mikstejpu z przechodzącymi jeden w drugi strumieniami dźwięku jest tu nieobecna, ale zamiast tego dostajemy całkiem solidny zestaw piosenek tylko takich z innego wymiaru klubowej czasoprzestrzeni. Takie „AS A.W.O.L.” czy „AS Chaos” nagrane z równie szaloną Pan Daijing mogą robić też za świetne bangery. Jestem sobie w stanie też wyobrazić je wybrzmiewające w jakiejś scenie z filmu Refna. Jest też na tym albumie wrzucona w ten zestaw ostrych kawałków swego rodzaju czarna dziura „AS Spectacult”, przypominająca mi mistyczne „Is It Cold In The Water?” z krążka Sophie. A więc koniec końców, nawet dużo się dzieje w tym „Another Life”, tylko trzeba się przestroić. (Michał Weicher)
Courtney Barnett – Tell Me How You Really Feel (7/10)
Rzucając okiem na recenzję debiutanckiego krążka Barnett „Sometimes I Sit and Think, And Sometimes I Just Sit” autorstwa Ani Szudek pomyślałem: hmm, w zasadzie mógłbym to przepisać. W uniwersum muzycznym Australijki bowiem niewiele się zmieniło. Ależ to absolutnie nie zarzut, wszak doskonale to współgra z wizerunkiem nakreślonym w tamtym tekście. Bezpretensjonalna luzackość, jaka emanuje z artystki znajduje wyraz w jej tekstach opisujących neurozy, ułomności, zwyczajne życie, a wszystko to opowiedziane bez zbędnej spiny, a z dużą ilością ciepłej ironii i humoru. Tak, Barnett jest doskonałą tekściarką i to zapewne jeden z kilku powodów dla których pomimo wielu tegorocznych powrotów tuzów US Indie (Mascis, GBV, Superchunk, Malkmus, The Sea & Cake i tak dalej), to najczęściej wracałem do piosenek z „Tell Me How You Really Feel”.
Owszem, muzycznie to wszystko już słyszeliśmy dawno temu. Tylko co z tego? Naprawdę ktoś oczekuje, że gitary mogą przynieść jeszcze coś więcej niż po prostu fajne piosenki? Ja z pewnością nie, ale cieszę się, że Courtney owe fajne piosenki pisze. Potrafi oprzeć kawałek na jednym motywie i rozwijać go aż do emocjonalnego climaxu, tak że pozostaję zainteresowany do samego końca, jak w otwierającym „Hopefullesness”. W „City Looks Pretty” rozkłada akcenty na pędzącą, wyciągniętą z notatnika Built To Spill część pierwszą oraz nieco dream popową, marzycielską końcówkę. I gdy śpiewa and the city looks pretty from where I stand, to istotnie roztacza się przed nami widok pięknego miasta. Singlowy „Need a Little Time” urzeka nie tylko możliwością empatyzowania z podmiotem lirycznym (kto by nie chciał czasem od siebie odpocząć?), ale i chorobliwie chwytliwym refrenem opartym na zaledwie dwóch słowach: Me and You (no w zasadzie trzech), które zostają skontrastowane przy pomocy „muzycznego obrazka”, tj. wejściu silnych przesterowanych gitar w drugiej części. Całość spowita pozostaje jednak nieśmiertelnym uczuciem melancholii. Ale bez zbędnego patosu. Opowiastki, które snuje Barnett są bardzo przyziemne. Tak jak gdybyśmy odwiedzili kumpelę, żeby pomuzykować, a skończyli na opowiadaniu sobie o ostatnich życiowych trafach. Tak, taki jest ten album, jak fajny wieczorek z ziomkami, piwkiem i dobrą muzyczką. (Patryk Weiss)
Daniel Blumberg – Minus (7/10)
W 2011 roku miała swoją premierę debiutancka płyta londyńskiej grupy Yuck, która była całkiem udaną wyprawą w lata dziewięćdziesiąte. Recenzentów wówczas dosyć mocno zastanawiała decyzja Brytyjczyków, którzy – zamiast odwoływać się do swojego dziedzictwa muzycznego sprzed dwóch dekad – brzmieli jak nieślubne dziecko Dinosaur Jr. i Pavement. Późniejsze albumy Yuck zmierzały już bardziej w stronę dreampopowo-shoegaze’ową, a zespół starał się mniej więcej w równych proporcjach mieszać brytyjskie i amerykańskie indie. Daniel Blumberg, wokalista i gitarzysta Yuck na pierwszej płycie, po odejściu z zespołu nagrywał muzykę pod różnymi aliasami (Oupa i Hebronix), niekiedy zahaczając o indierockową tradycję, jednak w największym stopniu tworząc własną wersję slowcore’owych piosenek. „Minus”, wydany pod własnym nazwiskiem, to najbardziej udana próba stworzenia zajmującej słuchacza mrocznej całości, ułożonej wprawdzie z niekiedy skrajnie różnych elementów, które wbrew pozorom pasują do siebie jak ulał. Mamy tu długie eksperymentalne momenty kakofonicznych dialogów instrumentów („Madder”), kawałki brzmiące jak b-side’y z trzynastki Bluru („Permanent”), poruszające, wolne fortepianowe ballady („The Bomb” i utwór tytułowy), ale również wręcz wybijające się swoją chwilową melodyjną pogodnością próby oderwania się od mrocznego ciężaru („Stacked”). Siedem indeksów „Minusa” składa się na prawie trzy kwadranse muzyki, do której nie wszyscy mogą mieć w dzisiejszych czasach cierpliwość, jednak zdecydowanie warto spędzić z solowym wydawnictwem Blumberga czas – to prawdopodobnie najbardziej interesująca płyta, którą kiedykolwiek współ(s)tworzył. (Marcin Małecki)
Tommy Cash - ¥€$ (7/10)
Powiedzieć, że Tommy Cash intryguje – to jak nie powiedzieć nic. Estończyk bardzo zręcznie balansuje między cloud rapową stylistyką à la Yung Lean, a udawaną kiczowatością Die Antwoord, dodając do nich jednak pewien element szczególny – igranie z popularną, wschodniosłowiańską muzyką dyskotekowo-imprezową. Słychać to szczególnie w „X-Ray”, które w żaden sposób nie próbuje nawet zamaskować swojego hardbassowego rodowodu. Sceptyków pragnę jednak uspokoić – dużo więcej tu modnych, newschoolowych, subtelnie ocierających się o trap motywów. Całości dopełniają za to zagrywki, których nie powstydziłyby się ekipy takie jak Death Grips czy JPEGMAFIA. Cash zdaje się dobrze wiedzieć, co w trawie piszczy – już „Euro Dollaz Yeniz” było płytą ciekawą, a „¥€$” stanowi na pewno odważny krok naprzód. Oby Tommy na tym nie skończył. (Grzegorz Mirczak)
Drake – Scorpion (7/10)
Ocena na RYM-ie poniżej 2 – WTF? Ogólnie jakoś chłodne było przyjęcie najnowszego krążka Grahama. To chyba ten moment, gdy emo raper, jeden z najbardziej charakterystycznych symboli pokolenia, staje się już na dobre memem i ludzie przestają brać na poważnie jego twórczość. A szkoda, bo moim zdaniem ten „Scorpion” nie jest nic gorszy niż „Views” czy „More Life”. Może to przez tę gargantuiczną długość materiału? Teoretycznie to tylko 10 minut dłużej niż „Take Care”, ale tamten album trzymał na całej przestrzeni bardzo równy, wysoki poziom, czego o „Scorpionie” już nie można powiedzieć. Te półtorej godziny jest równie monotonne jak podobnie niestrawne dla wielu „Culture 2” Migosów – czytaj: same kawałki mają przebłyski geniuszu, ale selekcja woła o pomstę do nieba. Hajs jednak się musi zgadzać i panowie dzięki takiej ilości tracków mają potem rekordy na serwisach streamingowych. A wystarczyłoby to skroić do tych 60-70 minut i byłyby ósemkowe sprawy, bo Noah Shebib znów dostarcza sporo piekielnie dobrych podkładów, są hity jak „Nice For What”, „God’s Plan”, są zaskakujące album tracki w stylu genialnie rozwiniętego w drugiej połowie „Summer Games” i są też wreszcie wyciszone rap-ambienty jak „Fineses”. Dostaję więc wszystko to, na co czekam u Drake’a. (Michał Weicher)
Erdve – Vaitojimas (7/10)
„Vaiotijams” to prawdopodobnie najlepsza litewska płyta 2018 roku. Debiut grupy pojawił się na początku lutego i od razu wywołał pozytywny odzew wśród metalowej publiki. Nie ma co się dziwić – już pierwsze dźwięki pierwszego utworu pozwalają odczuć ogrom mocy, jaki Litwini chcą nam zaserwować. Co więcej, nic nie jest tu powiedziane do końca: początkowo uderza nas slugde metalowy ciężar, ale gdzieś z tyłu pobrzmiewają skojarzenia z Meshuggah, czy nawet Rivers of Nihil; uderzają również black metalowe ściany gitar, ale skontrowane zgrabnymi, melodyjnymi partiami. Oj, przywodzi to na myśl Deafheaven. Nie ujmując nic Amerykanom powiem nawet, że „Vaiotijamas” podoba mi się bardziej od czwartego longplaya wspomnianej grupy. Jeśli Erdve nie osiądą na laurach, wyszlifują brzmienie i pozbędą się resztek toporności – kto wie – może staną się litewskim fenomen na miarę łotewskiego Skyforgera? A może nawet go przebiją? (Grzegorz Mirczak)
Anna von Hausswolff – Dead Magic (7/10)
Nigdy nie wiemy, ile w życiu przeszło nam koło nosa wyjątkowych szans. Do śpiewających jakby zza grobu gotyckich diw z apokaliptyczną otoczką i brzmiącym arystokratycznie nazwiskiem (którym bracia Karnowscy mogliby straszyć swoich czytelników) podchodzę generalnie z dużą rezerwą. Gdy więc pojawiły się pierwsze pozytywne recenzje „Dead Magic” powiedziałem sobie: sprawdzę, ale włączyłem tę płytę bez szczególnej koncentracji, żeby leciała gdzieś w tle – niespecjalnie głośno, słuchałem jej też niespecjalnie uważnie i, co ważne, krótko. Potem sobie przypomniałem, w którym momencie wyłączyłem ten album. Po czwartej minucie singlowego „The Mysterious Vanishing of Electra”, myśląc, że wreszcie szczęśliwie skończył się ten monotonny, topornie zaaranżowany track. Dlaczego zamiast standardowej recenzji częstuje was tą opowiastką? Bo teraz już wiem, że wyłączyłem tę naprawdę piękną płytę tuż przed najbardziej porywającymi, spektakularnymi, ekstatycznymi, kosmicznymi dwoma minutami muzyki rockowej ostatniej dekady. Wiem, że ta opinia może brzmieć efekciarsko, ale najchętniej powtórzyłbym ją, a nawet wykrzyczał przy dźwięku organów, blasku świec, stojąc w jakiejś urokliwej krypcie. (Piotr Szwed)
Herekstam – Tuhaf (7/10)
To, że Herkestam aspiruje do miana tureckiego Lil Peepa, w zasadzie słychać: mamy gitary, melancholijne zagrywki, a także igraszki z cloud rapem. Skłamałbym jednak, gdybym odmówił mu oryginalności (i to nie tylko tej płynącej ze specyfiki jego ojczystego języka). Newschoolowy rap wypełniony orientalnymi, quasi-arabskimi motywami folkowymi? Przekornie powiem, że to się musiało udać! Włączcie sobie otwierający album numer „Minvalde” i poczujcie ten specyficzny, pustynny vibe. Może jakaś ballada? Myślę, że „Malum” będzie jak znalazł. Lubicie psycho-rap? Spróbujcie posłuchać „Yalniz”. Herekstam naprawdę zgrabnie porusza się między różnymi stylistykami, spinając je pod klamrą umownego (niestety nie mam pojęcia, o czym gość rapuje), bijącego z okładki surrealizmu. Ostali się tu jeszcze jacyś sceptycy? Wrzućcie sobie nocą na słuchawki „Husran”; oj, można odpłynąć. (Grzegorz Mirczak)
Jim James – Uniform Distortion (7/10)
Jim James jest dla mnie kimś w rodzaju ostatnich przedstawicieli tradycyjnego southern rocka, reprezentantem wymierającego gatunku, który postanowił przechytrzyć ewolucję i – niewiele zmieniając – dostosować się do zmieniających się czasów. Trwa w nich, bo natura obdarzyła go rozpoznawalnym od pierwszych sekund głosem oraz songwriterskim wyczuciem pozwalającym pisać piosenki, którym jakimś cudem udaje się łączyć nieprawdopodobny rozmach z omijaniem niestrawnego na dłużą metę patosu. To rockowe zwierzę. Jeden z tych gości, którzy potrafią porywać wielotysięczne sale koncertowe, ale tak naprawdę gdziekolwiek by znaleźli się ze starą, styraną gitarą, od razu zaczęliby gromadzić wokół siebie publiczność, rekrutującą się z przypadkowych przechodniów. W tym roku lider My Morning Jacket zaproponował dwie płyty – akustyczną i mocno przesterowaną. Nagrał na nich te same piosenki w różnych konwencjach. Te albumy łączą nie tylko utwory, ale także cenna kameralność. Z tych bezpretensjonalnych, ostentacyjnie olewczych wobec aktualnych mód i potrzeb zmieniania muzyki i świata krążków wybieram „Uniform Distortion”, który na tle ostatniej płyty My Morning Jacket wygląda jak nieokrzesany kuzyn obok dobrze prowadzącego się wzorowego ucznia. Świetnie się słucha Jamesa w wydaniu chropowatym, nieco garażowym, z chaotycznymi solówkami i sprzężeniami, a jednocześnie perfekcyjnie kontrolującego dynamikę utworów. Pitchfork ma rację, pisząc, że ten album brzmi jak odnaleziony klasyk. (Piotr Szwed)
Mac Miller – Swimming (7/10)
Odpalam „Swimming” i zostaję od startu kupiony jedną z ulubionych tegorocznych linijek: My regrets are just like text I shouldn’t send. Całość kontynuuje nieco minorowy nastrój obecny już w otwieraczu. Nawet te z pozoru całkiem imprezowe numery jak „What’s The Use”, ogarniają jakąś podskórną melancholią. Nie mamy wątpliwości: to album o depresji, niemożności pogodzenia się z odejściem ukochanej osoby. Niemniej nawet będąc w takim emocjonalnym klimacie, Miller i spółka podają nam naprawdę fajne bity. Często bujające jak najlepsze west coastowe „bengiery”, innym razem eksplorując, plażowe, balearyczne obrazki, by sięgnąć nawet do szufladki elegijnego ambient popu (trochę w klimacie Mosesa Sumneya). Przyznaję, że wcześniej nie słuchałem żadnego albumu Millera, ale „Swimming” z miejsca zagościło w moim odtwarzaczu z dużą częstotliwością. Niestety, dwa tygodnie po tym jak się nim zajarałem, historia postanowiła dopisać przykre post-scriptum dla całej historii obecnej na tym albumie. Cholera, może to brzmieć cheesy, ale zwyczajnie szkoda chłopaka. (Patryk Weiss)
MUKA – Pampuch (7/10)
„Lepsze od najmodniejszych teraz zachodnich deconstructed clubów” – można przeczytać ocenę na Twitterze. Polska szkoła nowego IDMu zatrzęsła sceną niezależną w mijającym roku, a „Pampuch” jest jednym z ostatnich ważnych nagrań sezonu, więc warto nadrobić, jeżeli ktoś interesuje się taką stylistyką i umknęła mu ta pozycja.
Eksperymentalny duet z Krakowa tworzą Kacha Kowalczyk, znana również z zespołu Coals, oraz młody producent paszka, znany też jako rużaw. Kaseta ukazała się nakładem wydawnictwa Pointless Geometry. Choć mamy do czynienia z glitchem, i to momentami solidnie połamanym, zwraca uwagę też melodyka utworów. Abstrakcyjna forma, przeskoki od motywu do motywu, nie są jednak tworzone sobie a muzom dla przypadkowego efektu: składają się one na całość narracyjną, co z pewnością doceni uważny słuchacz. Przy zastosowaniu różnorodnych i kontrastujących ze sobą dźwięków osiągnięto jednak spójność wyrazu i opowiedziano jakąś historię. Lubię nagrania, które jak na klasowy IDM przystało stanowią łamigłówkę, wymagają skupienia, a jednocześnie są po prostu ładne. Kacha Kowalczyk ma przepiękny głos. (Natalia Gawrońska-Kuntić)
Sangre De Muerdago – Noite (7/10)
„Noite” to impresjonistyczna pocztówka z galicyjskich, dziewiczych lasów. Kwartet z krążka na krążek szlifuje swoje – i tak już wysokie – umiejętności kreowania smutno-rozmarzonego nastroju, a to wszystko na styku folku i poezji śpiewanej. Delikatny, przesiąknięty emocjami głos wokalisty idealnie koresponduje z akustycznym, stonowanym brzmieniem klasycznego, ludowego instrumentarium. Jeśli lubicie słuchać Jacka Kaczmarskiego na zmianę z Tenhi, to zdecycydowanie powinniście dać Sangre szansę. Ta muzyka jest jak wiatr: czuć ją niejako organoleptycznie, a kiedy już zdołamy się w niej zatracić – gubimy moment, w którym się kończy. To dobra rekomendacja – tak myślę; nie każda wszak płyta potrafi wprawić słuchacza w tak głęboką zadumę. (Grzegorz Mirczak)
Esperanza Spalding – 12 Little Spells (7/10)
Czytelniku, jeśli nieobce Ci zachwyty nad elegancją kompozycji i brzmieniowym przepychem najlepszych płyt Joni Mitchell, czy rachityczną magią spowijającą utwory Stiny Nordenstam, a lubisz także współczesne oblicze r’n’b spod znaku Thundercat & Co., to te „malutkie zaklęcia” wróżki Esperanzy z pewnością sprawią Ci sporą radochę. Ja od kilku dni rozkminiam mapę wspomnianych wyżej odniesień, a za każdym kolejnym odsłuchem ów krajobraz zdaje się rozrastać. Kosmos muzyki Spalding to kolorowy – jak okładka – amalgamat brzmień zrodzonych w rozmaitych zakątkach muzycznego świata. Człowieku, czego tu nie ma?
Otwierający płytę utwór tytułowy może się kojarzyć z bacharachowsko-walkerowskim wystawnym, barokowym popem, lecz gdy w mostku przełamuje go ciężki, grooviasty bas, a w quasi-refrenie pojawiają się chórki, to można odnieść wrażenie, że na chwilę zaplątał się tutaj też David Byrne. W nieco psychodelicznym „Til’ The Next Full”, gdzieś pod warstwami szkolnej, jazzowej kindersztuby, wyczuwam pierwiastek nordestamowski, który nieobcy jest również mojemu ulubionemu – na ten moment! – w zestawie „Touch in Mine”. To wymuskane alt-r’n’b, z pięknymi, nawarstwiającymi się w refrenie wokalami Spalding. Ciarki. Jestem po kilkunastu odsłuchach „12 Little Spells” i muszę przyznać, że kompletnie mi się ten wymagający, a jednak przyjemny zestaw piosenek nie nudzi. Nawet więcej, z każdym kolejnym odsłuchem czuję jakbym oswajał kolejną jego cząstkę, podczas gdy inna staje się na powrót zagadką. Jeśli lubicie zanurzyć się na długi czas w jednym albumie, zamiast „skakać z kwiatka na kwiatek” w poszukiwaniu czegoś co „chwyci”, to nie ma się co wahać. Dwanaście małych przygód czeka. (Patryk Weiss)
The Spouds – Now or Whenever (7/10)
Ten najbardziej podziemny polski gitarowy niezal rzadko kiedy dysponował utworami, które byłyby jednocześnie odpowiednio brudne, a przy tym niesamowicie singlowe. Najjaśniejszymi przykładami w tej kwestii mogą być „Nothing Else” Social Cream, „McNulty” Queer Resource Center, czy wreszcie „Night” bohaterów tej recenzji. Na „Now or Whenever” nie znajdziemy żadnego tak oczywistego hitowego utworu, za to całościowo wspomniany materiał jest o wiele bardziej dopracowaną całością, niż wcześniejsze płyty zespołu. Zarówno pod względem warstwy tekstowej, jak i oprawy muzycznej, mamy tu do czynienia z emocjonalnym post-hardcore’em, który spotyka amerykańskie indie z lat dziewięćdziesiątych. „Świętokrzyska” to nie tylko jeden z najjaśniejszych momentów płyty, ale przede wszystkim najlepszy utwór Modest Mouse od 2004 roku, pozbawione typowego refrenu „Needle in His Heart” posiada wszystkie charakterystyczne cechy twórczości The Spouds – melodyjność, hałas, (dys)harmonie wokalne, niesamowitą sekcję rytmiczną i uzupełniające się zgrzyty dwóch gitar – a wieńczące album „Sick of Being Sorry” może momentami skojarzyć się z „Airbagiem” Radiohead, chociaż z pozoru są to zupełnie różne muzyczne światy. „Now or Whenever”, przynajmniej jeśli chodzi o stricte gitarowe rzeczy, jest dla mnie najlepszym i najmocniejszym materiałem, jaki ukazał się w 2018 roku w Trzech Szóstkach, oraz moją ulubioną płytą The Spouds – nie da się ukryć, że zrobili sobie nią świetny prezent na dziesiąte urodziny zespołu. (Marcin Małecki)
Thy Catafalque – Geometria (7/10)
„Geometria” to chyba najbardziej eklektyczny album w tym zestawieniu; napisać, że mamy do czynienia z metalem, to w zasadzie jak nie napisać nic. Tamas Katai wciąż zachwyca i chociaż jest to już dziewiąty krążek wydany pod szyldem Thy Catafalque ciężko odmówić mu braku świeżych pomysłów. Muzyk – jak się zdaje – postanowił postawić na totalność. Igraszki z jazzem, węgierskim folkiem, muzyką symfoniczną i elektronicznym ambientem – wszystko to znajdziemy na „Geometrii”. Podobnie jak w przypadku Erdve słychać tu wpływy Rivers Of Nihil, ale z drugiej strony mamy fragmenty jakby żywcem wyjęte z rosyjskiej Arkony czy pamiętnego krążka „Freak” Armii, o znajomość którego Katai'a raczej ciężko posądzić. A jeślibym miał się do czegoś tu przyczepić, powiem, że niektóre linie wokalne mogłyby być ciekawsze. Z drugiej strony może nie miałoby to sensu – w końcu to właśnie muzyka buduje tutaj ten unikalny, intrygujący klimat. (Grzegorz Mirczak)
Tyler the Creator – Music Inspired by Illumination & Dr. Seuss’ The Grinch (7/10)
W zeszłym roku „Flower Boy” niepodzielnie rządził na mojej liście rocznej. Nie chcę tutaj pisać o tym, jaką to Tyler przeszedł drogę z niesamowcie nierównego artysty do wymiatacza, bo powiedziano o tym wszystko w przypadku jego ostatniego pełnoprawnego albumu. Nie da się jednak choćby delikatnie o tym nie wspomnieć, bo ta niespełna 10-minutowa epka jest niejako dopełnieniem zeszłorocznej płyty.
Zbiór utworów, których średnia długość nie przekracza dwóch minut może nie zaspokaja, ale zaostrza apetyt na przyszłe dokonania Tylera. Na epce jest w zasadzie tylko jeden kawałek z czysto rapową nawijką – reszta obraca się wokół instrumentali, lekko opatrzonych r’n’b’owymi wokalami. A to, co dzieje się tu w warstwie muzycznej jest bardzo smakowite. Czuć tu zarazem bardzo wysoką jakość produkcyjną, jak i podjarkę procesem klejenia bitów równą gościowi, który ma Fruity Loopsa od miesiąca. Połączenie to prowadzi do tego, że kierunek, który Tyler konceptualizuje jest bardzo jego, a opublikowany materiał jest bardzo równy i zwyczajnie trafiony. (Jakub Nowosielski)
The Voidz – Virtue (7/10)
Zawsze szanowałem arystów, którzy wychodzą spoza swej strefy komfortu. Na drugim albumie swojego pomniejszego projektu Julian Casablancas robi to w taki sposób, iż użyte przeze mnie wyrażenia w tym akapicie, czyli: „pomniejszy projekt” i „wyjście spoza strefy komfortu” nie mają sensu, ponieważ „Virtue” to świetna płyta, której nie należy traktować jako zamiennik czy punkt odniesienia, lecz jako niezależny i świetny materiał. Trudno dokładnie opisać, czym jest „Virtue” – to album, na którym wszystko się może zdarzyć i trudno go wpisać w określone konteksty. Myślę, że jednak najbliżej temu wydawnictwu do pogranicza przełomu LSD lat 60/70 w amerykańskiej muzyce gitarowej i do klasycznego krautrocka spod szyldu Can. W pierwszym przypadku ekipa Casablancasa zakorzenia swoje gitarowe wariacje, natomiast z niemieckiej ekipy zespół zaczerpnął nieskrępowaną radość z eksperymentowania i rozkładania rocka na czynniki pierwsze.
Eksperymenty jarzą się tutaj na każdym kroku: single pokroju „Pyramid of Bones” czy też „QYURRYUS” zaskakują nieprzewidywanymi muzycznymi zwrotami akcji, popowe „Pink Ocean”, czy też tameimpalowe „Leave in my Dreams” potrafią zgubić nawet doświadczonego słuchacza, a bezduszny radioheadowy „Powerless” zamykający album to wisienka na torcie. Jednak nie spodziewajcie się po tym albumie dzieła niedostępnego niczym „Metal Machine Music”. Casablances z The Voidz bawią się w muzycznych Tarzanów: eksplorując nowe dla siebie lądy, nie zapominają o wpadających w ucho melodiach i dostępności materiału. Na „Virtue” słyszymy tak naprawdę chwytliwość The Strokes przetłumaczoną na nowy muzyczny język. Zresztą to nie jest tak, że Casablancas nagle odkrył art rock. Jeżeli uważnie się przesłucha dyskografię The Strokes, szczególnie płytę „Angles”, wtedy zauważymy, że niepokorny rockowiec już od dłuższego czasu miał ciągoty w te kierunki. Śledząc opinie krytyków i fanów, domyślam się, iż rozpadająca się platforma The Strokes nie była zbyt dobrym miejscem na takie eksperymenty, dlatego właśnie Julian powołał The Voidz.
Jednak nie należy traktować The Voidz jako zespołu pod reżimową batutą Casablancasa. Ich świeże brzmienie to zasługa kolektywu, nie indywiduum. Spójrzmy prawdzie w oczy: Casablancas to nie Ariel Pink, czy też Toro y Moi. Różnorodność stylów mogłaby w rękach wokalisty The Strokes zamienić się w dźwiękową katastrofę, jednak na szczęście w utworach słychać, iż każdy z muzyków w studiu miał swój głos i symboliczne trzy grosze do wtrącenia.
„Virtue” to jedna z większych niespodzianek tego roku. Projekt, który był mi absolutnie obojętny, urósł u mnie do rangi jednej z lepszych płyt 2018. Dziki i nieokrzesany zbiór pięknych i chwytliwych piosenek jest punktem zwrotnym w karierze Juliana Casablancasa. Ciekawe jaką drogę wybierze teraz niedoszły papież New Rock Revolution, a obecnie jedna z najciekawszych postaci współczesnego alternatywnego rocka. (Tomasz Ciesiółka)
welur – cały ten senny stuff (7/10)
Niewiele było w tym roku typowo gitarowych płyt, które zrobiłyby na mnie takie wrażenie, jak „cały ten senny stuff” nieistniejącego już pabianickiego tria. Popowe melodie zostają na tym albumie przykryte brudem gitary i basu, przywodząc skojarzenia jednocześnie z łagodniejszymi kawałkami Evvolves („crumbling things”) i z najciekawszymi dokonaniami George Dorn Screams („soft fur + its smiles”). Na krążku znalazło się także miejsce dla dwóch eksperymentalnych kompozycji zatytułowanych „kpax1” i „kpax2”, pełniących odpowiednio funkcje otwieracza i zamykacza albumu. W efekcie „cały ten senny stuff” to niespełna czterdzieści emocjonalnych minut z ewidentnym highlightem w postaci najbardziej nośnego i przebojowego „pink tide (afflux time)”. Powracając regularnie do debiutu weluru, nieustannie żałuję, że płyta okazała się łabędzim śpiewem grupy – to powinien być pierwszy krok ku rozpoznawalności i popularności na miarę Złotej Jesieni, a nie ich jedyne dokonanie. (Marcin Małecki)
Wild Nothing – Indigo (7/10)
Śmieszne. Albo fatalnie googluję albo w polskiej blogosferze nie ukazała się żadna recenzja „Indigo”. Co za wstyd. Zauważyłem, że do Post Scriptum wybieram pozycje może niekoniecznie najlepsze pod względem jakości, ale te, które jakoś się do mnie w mijającym roku przykleiły. Wiadomo, że często wszak te wartości idą w parze, tak jak w przypadku albumu Wild Nothing (za którym to bandem wcześniej nieszczególnie przepadałem). Może to (in)visible touch produkującego album Elbrechta, ale brzmienie tej płyty to zdecydowanie sztos. Marzycielskie syntezatory, zanurzone w pogłosach gitary czy – bez cienia przesady – wymiatający saksofon w „Through Windows”, to miód na moje sfatygowane uszy. Niemniej jednak, nie tylko tutaj ziarenko wydało plony. Takie utwory jak „Letting Go”, „Wheel of Misfortune” czy wspomniany „Through Windows” sprawiają, że to najbardziej przebojowa propozycja w karierze Tatuma. Hook za hookiem, stoicka wymowa całości, celebracja codziennych przyjemności, krach „wielkich narracji”. Intymność doprawiona nutką chorobliwie przyjemnych, obezwładniających muzycznych teł. I tak sobie myślę, że z tym kolorem indygo to przecież dokładnie tak samo. Przebojowy i skromny zarazem. (Patryk Weiss)
Thom Yorke – Suspiria (Music for the Luca Guadagnino Film) (7/10)
Im starszy jest Yorke, tym coraz bardziej zaskakuje. Kto by pomyślał pod koniec lat dziewięćdziesiątych, że ten zbawiciel sceny alternatywnej, duchowy potomek Michaela Stipe'a i Francisa Blacka, dwie dekady później będzie czołową postacią niezależnej indietroniki? Thomas w tym roku skoczył na głęboką wodę, bo tworząc soundtrack do „Suspirii” nie mierzył się tylko z legendą gotyckiego progrockowego pierwowzoru zespołu Goblin, ale także ze swoimi muzycznymi przyzwyczajeniami i ze swoim kolegą z zespołu, który rok temu prawie otrzymał Oscara za soundtrack do „Nici Widmo”. Jak frontman Radiohead sobie z tym poradził? Przede wszystkim soundtrack „Suspirii” można potraktować jako swoiste the best of Yorke'a. Na tym albumie Thom sporo pożycza ze swoich inspiracji i nie kryje się z tym, zatem mamy tutaj obskurne ambientowe pejzaże wprost wyjęte z „Selected Ambient Works II”, drum'n'bassowe połamane rytmy w stylu Squarepushera czy Autechre z okresu „Tri Repetae”, czy też krautrock przywołujący Can. Mamy również ukłony w stronę soundtracków filmowych stworzonych przez Pendereckiego czy Ligetiego. Wszystko to jest spojone klasyczną już neurozą Brytyjczyka, co sprawia, iż ta płyta to doskonałe podsumowanie jego dotychczasowej solowej kariery.
Zaskakuje piosenkowość tej ścieżki dźwiękowej. Płytę można podzielić na trzy części, z czego pierwsza to zwyczajne utwory, które mogłyby zasilić katalog Radiohead. Mamy tutaj piękne urokliwe, typowe dla Yorke'a płaczliwe ballady („Suspirium”, „Unmade”), kolejny w jego dyskografii przejaw fascynacją Portishead („Has Ended”), a także wietrzny krautorockowy taniec, który mógłby się znaleźć na „Hail to The Thief” („Open Again”). Druga część to nadal zwarte piosenkowe kompozycje, ale w formie instrumentalnej. Przoduje tutaj „Volk”, czyli swoisty połamaniec (dodatkowy żart, dla tych, co widzieli film), który przywołuje wyżej wspomniane potłuczone perkusje i nerwowe dźwięki. Ponad sześciominutowy, pulsujący utwór to odpowiednik „Paranoid Android” w solowej dyskografii Thoma Yorke'a. Swoje robi też kwaśny „Klemper Walks” (mocno w klimacie „Blade Runnera”), który wypada prześlicznie na tle urbanistycznego powojennego Berlina przedstawionego w filmie.
Ostatnia porcja utworów to mniejsze lub większe szkice, które orbitują właśnie w dokonaniach Aphexa Twina czy też muzyki klasycznej. Yorke tutaj eksperymentuje na całego i zgłębia terytorium, które zazwyczaj należało do młodszego Greenwooda. Apogeum stanowi minimalistyczny ponadczternastominutowy „A Choir of One”, który otwiera nowy rozdział w dyskografii. Thom Yorke, jak to ma w zwyczaju, potraktował soundtrack do „Suspirii” nieszablonowo i postanowił wykorzystać tę materię do poszerzenia swoich muzycznych nurtów. (Tomasz Ciesiółka)
Avantdale Bowling Club – Avantdale Bowling Club (8/10)
Tom Scott to być może jeden z najbardziej niedocenionych raperów ostatnich lat. W ramach takich projektów jak Homebrew Crew czy @Peace dał się poznać jako mistrz snucia się po leniwych, eterycznych, funkujących podkładach. Ten styl rozwijał wraz z Lui Tuiasau pod szyldem Average Rap Band, sprawiając, że oczy i uszy słuchaczy zmęczonych bombastycznymi produkcjami współczesnych bogów rapu coraz częściej zwracały się w stronę Australii. O ile jeszcze obiecującą EP-kę „Stream of Nonsenseness” z 2015 roku można było jeszcze od biedy kwitować stwierdzeniami o sympatycznym, bujającym oldskulu bez większych ambicji, to wydane rok później „El Sol” pokazało, z jakiego formatu zawodnikiem mamy do czynienia. Scott wymieszał na nim shoegaze, dream i synth pop z psychodelią i funkiem w tak elegancki, nienachalny sposób, że wskoczył na zupełnie nowy poziom dojrzałości. Na kunsztownym muzycznym tle pokazał tradycyjnie melancholijno-ironiczny rap, wzbogacany o zapadające z pamięć refreny. Gdy wydawało się, że znalazł formułę, którą trudno będzie powtórzyć i przywiązał się do nazwy coraz lepiej kojarzonego projektu, postanowił znów zaskoczyć. Tak powstało Avantdale Bowling Club. Z pozoru Scott, nawiązując współpracę z muzykami jazzowymi, poszedł utartą ścieżką, wydeptaną przez pionierów jazz rapu, a w ostatnich latach poszerzoną dzięki nagraniom Kendricka Lamara, J. Cole'a czy Chance’a The Rappera. Tak naprawdę jednak Avantdale Bowling Club, nie tylko nawiązuje do idei Native Tongues, ale tworzy własny język znajdujący się gdzieś pomiędzy rapem, jazzem a próbą stworzenia spektakularnego, przestrzennego popu. Każdy element współtworzący ten niezwykły album znamy bardzo dobrze. Prawdziwa poezja zaczyna się, gdy wchodzą one ze sobą w interakcje, pulsują, przeplatają się, czasem (pomimo retro otoczki) w zaskakujący sposób. Kunszt kapitalnych muzyków, imponujący luzem flow Scotta, dyskretna, zgrana z całością elektronika, nastrój zawieszony gdzieś pomiędzy atmosferę sali koncertowej i szkolnego boiska, no i te melodie. Nie wiem, czy jakiś moment w muzyce 2018 roku zrobił na mnie większe wrażenie niż leniwy, a tak naprawdę emocjonalnie wręcz rozdzierający finał „F(r)iends”. (Piotr Szwed)
Daughters – You Won't Get What You Want (8/10)
Wydany osiem lat temu album „Daughters” serwował potężną dawkę hałasu, wściekłości i totalnego szaleństwa. Wszystko tam trzeszczało, skwierczało i pędziło z niebywałą prędkością. Gitary płonęły, bębny wybuchały, a co ciekawe – wokal bardzo dobrze odnajdywał się pośród tego zgiełku i dudnienia. Noise z najwyższej półki, nie pozbawiony jednak melodyjności. Można by powiedzieć: „to jest właśnie brak kompromisów!”, ale po wydaniu „You Won't Get What You Want” zdanie to nie ma żadnego sensu. W porównaniu do najnowszego materiału projektu, wspomniane wydawnictwo jawi się jako nad wyraz ułożone i… przewidywalne – okazuje się bowiem, że najbardziej radykalne środki to takie, które nie miażdżą od razu, lecz atakują powoli, opieszale, ale za to z wyjątkową precyzją.
Pierwszy kontakt z „You Won't Get What You Want” może spowodować niemały dyskomfort – zwłaszcza wśród tych słuchaczy, którzy od pierwszych sekund spodziewali się brawurowej jazdy bez trzymanki. Otwierające „City Song” zaczyna się spokojnie, walcowato i piekielnie intensywnie. Utwór żarzy się i tli, dopiero w końcowej fazie uderzając potężnym wybuchem świetnych przesterów. W tle pełne cierpienia krzyki zestawione są z monotonną melorecytacją, a wszystko po to, aby zakomunikować, że oddech jest coraz dłuższy, ogień się wypala, wody się uspokajają… Nic bardziej mylnego – następne w kolejce „Long Road, No Turns” wyraźnie i dobitnie sugeruje, że bezpiecznie tutaj nie będzie. Kolejne utwory tylko to potwierdzają – ostatecznie więc „You Won't Get What You Want” jest niewygodne, ciężkie oraz burzliwe, ale nie tak dosłowne, jak poprzednia pozycja w dyskografii Daughters. Wszystko dzięki zastosowaniu bardziej urozmaiconych środków wyrazu – czasem brzmienie jest zaskakująco transowe, niekiedy proste, wręcz mechaniczne, innym razem zaś mocno poszarpane i porywcze.
Najnowsze wydawnictwo w katalogu formacji jest solidnie pokręcone, ale jednocześnie idealnie wyważone, dzięki czemu eksperyment wypada wyjątkowo udanie – trzeba tylko być wobec niego bardzo cierpliwym i przygotowanym na zaskakujące zwroty akcji. W innym razie na pewno nie dostaniecie tego, czego oczekiwaliście. (Emilia Stachowska)
Kero Kero Bonito – Time 'n' Place (8/10)
Jedną z rzeczy, których najbardziej żałuję w tym roku jest to, że nie pojechałem na koncert KKB, który odbył się pod koniec listopada w Warszawie. O ile poprzedni album grupy średnio mnie urzekł, tak tegoroczny jest niesamowity: równy, na każdym kroku zaskakujący tym, w którą stronę się rozwija i oferujący kompozycje przemyślane oraz pełne trafionych pomysłów.
Jednocześnie cała zawartość jest niezwykle luźna i rozległa stylistycznie. „Dear Future Self” brzmi jak udana fuzja soft-rockowej ballady i muzyki z Chrono Triggera (z resztą, geekowskich nawiązań jest tu w cholerę). „Dump” raczy nas od 1:45 tym motywem, na który czeka się cały utwór, jakby mimochodem, szybko go później porzucając. „Swimming” ma ogólnie chyba najładniejsze melodie, jakie słyszałem od dawna... Można tak pisać o każdym utworze, bo na każdym kroku jest się czym zachwycić. Szczerze mówiąc jedynym zarzutem, jaki mógłbym mieć do tej płyty są te shoegaze'ujące końcówki w „Only Acting” i „Rest Stop”, które, oczywiście, są fajnym przełamaniem konwencji i robią mimo wszystko robotę, ale jednak trochę wybijają z vibe’u całości. Kończąc: nie słyszałem w tym roku niczego bardziej zgrabnego, bezpretensjonalnego i wyjątkowego niż ta płyta i mogę to powiedzieć bez krztyny wątpliwości. (Jakub Nowosielski)
Kevin Krauter – Toss Up (8/10)
Jak się domyślam, szalikowcy Hoops sięgnęli po płytę Krautera bez wahania, jednak mam nieodparte wrażenie, że ilość uwagi poświęconej „Toss Up” jest szalenie nieproporcjonalna względem jakości materiału. Nie chcę wyjść na zawadiakę, ale debiut Kevina robi mi zdecydowanie lepiej niż twórczość macierzystej formacji. W ogóle, to rzecz skrojona pod moje gusta.„Cowboy Chloe” rozpoczyna się trochę jak jakiś nieistniejący numer Christophera Crossa. Ten trop wydaje mi się całkiem trafny w kontekście całości: wysmakowany pop lat osiemdziesiątych (rozciągnięty na linii od Doobie Brothers po Blue Nile) to zdecydowanie przestrzeń w której lewituje wrażliwość Krautera. Mamy tutaj również nieco outsiderskiego pościelowego popu (mój osobisty faworyt – „Lonely Boogie”). „Restless” zaś może się kojarzyć z błogością fakturowego nadmiaru, charakterystyczną dla chillwave’u. Wysokiej jakości plecionkarskie zagrywki oferuje natomiast bodaj najbardziej chwytliwy na albumie „Rollerskate”. Przede wszystkim jednak to zestaw cyzelowanych, eleganckich, napisanych z niezwykłą gracją, melancholijnych piosenek spod znaku Real Estate (gdyby trochę bardziej lubili retro syntezatory i smutne yachty), który katowałem przez dłuższą część jesieni. Na zimę, myślę, też styknie. (Patryk Weiss)
Low – Double Negative (8/10)
Już od pierwszych sekund otwierającego płytę „Quorum”, które bardziej kojarzą się z Autechre, niż dotychczasowym dorobkiem autorów „I Could Live in Hope”, wiadomo już, że „Double Negative” jest czymś skrajnie innym, jeśli chodzi o dorobek amerykańskiego tria. Low na swojej najnowszej płycie przepuścili swoje ścieżki przez generator harsh noise’u, nie zapominając jednocześnie o melodiach. Glitche, drony i ambienty, tworzące swoistą podbudowę kompozycji, w połączeniu z typowym rockowym instrumentarium stały się niezwykle interesującym studium rozpadu piosenki. Powolne kroki zamglonego „Dancing and Blood”, przywodzące skojarzenia ze szczytowymi osiągnięciami trip hopu „Fly”, pokrętnie pokiereszowane „Always Trying to Work It Out”, które wraz z „Disarray” składa się na najbardziej singlowe momenty krążka, czy wreszcie „Dancing and Fire”, jedyna w tym gronie kompozycja, która brzmi jak zagubiony utwór z którejś z wcześniejszych płyt zespołu – wszystkie te wcielenia Low sprawiają, że „Double Negative” jest nie tylko pewnego rodzaju nowym otwarciem, jeśli chodzi o grupę, ale również jednym z najciekawszych albumów, jakie ukazały się w roku 2018. (Marcin Małecki)
Pejzaż – Ostatni dzień lata (8/10)
Pejzaż – „Ostatni dzień lata”. Te cztery słowa są niezwykle adekwatne. Obcując z muzyką Bartosza Kruczyńskiego po raz pierwszy w klubie czy na festiwalu, w przewie między kolejnymi intensywnymi dźwiękowymi karuzelami, można zapewne mieć wrażenie rozczarowującej monotonii. Żeby w pełni poczuć i zrozumieć kunszt tworzenia mozaiki sampli polskich nagrań, którego dokonuje twórca wcześniej znany jako The Phantom lub Earth Trax, trzeba ją potraktować właśnie jak pejzaż. Czyli zanurzyć się, wejść w ten dźwiękowy świat, otoczyć się nim, czasem nawet zapominając o muzyce. Ona jednak pozostawiona w tle, zapętlona w mieszkaniu bądź słuchawkach nie zapomni o nas – będzie oczarowywać i olśniewać. Jak ostatni, ciepły dzień lata – który choć zamknięty w formie albumu, pozwalający się odtwarzać w nieskończoność, nie tylko nie uwalnia od melancholii, ale uwalnia jej niezmierzone pokłady. (Piotr Szwed)
Jean Grae & Quelle Chris – „Everything’s Fine” (8/10)
Już myślałam, że tylko ja zachwycam się tym nagraniem, ale właśnie zobaczyłam, że praca południowoafrykańsko-amerykańskiego małżeństwa zdobyła tytuł płyty roku na Bandcampie. No i super. Są takie albumy, których wartość wychodzi po latach, kiedy opadną wszystkie hajpy, trendy, modne soundlicki. Zostaje to, co ponadczasowe i tworzone na własnych zasadach.
Żal jedynie, że zagraniczni recenzenci w pierwszej kolejności wychwalają ironiczny wydźwięk tekstów jako obrazu współczesnej Ameryki. Nie ulega wątpliwości, że liryka w rapie jest bardzo ważna, a tematyka i sposób nawijania tworzą na płycie nastrój jakiejś przerażającej psychodelii. To, co niby jest werbalnie zabawne, daje poczucie przebywania w zamykającym się pudełku z szaleństwem. Ale tego efektu by nie było bez dopracowanej warstwy muzycznej. Jean Grae jest córką muzyków jazzowych. Jej ojcem jest jeden z najważniejszych artystów w historii RPA – Abdullah Ibrahim (Dollar Brand). To słychać. Kilka utworów, np. „Purple Gold Orange” czy „OhSh” jest godnym kontynuatorem tradycji, gdy rap na przełomie lat 60. i 70. jeszcze nazywał się spoken poetry i był deklamowany na freejazzowych czy spiritualowych podkładach. (Natalia Gawrońska-Kuntić)
Playboi Carti – Die Lit (8/10)
Najciekawszy rapowy album roku, jaki w tym roku słyszałem i trochę taki underdog. Już wcześniejsze nagrania pokazywały, że mamy do czynienia z ciekawym zjawiskiem na scenie, zdecydowanie ciekawszym niż mumble rap, choć podobnie przegiętym. Tam jednak gdzie mumble raperzy proponują słuchaczom bełkotliwą trapową hipnozę, tam Playboi dostarcza rap tak dalece zapętlony, że zamienia się w sztukę wręcz abstrakcyjną, porzucając hip-hopowe ograniczenia formalne i wyruszając w nieznane. Powtarzane w nieskończoność frazy, szaleńczo się przecinające ad-liby – wokalny świat „Die Lit” jest zupełnie jak, nie przymierzając, głosowa mozaika Holly Herndon na „Platform”. Może i teksty w ten sposób stają się zupełnie nieistotne, ale jak taka formuła się przysłużyła muzyce! Słucha się tego świetnie przy trapowych wodospadach podkładów – to idealna symbioza, ten moment gdy rap wjeżdża w bit jak w masło. I nawet jak występują tu goście, to wpasowują się do konwencji (rewelacyjna jak zwykle Nicki Minaj w „Poke It Out”, ale też Uzi i Scott”). Playboi Carti pokazuje, że trap może być czymś więcej, niż irytującym coraz bardziej skomercjalizowanym ersatzem. (Michał Weicher)
Robyn – Honey (8/10)
Robyn to dość specyficzna postać w muzycznym świecie. Niby posiada mocną pozycję, niby liczba artystek i artystów przyznających się do inspiracji jej twórczością jest niezwykle imponująca (wskazać tu można choćby Taylor Swift czy Lorde), lecz spektakularny sukces komercyjny, czołowe miejsca na listach sprzedaży czy status headlinera na wielkich festiwalach się z tym nie wiążą. I można dyskutować, czy przypadkiem kluczowej roli nie odgrywa fakt, iż Carlsson gra według własnych reguł, a jedna z jej zasad dotyczy tego, że artystka nie chce/nie potrafi wycisnąć z potencjału tyle ile się da. Postanawia przykładowo zrobić sobie nieprzyzwoicie długą przerwę. Osiem lat pomiędzy „Body Talk” a „Honey” to przecież we współczesnej popkulturze epoka. Pewnym wytłumaczeniem jest to, że w międzyczasie Szwedka zmagała się z problemami natury osobistej. Można było więc wyczytać o śmierci bliskiej osoby, rozstaniu z partnerem, próbach radzenia sobie z presją oczekiwań, a następnie między innymi o sesjach psychoanalizy i całonocnych imprezach. Wszystko doprowadziło do szczęśliwego zakończenia, czyli odnowienia relacji z „mężczyzną życia”. Dla słuchaczy „happy endem” jest jednak „Honey”. Album traktowany jest jako coś na kształt terapii, dziennika rozpaczy i hołdu dla muzyki, w tym dla jej uzdrawiającej mocy.
Robyn nie robi sobie żartów z słuchaczy i nie próbuje naśladować samej siebie sprzed lat. To właśnie w tym tkwi jeden z największych pozytywów „Honey”. Wprawdzie zaczyna się dość znajomo, bo „Missing U” najbliżej poprzednim dokonaniom artystki, ale im dalej, tym jest coraz mniej typowo. W wywiadach Robyn mówiła, że w ogóle nie zależało jej na melodii, ale najwidoczniej kilka razy „samo wyszło”. Przykładem tego jest „Because It’s in the Music”, który przy początkowych przesłuchaniach może wydawać się najlepszą piosenką. W późniejszym etapie już niekoniecznie. Bo to chłód zaczyna być coraz bardziej pociągający. Jest na „Honey” smutniej niż na poprzednich płytach, ale w taki sposób, że łatwo o poczucie, że to „smutek jest naszą radością”. Sporo tutaj przeciwności i to w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Spisał się Joseph Mount (Metronomy), który dołożył swoją cegiełkę (może raczej cegłę) w ponad połowie piosenek. Słucha się tego miło nawet za „nastym” razem. Jeden z najlepszych „comebacków” 2018 roku? Możliwe, że najlepszy. (Michał Stępniak)
Komentarze
[14 stycznia 2019]
[14 stycznia 2019]
[11 stycznia 2019]
[11 stycznia 2019]
[11 stycznia 2019]
[11 stycznia 2019]
będziecie na bieżąco w tym roku?
[11 stycznia 2019]
[11 stycznia 2019]
[11 stycznia 2019]