Zajzajer #12

Zdjęcie Zajzajer #12

grafika: © Jacek Ambrożewski

Zgodnie z naszą dwuletnią tradycją w okresie podsumowań mamy głęboko w poważaniu robienie własnego rankingu - w końcu zawsze znajdzie się tyle płyt z danego roku, które da się jeszcze zrecenzować... Stąd w dwunastym odcinku znajdzie się pełna [sic!] wigoru i zgorzknienia muzyka dla starych ludzi, ale też płyty dotyczące tak różnej tematyki jak post-kolonializm, urbanizacja czy ciemna strona ludzkiej natury. Garaż, dziwna elektronika, new wave, piosenki na gitarę hawajską - to wszystko i jeszcze więcej znajdziecie w poniższej selekcji.

Zdjęcie Zajzajer #12 1

Tom Carter – Long Time Underground

W 2012 roku Tom Carter (Charlambides, sesje z Bardo Pond, Patem Murano, Pete’em Swansonem oraz masa innych wspaniałych projektów) w trakcie trasy odwiedził doktora, sądząc, że zachorował na grypę. Okazało się, że dopadło go na tyle zaawansowane zapalenie płuc, że trzeba go było umieścić w śpiączce farmakologicznej. Spędził w niej aż sześć tygodni, budząc się z ogromnymi kosztami leczenia i rekonwalescencji. Projektów z jego udziałem w ostatnich latach przybyła więc cała masa, trzeba było owe koszty jakoś pokryć. Nigdy jednak nie wyczuwało się ze strony Cartera pójścia na łatwiznę, a najnowszy album, o być może retrospektywnym tytule, jest wyjątkowo piękny, kreatywny i przepastny, moim zdaniem najlepszy w jego solowym dorobku.

Z grubsza mamy tutaj to samo, co zwykle, czyli kompozycje skupione wokół improwizacji gitary, ślizgające się po obszarach folku, psychodelii, bluesa i inspiracji Wschodem. Ale mimo medytacyjnego charakteru, są wyjątkowo angażujące i intensywne. Przez melancholię „Entreaertne” prowadzą zachwycające harmonie gitar, pulsujące jak respirator. W „Prussian Book Of The Dead” wkręcamy się w kadzidlaną gitarę z domieszką fatalizmu wczesnego GY!BE. Utwór fantastycznie się intensyfikuje, zagęszczając przester i multiplikując ścieżki gitar, nanosząc na nie delay i reverse delay. Wspaniałe jest również „Into The Out Of” – letargiczna, pogodna, folkowa psychodelia, w której z czasem nasila się dron, przechodzący w końcu w pełne jazgotu i sprzężeń przebudzenie, w ostatnich sekundach przypominające krzyki nowo narodzonego dziecka. Album ma swój stały charakter, a mimo to przez blisko osiemdziesiąt minut nie osiada w niepotrzebnych powtórzeniach, różnorodność i emocje pozwalają wysiedzieć w uwadze przez cały seans. Jest również coś mistycznego w eksploracjach Cartera i mówi to osoba, która na mistycyzm patrzy zawsze z ostrożnością, jeśli nie ze sceptycyzmem. Jeżeli cenicie medytacje Roya Montgomery'ego, Lorena Connorsa czy jakiegokolwiek poszukującego gitarzysty, dajcie szansę Carterowi, facet przechodzi naprawdę wyśmienity okres w karierze. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #12 2

d’Eon – Foxconn​/​Trios

Druga w nocy, impreza w Cafe Kulturalnej toczy się w najlepsze. Zaczyna się „niespodziewany” live act – piszę to w cudzysłowie, bo kilka godzin wcześniej rozniosło się pocztą pantoflową, że na Brutażu tego dnia zagra nie kto inny jak Gábor Lázár. Przez pierwsze kilka minut radykalnego setu, przypominającego Marka Fella chcącego grać noise, ludzie próbują tańczyć, ale jest to właściwie niewykonalne. Część osób, ta bardziej zdezorientowana, wychodzi. Mała grupka daje szansę, a ci, którzy prawdopodobnie poszliby na jego koncert nawet jakby grał na Targówku, zamierają w zachwycie. Jest nieznośnie gorąco, więc idę do baru po coś do picia. Obok mnie dziewczyna awanturuje się z barmanem i pyta: „Czy pan uważa, że to jest muzyka? Ja tutaj przyszłam się bawić!”. Podziwiam go, że próbuje jej odpowiedzieć, ale koniec końców skromnie przyznaje, że jest „tylko od nalewania piwa” i nie jemu to oceniać.

Przytaczam tę anegdotę, bo sytuacja uświadomiła mi jak rzadko zadaję sobie to pytanie. Przypadkowa publiczność faktycznie może być wstrząśnięta repertuarem Lázára, szczególnie w kontekście imprezy tanecznej, ale jeśli ktoś znał jego twórczość, to nie zadaje sobie takich pytań, wręcz nie wypada mu tego robić. Naprawdę coraz trudniej wywołać takie wrażenie, złamać kolejne muzyczne tabu. Jednak wydaje mi się, że na nowej EP-ce d’Eonowi to się w pewien sposób udało.

Jak to zrobił? Zaprzągł do tego MIDI. W czasach gdy muzyka w głównej mierze opiera się na brzmieniu, on wykorzystał coś najbardziej plastikowego, nie dającego się lepić. Ktoś spyta: a vaporwave? Nie, to jest o wiele bardziej „push it to the limit” niż wykorzystanie estetyki muzaku. Całe szczęście d’Eon znalazł metodę, by jego koncept nie był tylko żartem – sięgnął po… dodekafonię. Dzięki temu zabiegowi „Foxconn​/​Trios” jest zaskakująco wciągającym i różnorodnym materiałem.

Niezbyt angażujące faktury sprawiają, że cała uwaga słuchacza skupia się na skomplikowanych strukturach i wręcz można zapomnieć o tym, że są one okraszone możliwie najbardziej prymitywnymi brzmieniami. Swoją drogą, całość przypomina w dużej mierze footwork, stąd nie dziwi, że EP-kę wydała wytwórnia Kuedo. Dziwne, ale warte uwagi. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj całego wydawnictwa d’Eona na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #12 3

Damaged Bug – Cold Hot Plumbs

Jeżeli Thee Oh Sees jest zdziczałym, pryszczatym nastolatkiem, dzierżącym dumnie blanta w zębach i rozwalającym wszystko na swojej drodze podczas jazdy na deskorolce, Damaged Bug to ten sam nastolatek kilka lat później, kiedy wkracza powoli w dorosłość, dostaje się do college’u, a po drodze rzuca punk dla płyt Can, Neu! oraz Silver Apples. Solowy projekt lidera Thee Oh Sees, Johna Dwyera, jest bardziej powściągliwy i minimalistyczny niż dokonania w grupie, jednak nie brakuje mu drygu do zaraźliwych hooków i psychodelicznego powabu. „Cold Hot Plumbs” jest także płytą bardziej dopracowaną i wypolerowaną – jeżeli debiutanckie „Hubba Bubba” było rozklekotanym, kołyszącym się spodkiem z filmów Eda Wooda, nowy album to retrofuturystyczne, wygodne wnętrza solidnych statków kosmicznych z „2001: Odysei kosmicznej”. Jako Damaged Bug pokazuje Dwyer znacznie wyraźniej swoją fascynację krautrockiem i rytmami z gatunku motorik – czego flagowymi przykładami są „The Mirror” czy „Cough Pills”, brzmiącymi jak wyścigi Klausa Dingera i Jaki Liebezeita w jak najrówniejszym trzymaniu rytmu. Damaged Bug urzeka ascetycznym, niemal akademickim brzmieniem, ukrywającym sporą dawkę retrofuturystycznej psychodelii – niczym grzeczny, ułożony student handlujący najlepszym kwasem w okolicy. (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #12 4

The Dead C – Palisades 7”

Zapowiedź dwupłytowego, nowego albumu, który ma się ukazać w nadchodzącym roku. The Dead C rzucają się ostatnio na głęboką wodę – najpierw „The Twelfth Spectacle”, czteroczęściowy materiał live, rejestrowany w czterech różnych miejscach między 2002 a 2013 r., teraz podwójny album studyjny. Ale patrząc, jak udane było „Armed Courage”, o którym świetnie pisał Miłosz Cirocki, nie mam najmniejszych obaw, że Nowozelandczycy są w doskonałej formie. „Palisades” wskazuje zresztą, że czeka nas powrót do wydania, w którym lubię ich najbardziej, a na pewno do którego najczęściej wracam – nieco przystępniejszego, nie tak radykalnego, zachowującego jeszcze znajome dla ucha elementy, te roztrzaskane i rozwiane melodie. Obydwie strony singla to prawie piosenki, co cofa nas daleko w przeszłość, do tak wczesnych albumów jak „DR503” czy „Eusa Kills”, a to dla starych fanów wystarczająca rekomendacja. Dla reszty z kolei będzie to świetny start. A jeśli ktoś deklaruje, że jara się muzyką pięknych ruin, od 10 lat katując jakieś kreszendowe postroki, to najwyższy czas opuścić strefę komfortu. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj „Palisades” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #12 5

Desmadrados Soldados de Ventura – Clifton Park, NY Vol. 1 & 2

Pomimo bardzo otwartego, mocno improwizowanego brzmienia, pochodzący z Manchesteru muzycy z Desmadrados Soldados de Ventura uwielbiają podkreślać, że są zgranym zespołem, a nie po prostu luźnym kolektywem – na co w wywiadach zwraca uwagę Nick Mitchell, jeden z gitarzystów i pomysłodawców zespołu. „Clifton Park” to zestaw dwóch wydawnictw nagranych podczas występów brytyjskich psychonautów w Clifton w stanie Nowy Jork. Mitchell uwielbia zaznaczać, że DSDV to właśnie całość – nie luźny kolektyw muzyków, którzy wpadają i znikają na poszczególnych występach, a właśnie zgrana całość, w której każdy głos dokłada się do ogólnego doświadczenia w równym stopniu, a także których znajomość pozwala osiągnąć niesamowitą chemię, której może dorównać niewiele zespołów, tworzących swobodną, improwizowaną psychodelię. „Clifton Park, NY” to dwa winyle z okładkami autorstwa Johna Moloneya (z Sunburned Hand Of The Man) zawierające materiał nagrany na żywo podczas pobytu zespołu w Clifton Park, 270 kilometrów od Manhattanu. Ośmiu członków zespołu potężnie daje do pieca, prawie nigdy nie zwalniając, wypełniając średnio 25-minutowe strony winyli gęstą, klimatyczną, psychodeliczną melasą, w której można utonąć, jak w gęstym dymie, który musiał unosić się w sali podczas nagrywania materiału. Idealnie opisują tę płytę słowa The Trutha, zaprawionego w bojach hipisa z GTA: San Andreas: „Fight the ocean and you will drown, brother!” (Jakub Adamek)

Posłuchaj części pierwszej i części drugiej na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #12 6

James Ferraro – Wastefree® (Digital Pollution Suite For Smart Phone Device) Nuke The Planet™

Kolejny Zajzajer i kolejny zbiór dzwonków na urządzenia typu smartphone. Najwyraźniej artyści zaczęli doceniać telefony jako medium, które komunikuje dźwięki, i niczym zaborcze bakterie postanowili skolonizować również ten fragment przestrzeni. What a time to be alive. Tym razem to James Ferraro przygotował swój zestaw w formie mikrosuity dla tokijskiego Museum Of Contemporary Art. Projekt jest częścią cyklu Fuku-Tone, zgłębiającego „ironię postępu technologicznego”. Jak na pracę na zlecenie muzeum przystało, „Wastefree®…” jest dziełem wyjątkowo polemicznym, krytycznym, zaangażowanym i dotyka problemów cywilizacyjnych nowoczesnego społeczeństwa. Czy wręcz najnowocześniejszego społeczeństwa na świecie, bo mówimy o Japonii, a nawet o Tokio. Dlatego też materiał dźwiękowy pozyskał Ferraro wprost z przestrzeni miejskiej – nie skupiał się na ludziach, lecz na wszystkim, co sztuczne i cyfrowe, co wybrzmiewa, stanowi digital pollution i dotyka statystycznego Takedę. Mamy więc informacje publiczne wygłoszone głosem feminoida, syntezatorowy muzak z pasaży handlowych, reklamy, komunikaty ostrzegające o skażeniu powietrza. Zaawansowana technologia – chłodna i sterylna. Fantastycznie słucha się tego w pięciominutowym ciągu, choć zdajemy sobie sprawę, że Ferraro myślał o zupełnie innym przeznaczeniu suity. Dźwięki maszyny, zyskawszy nosicieli, mają wtopić się z powrotem w cielsko maszyny, jakim jest wielkie miasto. To nic innego, jak pomnażanie cyfrowego zanieczyszczenia, podnoszenie go do potęgi ludzkiej. Czasem tylko przesyt prowadzi do refleksji. Ale przewrotność „Wastefree®…” to nie jedyna zaleta cyklu. Inna zaleta: to są dobre dzwonki, korzystam i polecam. (Michał Pudło)

Przesłuchaj i pobierz dzwonki z „Wastefree®...” na iOS i Androida ze strony Muzeum Sztuki Współczesnej w Tokio

Zdjęcie Zajzajer #12 7

Giant Claw – Deep Thoughts

Ostatnio przeczytałem wypowiedź Keitha Rankina aka Giant Claw: „If a track I'm making doesn't give me goosebumps or tears at some point, it's probably not good enough to release”. Z punktu widzenia przeciętnego fana to wspaniałe oświadczenie, bez dwóch zdań, zastanawiam się jednak, czy Keith faktycznie płakał i doznawał przyjemnych sensacji skórnych przy każdej kompozycji z „Deep Thoughts”. I wiecie, ku jakiej odpowiedzi się skłaniam? Że tak. Ale zanim okrzykniemy następcę zeszłorocznego fantastycznego i przełomowego „Dark Web” równie fantastycznym i przełomowym, muszę dookreślić, co mam na myśli. „Deep Thoughts” to, wbrew tytułowi, album niezbyt głęboki – wszystko rozgrywa się od razu, dźwięki pojawiają się i znikają, w popularnym ostatnio środowisku dźwiękowym MIDI (co było do przewidzenia). Tym razem jednak brakuje sampli z wokalistek i barokowych kontrafagotów. Zamiast tego Rankin realizuje pełnowymiarowy i też mokry sen miłośników plastikowej muzyki. Z zakrętów melodycznych i wielopiętrowych układów robi iście barokowe zawijasy. Pastelowa elektronika imituje ludzki głos. Muzyka choralna na chiptune’owy chór układów scalonych. Większość utworów rzeczywiście może wycisnąć łzy z oczu, zwłaszcza słuchaczom, którzy lubią starogreckie popiersia w towarzystwie japońskich napisów. Następca „Dark Web” jest wyzywająco sztuczny i figlarny, to jego zaleta, nie osiąga jednak pułapu poprzednika, gdyż jest samym ślizganiem się po powierzchni zdarzeń. Za to jakim wciągającym. Płaczę z zachwytu nad tym szajsem. (Michał Pudło)

Posłuchaj całego albumu na bandcampie Giant Claw

Zdjęcie Zajzajer #12 8

Hieroglyphic Being & the J.I.T.U. Ahn-Sahm-Bul – We Are Not The First

Powiesz, że Jamal inspiruje się Sun Ra, a może on jest kolejnym wcieleniem Ra? W każdej szanującej się recenzji wydawnictwa z pod znaku Hieroglyphic Being powinno pojawić się imię przybysza z Saturna. Wraz z najnowszą płytą Moss przenosi swoje inspiracje muzyką Sun Ra na zupełnie inny poziom, próbując swoich sił w jazzie astralnym. Ciągnie to za sobą konieczność połączenia dwóch żywiołów, czyli materii jazzowej i elektronicznej. Opór stawiany przez ową materię jest często bardzo duży i wymaga nie lada smykałki i ekwilibrystyki, by nie wyszedł z tego mdły house z saksofonem w tle.

Połowę sukcesu stanowi dobranie składu – wybór Jamala Mossa może budzić zaciekawienie, ponieważ zebrana ekipa na pierwszy rzut oka stanowi tylko dość osobliwy zbiór indywidualności. Na pokładzie znalazło się miejsce zarówno dla muzyków związanych z jazzem, jak współpracownik Cecila Taylora – Elliott Levin i Shahzad Ismaily, który grał z Markiem Ribotem w Ceramic Dog, a także tych z jazzem nie kojarzonych, jak perkusista Liturgy Greg Fox czy synthciarz Ben Vida. Znak jakości Sun Ra stawia Marshall Allen, wiekowy saksofonista, który obecnie zawiaduje kramem Arkestry.

Po zebraniu drużyny marzeń drugą połową sukcesu jest odpowiednia synergia i chemia między muzykami. Kluczowe wydaje się znalezienie wspólnej płaszczyzny, na szczęście wszyscy muzycy J.I.T.U. Ahn-Sahm-Bul biegle operują językiem improwizacji. Nad ostateczną formą całego procesu bacznie czuwał Hieroglyphic Being, który nie pozwolił, by improwizacje zabrnęły w kozi róg technicznych popisów. Konsekwentna dekonstrukcja muzycznej materii sprawia, że efekt nie budzi we mnie wielu skojarzeń. Atmosfera nagrania zbliżona jest do syntezatorowych prób Sun Ra z wczesnych lat 70., między innymi pod względem tego, że nie wiadomo do końca, co się dzieje, bo dźwięki wydobywające się z instrumentów są na tyle dziwaczne i zmutowane, że nie przypominają nic znanego na tym świecie. Niby nie byli pierwszymi, którzy próbują łączyć jazz z elektroniką, lecz sposób w jaki to zrobili sprawia, że ma się ochotę wysłać ten album do Flying Lotusa, by solidnie przemyślał swoją drogę artystyczną. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj utworu “Cilivisation That Is Dying” na Youtubie

Zdjęcie Zajzajer #12 9

Hills – Frid

Kiedy dowiedziałem się o premierze nowego albumu szwedzkich grzybiarzy z Hills, niemal wybiłem głową dziurę w suficie podskakując z radości. Po genialnym debiucie z 2010 roku oraz doskonale psychodelicznym, wydanym rok później „Master Sleeps”, Szwedzi ucichli na kilka lat, prawdopodobnie zamykając się w jakiejś drewnianej chacie głęboko w skandynawskich kniejach, by tam zbierać kolejne pomysły i wizje. I tak oto, na jesieni 2015 roku ukazuje się trzeci krążek Hills, zatytułowany „Frid”, co znaczy po szwedzku „pokój”. Jak pokój na Ziemi. Albo pokój umysłu, którego z pewnością dozna niejeden słuchacz. Już otwierający płytę „Kollektiv” ze swoim genialnym w swej prostocie riffem pokazuje, że Szwedzi nadal nie stracili magicznego dotyku, tego ukrytego zmysłu do tworzenia hipnotycznej, psychodelicznej atmosfery, którą zasłynęli wcześniej Pärson Sound, Dungen czy Goat. Do tych pierwszych zresztą wyraźnie nawiązują na nowej płycie muzycy z Hills, szczególnie w dronujących, hipnotycznych utworach „National Drone” czy „Milarepa”. Jest tu mnóstwo elementów, jakich każdy odpowiednio wygrzany hipis mógłby oczekiwać od psychodelicznego rocka – jest echo, są przestery, są cudowne solówki grane na gitarze elektrycznej lub sitarze, w których można się zgubić, jest odpowiednia porcja odrealnionych wokali oraz eksperymentalnej atmosfery, która zagęszcza się jak sam labirynt, gotowa zgubić słuchacza w swoich zakamarkach. Jednym z szczytowych momentów płyty jest niemal 11-minutowy hymn „Och Solen Sänkte Sig Röd”, gotowy rzucić nawet najtrzeźwiejszego słuchacza w świat dźwiękowych i wizualnych halucynacji dzięki leniwej, acz przejmującej atmosferze przekształcającej świadomość psychodelii. (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #12 10

Don Howland – Life Is A Nightmare

W wywiadzie dla One Chord Progression na pytanie „who are you?” Don Howland odpowiedział: „An old man. From whose head god decided to remove the hair. An old man who’s glad he’s old.” Solowy Howland to właśnie muzyka dla starych ludzi – zgorzkniała, zatęchła, rozklekotana. A w rzeczywistości pełniejsza wigoru i błyskotliwsza niż zdecydowana większość garażówki w tym roku, która coraz częściej okazuje się bezpłciowa, nużąca, generyczna (In The Red, dokąd zmierzasz?). Zanim jednak o zawartości, garść informacji o samej postaci.

Howland zasłynął grając w tak kultowych i wartych niezwłocznego sprawdzenia załogach jak Great Plains, Gibson Bros., Ego Summit oraz w Bassholes, wybitnym duecie, w którym perkusistą był inny ważny bohater tej sceny, Lamont Thomas. Ostatnie lata dowodzą, że obaj panowie doskonale radzą sobie solo, w dodatku nie kopiując stylu, jaki wypracowali wspólnie, tylko rozwijając po swojemu wizję muzyki amerykańskiej, która zresztą wcale nie jest ograniczona do najntisowych scen z Columbus i Memphis. Howland drąży głównie archaiczne formy bluesa i country, a Thomas, jako Obnox, coraz częściej sięga do afroamerykańskich klimatów, czerpiąc garściami z soulu, r'n'b, a ostatnio nawet nieco z hip-hopu. Obaj korzystają przy tym z masy przesteru, ale tam gdzie Obnox rozkręca raczej niskie tony, tam Howland trebluje aż do bólu, dosłownie. Obnox wydaje po kilka bardzo dobrych, chociaż bardzo już powtarzalnych albumów rocznie, za to Howland w ciągu 13 lat wydał dopiero drugi. Warto było jednak czekać, bo to naprawdę kapitalne LP.

„Life Is A Nightmare” nie poszukuje tak dużo w folku, country i eksperymencie jak jego poprzednik, „The Land Beyond the Mountains”. Jest bardziej prostolinijne, piosenkowe, klasycznie bluesowe. Przypominałoby „s/t” Bassholes, ale jest na to jednak zbyt zwichnięte i zbyt lo-fi. Howland traktuje gatunki jako trampolinę do tworzenia czegoś odrębnego, silnie idiomatycznego, co stawia go w jednym rzędzie z Danem Melchiorem czy Jimem Shepardem. Jeśli jednak próbować rozkuwać ten krążek na jakieś składowe, to można powiedzieć, że „Life Is A Nightmare” brzmi dokładnie jak wypadkowa elementów z tego zdjęcia: obskurna piwnica, kosa oparta o ścianę, jakieś brudne graty, sfatygowana stopa, wymęczona butikowa/budżetowa gitara, no i bezdomny filozof albo zwyczajny menel. Kiedy taki facet mówi, że życie to koszmar, to trzeba mu wierzyć. Hobo blues nie brzmiał tak przekonująco od czasów Johna Lee Hookera, album wieńczy zresztą kawałek o nazwie „21st C. Hobo Blues”, trochę przypadkiem, ale wciąż zabawnie odsyłający do numerów T.Rexa i King Crimson. Ale obok tych hałaśliwych, dziarskich riffów, reprezentowanych tu przez tak świetne numery jak „Gonna Shake It” czy „Why It's Always This Way”, znajdziemy również kilka wolniejszych, niemal psychodelicznych kawałków, i to one decydują o wyjątkowości, a nawet pewnego rodzaju poetyckości „Life Is A Nightmare”. „I'd Sleep In Cars” zderza ragę z lirykami traktującymi o najniższym poziomie egzystencji. „Pope Innocent” to usypiający, repetytywny, uroczysty kawałek, skoncentrowany wokół ciepłych blipnięć organów, w którym jednak Howland wyrzuca hasła w rodzaju „the cross is a lie”, niczym jakiś rynsztokowy kaznodzieja. „Little Organ” brzmi z kolei jak bad trip w czasie sabatu, prostymi środkami (klawisze, ogromny pogłos) wykreowana jest tu gęsta atmosfera, mimo że gitara właściwie nie rusza tyłka z rejonów prostego bluesa. No i „Never Win” - oda do porażki z dziwnie samplowaną perkusją, przypominająca trochę najstarszego Becka. Koszmar życia jakby mniejszy, kiedy ma się pod ręką takie płyty. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #12 11

Heather Leigh - I Abused Animal

Na początek disclaimer – najlepiej odbyć sesję z „I Abused Animal” w samotności, mając wolne kilka godzin. Warto jednak umówić się później na wieczór z przyjaciółmi, bo ciężar gatunkowy tego wydawnictwa jest tak nieznośny, że przyznam, że sama musiałam kilka razy przerywać słuchanie, tak jak odwraca się wzrok przy wyjątkowo niepokojącej scenie w filmie.

Przeszywający głos Heather Leigh już sam w sobie może przytłoczyć (śpiewa a cappella w „I Abused Animal” czy „Passionate Reluctance”), wrażenie pogłębia jej oszczędny sposób grania na gitarze hawajskiej i surowe brzmienie, osiągnięte dzięki nagrywaniu niektórych partii na zabawkowym magnetofonie Fisher Price. Do tego Leigh uważa te fragmenty utworów za „wykonane” przez jej alter ego – manekina o imieniu Linda… A „ich” piosenki dotyczą tak ciężkostrawnej tematyki jak molestowanie, zwierzęce instynkty seksualne, śmierć – dla każdego coś miłego. Nie jestem zwolenniczką epatowania szokującymi treściami na siłę, więc całe szczęście tutaj mamy bardzo ludzkie podejście do tego typu tematyki, nie na zasadzie epatowania okrucieństwem, a szczerego monologu złożonego z długoletnich przemyśleń. I to takich, na które większość osób nigdy w życiu się nie zdecyduje, bo nie ma takiej ilości używek, by przełamać wstyd mówienia o nich. Heather Leigh to się udało, co jest sporym osobistym zwycięstwem, ale też jako artystka znalazła na tyle wymowny, a zarazem zniuansowany język, by z tych przerażających treści stworzyć coś, że użyję tak staromodnego słowa, pięknego. Bo gdy przebija się przez kolejne utwory czuje się wręcz satysfakcję, że stawiło się im czoła, a na końcu czeka nas nagroda - chyba najbardziej rozmarzony utwór jaki słyszałam od dawna, „Fairfield Fantasy”. Gitara hawajska brzmi w nim niczym według powszechnych wyobrażeń, jakie się ma o tym instrumencie, choć czasem dysonuje, przez co mam też nieśmiałe skojarzenia z Jandkiem (Heather zresztą z nim wielokrotnie współpracowała). Po tych końcowych dziewięciu minutach „I Abused Animal” czuje się jak po przejściu zatrucia pokarmowego – odczuwana ulga, że to już koniec niesamowicie podnosi na duchu.

Nie da się tego słuchać jako czegoś w tle, ani też wyłącznie dla przyjemności. Mam kolegę, który twierdzi, że jak ma bardzo szczęśliwy okres to szczególnie często śnią mu się koszmary, by utrzymać jego psychikę w ryzach. Ta płyta, podobnie jak późna twórczość Scotta Walkera, wydaje mi się odpowiednia, by pobyć trochę w tym, co jako ludzie i społeczeństwo wypieramy. Wziąć na siebie ten ciężar, ale później go zrzucić, by móc spojrzeć na to wszystko z odpowiednim dystansem. Na pewno najbardziej wymagająca, jako od człowieka, płyta roku. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj albumu “I Abused Animal” na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #12 12

Lloyd Pack – A Tribute

Graham Lambkin i Dan Melchior na jednym pokładzie. Nie po raz pierwszy i pewnie nie po raz ostatni. Jako Lloyd Pack – po raz drugi. „A Tribute” to pochwała tworzenia. Tribute złożony przez tych panów samym sobie oraz frajdzie z robienia muzyki. Serio, po prostu kreatywny, kolorowy, plemienny, pełen humoru, trochę nawet hippie album, co słychać już od pierwszych sekund „That's What Get Results” – post-funkowa gitara, zabawny tekst, afrykańskie perkusjonalia (bongosy plus odległe uderzenia werbla) oraz typowy dla Lambkina, kiepski syntezator, który jednak nie wprowadza tym razem poczucia klaustrofobii. Dalej jest coraz dziwniej. „Itchy Gnomes” rzeczywiście jest gnomowate, niesione przez dubowy vibe i ponownie głupawy refren. Numer doczekał się nawet repryzy, w której kawałek jest odtwarzany gdzieś w oddali, za to na pierwszym planie słyszymy odgłos jakiegoś ptaszyska, najpewniej papugi. Za to właśnie uwielbiam Lambkina i Melchiora, że przy całej smykałce do eksperymentów każdego rodzaju nigdy nie biorą siebie przesadnie poważnie. „The Forgotten Army Part I” brzmi jak parodia uroczystego ambientu, „A Tribute To Paul Hardcastle” to tania egzotyka, wokal w stylu Alana Vegi plus gadka o dragach, a „The King Of Nagas / Mr Vorjack” ukazuje dwie twarze psychodelii: ciężki, agresywny odjazd oraz folkowy prymitywizm. Materiały promocyjne mówią tak: „[Lloyd Pack's] infusing lo-fi tribal rhythms with post-punk dance in the spirit of early Adam Ant, Fun Boy Three and The Fall”. Można tak powiedzieć, ale o 2-3 numerach z płyty. To by przecież było za proste. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Itchy Gnomes” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #12 13

Juçara Marçal & Cadu Tenóiro – Anganga

Polski niezal ma Mikołaja Trzaskę, brazylijski: Juçarę Marçal. 53-letnia wonder-woman muzyki alternatywnej, wokalistka o głębokiej i przepięknej barwie głosu – ciepłej i wyjątkowo portugalskiej jak u Caetano Veloso – udziela się w tym roku na dwóch albumach oraz jednej EP-ce grupy Metá Metá (notka w odcinku #10). W Zajzajerze od lat najdroższe działki w mieście, więc skupmy się na jednym, tym najciekawszym. Na „trzy-czte-ry” odpalamy bandcampa i słuchamy Juçary w duecie z Cadu Tenóiro.

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie Cadu Tenóiro

Powitają nas dźwięki rodem z dreszczowców Scotta Walkera i pozostaną z nami aż do końca, a jednak uważny słuchacz z łatwością dosłyszy w tym tyglu melodie proste i swojskie, wręcz ludyczne. Marçal i Tenóiro wspólnie reinterpretują work-songi ludu Bantu, zebrane przez brazylijskiego profesora filologii Airesa da Mata Machado Filho – rozumiem, że to południowoamerykański odpowiednik Alana Lomaxa – i wydane w zbiorze „O Negro e o Garimpo em Minas Gerais”. Ponad wirem, wyciem stu tysięcy silników odrzutowych, syntezatorowych dudnień i niepokojących pogłosów, rozgrywa się niełatwe życie dawnych robotników, poganianych i umęczonych w znoju. Marçal balansuje między podszytą smutkiem beztroską czasu wolnego a wrzaskiem i lamentem. To kontrasty radykalne, zaskakująco dobrze punktowane muzyką. Album-doświadczenie. (Michał Pudło)

Zdjęcie Zajzajer #12 14

Mohammad – Segondè Saleco

„Segondè Saleco” to ostatnia część trylogii zatytułowanej przez trio Mohammad „34°Ν – 42°Ν & 19°Ε – 29°Ε. Jak nazwa może wskazywać jest to studium obszaru geograficznego, zlokalizowanego na wschód od Morza Śródziemnego. To, co interesuje trio w tym obszarze, nie jest skonkretyzowane, ale przebija się odwieczny eklektyzm tego rejonu, kulturowa hybrydyzacja, będąca efektem zetknięcia się w jednym punkcie wielu narodów, religii oraz mitologii (warto zwrócić uwagę na, niezależny od tych czynników, język esperanto, użyty w tytułach utworów). Tam bóstwa Olimpu ścierały się z chrześcijaństwem i islamem, tworząc jedyną w swoim rodzaju mieszankę. Słuchając muzyki tria, nawet tych wczesnych, wyraźnie słychać, że sięgająca antyku mistyka wpisuje się w estetykę Mohammad w ich dążeniu do rekonstrukcji muzyki jaka wybrzmiewać mogła podczas starożytnych obrzędów. Tak jak oni sobie ją wyobrażają.

Na nowym albumie efekty owej eksploracji skutkują rozjaśnieniem atmosfery, szczególnie w stosunku do wydanego w PAN „Som Sakrifis”. Podchodząc do „Segondè Saleco” spodziewałem się kontynuacji tego brzmienia i poczucia nieodwołalnej zagłady, rozkładu. Atmosfera ta pozostała ale dzięki rozjaśnieniu stała się mniej jednowymiarowa, przez mrok przebija się bowiem jakieś wątłe światło nadziei, co najbardziej widać w środkowym „Sagaraki”. Do tria dołącza tam Erifyli Giannakopoulou, użyczając wokalu i tworząc wraz z instrumentami bardzo eteryczną atmosferę, poważną lecz jaśniejszą, nawet jeśli nadal jest bardzo daleka od optymizmu. Również ostatni utwór, „Ah Ya Em Hamada” (prawdopodobnie odnoszący się do arabskiej pieśni miłosnej), ucieka w stronę świętobliwej podniosłości gdzie gotycki chorał zestawiony jest z bardzo powolnym, i zatopionym w pogłosie clapem. Ostatnich parę minut minie przy gasnących dźwiękach instrumentów, powoli przechodzących w ciszę zakłócaną jedynie wybrzmiewającymi efektami, przywodzącymi na myśl ciche wycie wiatru. W ten sposób album, a zarazem trylogia, otrzymuje wyraźne rozwiązanie.

Według notki prasowej "Segondè Saleco" zamyka też pewien rozdział w dorastaniu zespołu. Charakterystyczna faktura ich brzmienia dalej przywodzi na myśl płynny strumień dźwięku, jakby o jednym źródle, ale jest teraz znacznie przekonywująca, pokazując, że muzycy dojrzeli w czasie tej trylogii nie tylko w sferze artystycznej wrażliwości ale także jako wykonawcy. „Segondè Saleco” jest więc satysfakcjonującym zamknięciem trylogii, w której fragmenty przeszłości, rzeczywiste i wyobrażone, łączą się teraźniejszością aby stworzyć coś unikatowego, a zarazem uniwersalnego, leżącego w nieokreślonym miejscu w czasie i przestrzeni, na granicy na której stykają się różnorodne kultury i wywodzone z ich historii inspiracje. (Andrzej Frelek)

Posłuchaj utworu "Sagaraki" na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #12 15

Owiny Sigoma Band – Nyanza

Podróże kształcą, ale dopiero wtedy gdy zejdzie się z udeptanych ścieżek i wyjdzie na spotkanie z innymi. Historia relacji brytyjsko-kenijskich pełna jest jeszcze nieprzepracowanych traum, dlatego przezwyciężenie wzajemnych resentymentów wymaga dużo dobrej woli od obu stron. Korzenie współpracy Owiny Sigoma Band sięgają 2009 roku, kiedy to grupa londyńskich muzyków wyjechała do Kenii i przywiozła stamtąd płytę nagraną z lokalnymi artystami.

Debiut (self-titled) mocno zakorzeniony jest w tradycji afrykańskiego funku, a Anglicy wyraźnie zafascynowani brzmieniem nieśmiało dodają elektroniczne wstawki. Sytuacja lekko odwraca się w 2013 roku, kiedy to z rewizytą w Londynie pojawiają się grający na bębnach nyidoungue Charles Okoko i Joseph Nyamung, który śpiewa i gra na lutni nyatiti. Rytm nadal jest podstawą, ale do głosu częściej dochodzą Anglicy (Jesse Hackett, Louis Hackett i Tom Skinner). Zarówno dosłownie, jak i w przenośni – album wypełniają brzmienia synthpopowe i klubowe.

Trzeci album składu nagrywany jest w rodzinnej prowincji Nyanza (nie zgadniecie – od niej wzięła się nazwa albumu) wywodzących się z ludu Luo Charlesa i Josepha. Dopiero na niej słychać, że jest to spotkanie starych znajomych, którzy czerpią ogromną frajdę z odkrywania nowych dźwiękowych przestrzeni. Różnorodność stylistyczna jest znacznie większa – otwierający „(Nairobi) Too Hot” wita tropikalną psychodelią i dźwiękami karabinu, następny „Luo Land” mógłby się znaleźć na składance pod znakiem Shangaan Electro, a „Tech 9” ociera się o dub techno, tylko ze znacznie szybszym i bardziej połamanym rytmem. Tego typu elementy i poszukiwania dodają muzyce głębi i pozwalają uniknąć banału przyjemnego zachodu słońca nad sawanną, z baobabem w tle. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #12 16

Lena Platonos - Gallop

Reedycje. Niby jest to wynalazek stary niczym rynek nośników muzycznych, ale jeśli z czymś charakterystycznym będzie mi się kojarzył rok 2015 w muzyce, to właśnie z tym, że to one potrafiły zmienić reguły gry. Odgrzebywanie i pokazywanie trochę szerszej publiczności zapomnianych PEREŁEK, to też nic nowego, jednak chyba dopiero teraz coraz więcej podsumowań skłania się do konkluzji, że równie dużo czasu jak na śledzenie nowinek powinno się spędzić na łatanie dziur w historii muzyki i że to nie jest działalność drugoplanowa (vide: obecność Mariah i Paki & Visandi w regularnym podsumie Resident Advisor).

Żeby nie było – Lena nie jest postacią zupełnie niedocenianą. Jej pierwsze albumy uznaje się za przełomowe dla ówczesnej greckiej muzyki. Jednak jej działalność w latach 80. nie wypłynęła poza jej własny kraj. Mogło być na to najnormalniej za wcześnie, bo omawiając „Gallop” z 1985 fascynuje mnie jak bardzo aktualny wydaje się w kontekście tegorocznych albumów – choćby w tym, że jest to studium nad metropolią czy [sic!] infiltracją społeczeństwa przez komputery. Znajdzie się też pełen empatii utwór o losie rumuńskich imigrantów, ale również opowieści o złamanym sercu. Liryzm, idealizm miesza się z błyskotliwą refleksją nt. technologii czy społeczeństwa. Ten romantyzm w cieniu wielkich spraw i podany w nowoczesnej, wręcz futurystycznej oprawie przypominał mi w podejściu trochę tegoroczne wydawnictwo Jam City „Dream A Garden”. Ale to porównanie samych strategii artystycznych, a nie samej warstwy muzycznej, bo to trochę nie miałoby sensu ze względu na wyrwę czasową między dwoma płytami. Może bardziej na miejscu byłyby porównania z Japan czy Ultravox/Johnem Foxxem, choć to też odrobinę co innego.

Bo Lena lubuje się przede wszystkim w maszynie perkusyjnej Roland TR-808. Jej podkłady wydają się dość ciężkie, nawet jak używa organów Hammonda w „Unsolved Exercise In Physics” to zdają się one niczym z opuszczonego, nawiedzonego domu. Przełamuje to jednak jej głos, dość ciepły i zdecydowany – zwykle nim melorecytuje zwrotki, a wyśpiewuje, często dość pokracznie, refreny. Z rzeczy, które znam, najbardziej przypomina mi to… tegoroczne omawiane w Zajzajerze „Un autre voyage” Marie Davidson. Cóż, może tak musiało być, że „Gallop” znalazł swoje miejsce w czasie dopiero w 2015. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj utworu Leny Platonos na Youtubie

Zdjęcie Zajzajer #12 17

Rabit & Chino Amobi - The Great Game: Freedom From Mental Poisoning (The Purification Of The Furies)

I showed you the game everybody else was playin’.

God damn, ile wątków może poruszać jeden, trwający 38 minut miks? Rzadko bowiem zdarza się, bym podczas słuchania miał gonitwę tysiąca myśli na minutę, nad którą nie sposób jest zapanować. W dodatku Rabit i Chino nie pieszczą się ze słuchaczem, tylko atakują od pierwszych sekund. Nikt jednak nie obiecywał, że będzie przyjemnie, bo jak mówią: „prawda boli”.

Ponoć rewolucja nie będzie transmitowana w telewizji, a muzyczny underground przestał istnieć. Jednak jeśli poszperać trochę głębiej w czeluściach i odmętach sieci, można jeszcze do niego trafić, na przykład za pośrednictwem SoundClouda. Powyższy miks to dobitna odpowiedź na twierdzenia o braku treści muzyki elektronicznej. W załodze Zajzajera toczyła się mała rywalizacja o palmę pierwszeństwa w relacjonowaniu doniesień z pola walki. Osobiście nie przepadam za używaniem wojennej retoryki, tak w wypadku tego miksu ma to swoje uzasadnienie – nie mam innego wyboru jak grać w tę grę na zasadach Rabita i Chino. Panowie nie raczą żartować, tylko od razu przystępują do ataku z całą zawziętością, agresją i tytułową furią. Walczą, bo nie mają innego wyboru.

NON Records wspominałem już przy okazji „ASCENSION” Angel-Ho, teraz jest jednak okazja, by rozwinąć myśli tylko napoczęte wcześniej. Kolektyw zebrał pod swoim szyldem tych, których głos był dotąd niesłyszalny lub ignorowany, czyli artystów pochodzących z Afryki lub mających afrykańskie korzenie. Ma to kluczowe znaczenie, jeśli przypomnimy sobie najbardziej dramatyczne wydarzenia mijającego roku – kryzys migracyjny spowodowany wojną w Syrii i nieprzychylne reakcje części państw Europy z nim związane czy brutalność amerykańskiej policji wobec czarnych w Ameryce. Nie wspominając o tych wydarzeniach, które są pomijane w mediach, jak wojny narkotykowe w Meksyku, wyzysk w fabrykach południowej Azji czy rabunkowe wydobycie metali w sercu Konga. Strategią artystów na radzenie sobie z alienacją jest solidarność. By ich krzyk został usłyszany i uderzył ze zwielokrotnioną siłą, używają do tego rozmaitych mediów oraz sztuki. Nie zgadzają się na obecne status quo, starają się więc je zmienić za pomocą dźwięków, które burzą dobre samopoczucie i wyrzucają ze strefy komfortu. W ten sposób ci artyści domagają się należnego im miejsca w przemyśle muzycznym, jak i globalnym społeczeństwie, wiedzą bowiem, że nikt nie zwróci na nich uwagi, jeśli siłą i uporem nie upomną się o swoje.

Stawka gry jest wysoka, jak możemy usłyszeć w początkowej części nagrania, dotyczy nie tylko przemysłu muzycznego, ale całej kultury jako takiej i globalnego kapitału, który kolonizuje każdą możliwą sferę życia. Jest to głos outsiderów, którzy nie mają nic do stracenia, bowiem nie przyjmują do wiadomości, że nie ma innej alternatywy. Próbują odzyskać antysystemowość od tych, którzy zawłaszczyli ją dla własnych celów. Walczą za pomocą plądrofonii, uderzając industrialnym łomotem, z podobną siłą niczym Underground Resistance czy Atari Teenage Riot swego czasu. Atmosfera kreowana przez duet producencki jest klaustrofobiczna, pełno jest nieprzyjemnych, mechanicznych odgłosów, jęków, trzasków, wybuchów, które mają potęgować wrażenie chaosu, natomiast narrację prowadzi syntezator mowy. Afrofuturyzm nie pełni tutaj roli dystopijnej wizji, tylko służy za narzędzie do opisu rzeczywistości, z którą na co dzień zmagają się osoby o afrykańskich korzeniach. Robią to wprost, bez ironicznego zawłaszczania jak vaporwave’owcy ani sprzedawania napojów energetyzujących jak PC Music. Nie uciekają się też do dekadenckiego nihilizmu Posh Isolation – znacznie łatwiej jest mi wyobrazić sobie Genesisa P-Orridge’a zbijającego piątkę z Rabitem i Chino niż z Vargiem czy Damien Dubrovnik. Jest jeszcze szansa, by oglądać tę rebelię w trakcie trwania, póki jeszcze nie została zawłaszczona przez trendwatcherów i marketerów. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj całego miksu na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #12 18

Vanessa Rossetto & Kevin Parks – Severe Liberties

W muzyce nie ma linearnego rozwoju, są tylko mody. Mody na określone revivale, określone brzmienia, a nawet specyficzne drobinki dźwiękowe. Na dropy i groove’y. Na cheatowanie autotunem i zalewanie aranżów lepkimi ścianami przesterów. Wszystko ma swój czas i miejsce. A jednak poza karuzelą mód wciąż funkcjonują wytwórnie pokroju Kye Records, Editions Mego czy Erstwhile Records – bez reszty oddane surowiźnie eksperymentu, bez oglądania się na skandujący chórem tłum rozchichranych producentów w samych slipkach na imprezie zwanej muzycznym mainstreamem.

O Vanessie Rossetto pisałem już przy okazji jej poprzedniego, solowego albumu – wciąż fascynującego „Whole Stories”. Na potrzeby wydania „Severe Liberties” artystka przeszła z Kye do Erstwhile. Z deszczu pod rynnę. Z objęć Lambkina wprost w objęcia Jona Abbeya. To oczywiście nic istotnego – pokazuje jednak, że Rossetto zamierza trzymać się tego uniwersum muzycznego, które określamy bezkompromisowym światem muzyki eksperymentalnej. Choć z drugiej strony dobór wytwórni okazuje się istotny. Sprawiam, że tekst jest chaotyczny. Już piszę: „Whole Stories” fascynowało, ponieważ słuchacz uczestniczył wraz z Vanessą w podróży po Nowym Orleanie: rozmawiał z ludźmi, grał w jednorękiego bandytę, odwiedzał zakątki, słuchał opowiadań i przeżywał szemrane epifanie. „Severe Liberties”, nagrane z Kevinem Parksem, nie oferuje tego typu atrakcji. To bardziej album sound-artowy niż field-recordingowy dokument. Parks dogrywa partie gitary o rozmaitych fakturach i timbre’ach, Rossetto próbuje modelować sinusoidy i organizować tło. Nie wiem, gdzie podziała się wrażliwość Vanessy na niuanse ludzkich emocji. Wiem natomiast, że „Severe Liberties” może działać hipnotyzująco – jak ogłuszający szum lądującego Boeinga: niepowstrzymany, gwałcący swobodę słuchu, wybrzmiewający zawsze do końca. Tylko tyle i aż tyle. (Michał Pudło)

Posłuchaj fragmentów na stronie Erstwhile Records

Zdjęcie Zajzajer #12 19

Sacred Product – $ A Ride [EP]

Australijskie Sacred Product to projekt Lyntona Denovana, który stał również za świetnym Satanic Rockers. Święty Produkt powinien być podrzucany w Wallmartach do koszów typu „3 CDs For 2$”. Nie dlatego, że to bardzo zła muzyka, chociaż to prawda. Chodzi bardziej o podłożenie konia trojańskiego / podrzucenie świni. „$ A Ride” to samoróbkowy (męczenie Fallouta ze mnie wyłazi), walcowaty, fuzzowaty punk traktujący o beznadziejnej pracy, okropnych dniach czy właśnie o żenujących okresach neandertalskich zakupów. Trochę Flipper, trochę Swell Maps, trochę też Chrome circa „Alien Soundtracks”, tym bardziej że efekty na gitarze i wokale zalatują maksymalnie budżetowymi zabawami brzmieniem. Patronat ma również Ben Wallers, jak słusznie zauważa Doug Mosurock, ale ten nagrał już tyle brzydkich dźwięków w swojej karierze, że można by do niego odnosić połowę wydawnictw tego typu. Denovan jednak, chociaż nie dokłada ciężkiej cegły do klasyki sardonicznego anty-rocka, robi swoje bardzo dobrze. I tym razem również zaskakująco przystępnie, bo mimo że nadal brak tu numerów, które puścilibyście przy Wigilii, to kawałki są fetyszystycznie nieurodziwe. Ten fuzz, te echa na wokalu, to okropne bicie perkusji, do którego na pewno przynajmniej jeden z waszych dawnych kumpli ograniczał się przez lata – to jest dopiero GUILTY pleasure. Nie polecałbym tak często rzeczy z podobnych rejonów, gdyby nie to, że to wciąż są rzadko uczęszczane, końcowe odcinki muzyki gitarowej, które po wstępnym uczuciu wstrętu bardzo często okazują się niezbędną odtrutką na gorycz niepowodzeń. Mogę się założyć, że kiedy upłynie wam dzień, do którego będzie pasował kawałek o nazwie „Sick Day”, to znacznie lepiej wpasuje się ten, który znajdziecie na „$ A Ride”, niż na przykład taki kwiatek. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Sitting On Seats” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #12 20

Shit And Shine – Everybody’s A Fucking Expert

Wyobraźcie sobie odjechanego gościa, który wbija na techno imprezę i zaczyna wywijać tak, że szczęka opada, ale za cholerę nie wiecie, czy cynicznie robi sobie jaja, czy wczuł się na serio, czy może jego taniec jest efektem napięcia między jedną i drugą postawą. Jakie to ma zresztą znaczenie, skoro to zrobił i czerpie z tego frajdę? Tym dziwakiem na parkiecie jest właśnie kolejny, trzeci w tym roku album Shit And Shine, póki co chyba najlepszy z ich elektronicznych odpałów, które przysparzają słuchaczom problemów, o czym przy okazji polecania albumu Uranium Club wspomina autor rodzimego bloga Shepherd Story (nie zdążyłem wgryźć się na tyle, żeby napisać zgrabną notkę, ale podpisuje się pod tą rekomendacją). “Everybody’s A Fucking Expert” jest nieprzyzwoicie taneczne, a przy tym szczerzące zęby jak „Windowlicker” Aphex Twina. Okładka z lewitującym psem, frustracja w tytule zaserwowana zupełnie od czapy, do tego takie numery jak „Ass”, „Upside Down Cheeseburger” czy „Working On My Fitness” – duet ewidentnie sobie pokpiwa. Sam album jednak w żadnym razie nie jest parodią, wypełniają go co prawda komiczne tytuły i niektóre wstawki muzyczne, ale idzie z duchem czasu, został wydany dla Editions Mego, a swoją bezpośredniością oraz nośnością przypomina trochę bangerowate industrial techno Containera. Oprócz tego słychać jakieś kwasy, IDM-y z Warp, instrumentalny hh, etc., nie znam się na tym. I może jednak o coś chodzi z tym tytułem – walić samozwańczych speców i purystycznych nudziarzy. Jesteśmy Shit And Shine, robimy, co chcemy. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Working On My Fitness” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #12 21

Spray Paint – Punters On A Barge / Dopers

Ascetyczny i – w skali makro - mało zróżnicowany styl Spray Paint zdecydowanie nie każdego przekona, ale jeśli łykacie minimalistyczne, dysonansowe, pełne złej energii granie, to Australijczycy w samym roku 2015 mogą wam zaoferować dwa znakomite albumy, pierwszy wydany dla Homeless, drugi dla Monofonus Press. Glenn Branca plus chłodny jak lód post-punk plus nihilizm i egzystencjalny humor godny najlepszych zespołów z San Francisco. Sam zespół jako inspiracje podaje Rhysa Chathama, Sonic Youth, This Heat, Brainbombs, Jesus Lizard, The Fall. Jeszcze niedawno byłem zdania, że chłopaki wydają za często i z kilku poprzednich krążków można by było po prostu złożyć treściwą kompilację, ale te dwie propozycje robią robotę. Najciekawsze kompozycje, chyba najlepsze teksty, no i w końcu świetny mastering.

„Punters On A Barge” masterował sam Mikey Young (Eddy Current Supression Ring, Total Control), który na przełomie ostatnich dziecięciu lat maczał palce w tylu znakomitych krążkach, że odsyłam na Discogs. Muzyka Spray Paint potrzebowała skupienia się na detalach, wyciągnięcia dołów, dobrych pogłosów i odpowiedniego rozmieszczenia w kanałach trzech gitar, trzech wokali i sporadycznych klawiszy. Na “Punters” jest ogrom przestrzeni, wszystko w miksie ma swój „dystans intymny”, a jednocześnie doskonale gra jako całość. W niemal każdej recenzji wspomina się, jak bardzo nieprzyjazny, zimny i podły jest ten album, co jest prawdą, jeśli mówimy o charakterze tej muzyki, jej amelodyjności, szarości i neurozie. Pozostając jednak w obrębie konwencji należy raczej powiedzieć, że słucha się Spray Paint z ogromną przyjemnością. Szczególnie, że to wcale nie zbiór wariacji na temat jednego motywu. Antyhumanistyczne „Entry Level Human” można nazwać synth-punkiem bez syntezatora, jak niegdyś mówiono o A Frames. „Yoopie D.B.” uwspółcześnia brzmienie perkusji z debiutu Joy Division i upływa na jednym biciu i jednym nerwie gitar, jakby „Ascension” nie było jeszcze wystarczające ascetyczne. W tytule „Polar Beer” mamy pozornie głupkowatą grę słów, w rzeczywistości uwypuklającą dysonans między wyobrażeniem czegoś dumnego i prawie nieskażonego działalnością ludzką a czymś wstydliwie byle jakim, śmieciowym, i ten niepokój wybity jest w kawałku. Słoneczny tekst z „Day Of The Rope”, które jest całkiem groovy, już się w metafory nie bawi - „I understand you don't like technology, maaan, I got it / Our society is shit and I feel sick”. Wspaniałe jest to ich przeciągłe „maaan”, nie wiem, czy bardziej rozbraja mizantropijne teksty, czy je intensyfikuje. W moim ulubionym, zamykającym album „Middle Relief”, pada: „There's no middle relief, maaan / It's buried in the F”. Zapala się lampka obsesji - czym jest F, gdzie jest F?

„Dopers” jest nie tyle bardziej dołujące, co agresywniej bezsilne, nagrywane było zresztą w studio, wokół którego kręciło się pełno ludzi bezdomnych i atmosfera była wprost nasiąknięta beznadziejnością. To również nieco mniej interesujący krążek, ale ma inny charakter – quasi-melodyjny riff w „Signal Master”, wyjątkowo mocna sekcja rytmiczna w „Goth Apologist” (Spray Paint nie mają basu w stałym składzie), samotny, wysysający energię życiową dron w instrumentalnym „Gravity Drainer”. Najbardziej zaskakują jednak dwa numery, w których radykalnie wzrasta tempo - „Trash Master” i „Anyone Else Want In”, gdzie już zupełnie pozwolono rozkręcić się perkusiście. Dobrze, że Spray Paint potrafią wyczuwać, kiedy warto wpuścić nieco świeżego powietrza w ramy własnego stylu. Niewątpliwie udało im się ten styl wypracować, martwię się tylko jak zwykle, że skusi ich jakaś większa wytwórnia i zastygną w bezruchu. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego „Punters On A Barge” na Bandcampie

Obejrzyj klip do „Signal Master” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #12 22

Ssaliva – Be Me

Podobnie jak Szwecja, Belgia jest kolejnym krajem, który rzadko zawodzi w kwestii psychodelii. Od elektroniki Stellar OM Source, przez senny ambient Dolphins Into The Future, aż po pogrzebowy folk Silvester Anfang. Do czcigodnego grona dźwiękowych szamanów dołącza Francois Boulanger ze swoim solowym projektem Ssaliva, łączącego futurystyczne cut-upy z delikatnie zaszumioną estetyką lo-fi. Na winylu „Be Me” pobrzmiewają także echa IDM-owych eksperymentów (lista utworów na tylnej okładce przypomina do złudzenia okładkę „Quaristice” – przypadek?). Najciekawsze w wydawnictwie jest chyba jednak ucho Boulangera do najnowszych trendów w muzyce i „chwytliwych” dźwięków. Trzyma rękę na pulsie i serwuje na „Be Me” utwory brzmiące jak ekstrakt najciekawszych rzeczy w undergroundzie – „Haptics” brzmi jak najnowszy M.E.S.H., „Guilt” pobrzmiewa Arką (łącznie z emocjonalnym tytułem), „Vntitled” bez problemu odnalazłoby się na „R Plus Seven”, a „Hexspeak” ma w sobie coś z kontrolowanego chaosu Jamesa Ferraro. Momentami płyta zdaje się jednak cierpieć na kryzys tożsamości – z jednej strony chce być futurystyczną, podszytą ambientem elektroniką, by nagle niespodziewanie rzucić słuchaczowi w twarz wyświechtanym vaporwave’owym standardem, niczym z pierwszych kaset – jak zamykający utwór „Geo”, brzmiący jak intro do każdego vaporowego albumu wydanego kiedykolwiek na Bandcampie. Pomimo to warto docenić psychodeliczny potencjał tkwiący w płycie oraz wyczucie balansu między abstrakcją a melodią. (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #12 23

Universal Indians & Joe McPhee – Skullduggery

„WHAT TIME IS IT?” – „Nation Time!” – „I CAN’T HEAR YOU” – „Nation Time!!!” – „OH C’MON, YOU CAN DO BETTER WHAT TIME IS IT?” – „NATION TIME” – (solo saxophone), (groove kicks in) i rozpoczyna się szczera, brutalna, zabawna i w konsekwencji najlepsza płyta Joego McPhee, „Nation Time” z 1971 roku. Saksof0nista z Miami zapisał się w historii gatunku pozłacanymi zgłoskami, dlatego każdy nowy autorski materiał z jego udziałem zasługuje na kilka honorowych rundek w odtwarzaczu CD-R.

Tym razem z usług wspomnianego korzystają muzycy o o wiele mniejszej rozpoznawalności, bo mowa o saksofoniście Johnie Dikemanie oraz Jonie Rune Strømie (bas) i Tollefie Østvangu (perkusja) – którzy udzielali się na niezłym tegorocznym longplayu grupy All Included („Satan In Plain Clothes”). Uniwersalni Indianie grają w sposób kameralny, jakby oczekując na zwolnienie bloków startowych lub wyraźny sygnał lidera, by następnie eksplodować nadmiarem brzmienia i należy uczciwie przyznać, że rozdarty w strzępy ton Joego McPhee nadaje się do takich desantów znakomicie. Szczególnie w utworze otwierającym i tytułowym. Choć istotne jest samo oczekiwanie – te momenty, które mają być interwałami nudy, a okazują się przyciągać uwagę skuteczniej niż wybuch. To jest chleb powszedni dobrego free-jazzu. „Skullduggery” nadaje we właściwej tonacji. I przy okazji potwierdza się niepopularna opinia o różnicy między jazzowymi a free-jazzowymi dziadami. Jazzowy dziad im starszy, tym nudniejsze eksploruje rejony muzyczne. Free-jazzowy im starszy, tym mocniej potrafi Ci muzyką wpierdolić. Amen to that. (Michał Pudło)

Obejrzyj nagrania z koncertu w Kopenhadze z 14 kwietnia 2015 roku

Zdjęcie Zajzajer #12 24

Wand – Golem / 1000 Days

To był mocarny rok dla pochodzącego z Los Angeles zespołu Wand. Rok wcześniej ukazał się ich debiut „The Ganglion Reef”, a w 2015 dwa pełnowymiarowe wydawnictwa: „Golem” oraz „1000 Days”. I wszystko wskazuje na to, że członkowie zespołu starają się jak mogą, żeby wypracować całkowicie własny styl i uciec od bycia nieustannie porównywanymi do Thee Oh Sees oraz Ty Segalla. Wcześniejszy „Golem” to jeszcze ukłon w stronę przesteru swoich wzorów, z cudownie ciężkim, dyszącym stoner-rockowym ciężarem i energią „The Unexplored Map” na początku. Nowsze „1000 Days” to już wyraźniejszy wysiłek w tworzeniu własnej, quasi-progresywnej rzeczywistości – gdzieś między brudnym rockowym wpierdolem a folkową łagodnością. W obu albumach uderza pomysłowość muzyków i intensywne poszukiwanie własnego brzmienia, autorskiego podejścia do psychodelicznego rocka. „Golem” jest dużo cięższy, nieraz zbliża się do rejonów stoner rocka czy brudnego space rocka, którego moc bierze się z możliwości tworzenia ściany dźwięku. Z kolei „1000 Days” to album niemal progresywno-rockowy, przeplatający ze sobą spalone słońcem brzmienie rodem z Palm Springs („Lower Order”), bukoliczne folkowe ballady (tytułowe „1000 Days”) oraz zwyczajne psych-rockowe killery – jak rozpoczynające wydawnictwo, fenomenalne „Grave Robber”. Na obu płytach chłopaków z Wand cechują umiejętności oraz ogromny zasób pomysłów na muzykę – tam, gdzie dla wielu „psychodeliczny rock” oznacza stworzenie gęstej masy z mnóstwem przesterów, Wand łączą umiejętność do tworzenia halucynogennej atmosfery z odwagą w poruszaniu się w wielu gatunkach (nieraz zdarza się romans z elektroniką) i uchem do przyjemnych, chwytliwych melodii. Całkiem możliwe, że usłyszymy o Wand jeszcze wiele dobrego, i to nie tylko jako o bardzo zdolnych naśladowcach Thee Oh Sees. (Jakub Adamek)

Przesłuchaj całe "Golem"” na YouTube

Przesłuchaj całe "1000 Days"” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #12 25

X.Y.R. - Mental Journey to B.C. [CS]

Rosyjski ambientalista Władimir Karpow jest trochę jak hipis, który równie uparcie co wiernie trzyma się swoich poglądów, podczas gdy wszyscy jego koledzy-idealiści zgolili brody i zmienili kierunek działalności i poglądy, szukając nowych idei. Wielu dawniejszych akolitów delikatnej germańskiej elektroniki spod znaku Klausa Schulze czy Floriana Fricke poszli w kierunku nowych estetyk, takich jak vaporwave, footwork, musique concrete czy jeszcze innie, nienazwane jeszcze formy, a X.Y.R. wciąż trwa przy swoim New Age’u. I udowadnia, że choć czas świetności kasetowych ambientowych mikro-wydawnictw może minął, wciąż można stworzyć kawał przyjemnej, klimatycznej muzyki z użyciem paru prostych, analogowych syntezatorów oraz atmosfery zapomnianej przez czas tropikalnej puszczy. (Jakub Adamek)

Posłuchaj utworu "Into The Wild" na Soundcloud

Jakub Adamek, Andrzej Frelek, Andżelika Kaczorowska, Krzysztof Krześnicki, Karol Paczkowski, Michał Pudło (31 grudnia 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mpudlo
[23 stycznia 2016]
Nie ma sprawy szym, od tego jesteśmy :). W notce wspominam o dwóch albumach z Marcal - bo w zeszłym roku, we wrześniu, wyszedł jeszcze "Abismu", album nagrany z Thomasem Harresem i Kiko Dinuccim. Wyczerpująca sesja swobodnej improwizacji. Polecam również!
Gość: szym
[23 stycznia 2016]
Wielkie dzięki za przypomnienie, że Juçara Marçal wydał coś nowego.
Encarnado - jakie to było dobre!!
Gość: karol p nzlg
[7 stycznia 2016]
@grzesnarc Super, że się podoba. Koniecznie sprawdź też album Cartera i Pata Murano sprzed dwóch lat, "Four Infernal Rivers".

http://rateyourmusic.com/release/album/tom_carter_pat_murano/four_infernal_rivers/
Gość: grzesnarc
[5 stycznia 2016]
Tom Carter - Long Time Underground ----super! dzięki!
Gość: kuba a nzlg
[2 stycznia 2016]
Lena Platonos już wcześniej gościła na Scr. w cyklu Wiosna Ludów, warto wspomnieć:
http://www.screenagers.pl/index.php?service=audios&action=show&id=132

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także