Zajzajer #7

Zdjęcie Zajzajer #7

grafika: © Jacek Ambrożewski

To już ostatnia regularna odsłona Zajzajera w tym roku. W kolejnej, zgodnie ze świecką tradycją podsumowań, podzielimy się refleksją na temat tego, co wydawało nam się najciekawsze z naszego punktu widzenia w 2014. Nie będzie to zwyczajowa lista, bo mamy zbyt różnorodne gusta, ale zbiór notek naszych autorów. Chyba też czas odsłonić karty i zapowiedzieć, że w 2015 planujemy rozszerzyć naszą działalność o grzebanie w przeszłości i opisywanie artystów oraz fenomenów muzycznych spoza głównego kanonu. Forma się jeszcze klaruje, wszystko pewnie się okaże w tzw. praniu. Ale póki co zapraszamy do przeczytania naszych jedenastu rekomendacji.

Zdjęcie Zajzajer #7 1

D/P/I – MN.ROY

Pochodzący z Los Angeles muzyk Alex Gray, niczym muzyczny kameleon, przeszedł kilka znaczących metamorfoz na swojej muzycznej drodze. Od hipisowskich improwizacji w składzie Dreamcolour aż po zimne, matematycznie skalkulowane konstrukcje z brutalnie pociętych sampli jako D/P/I, które jest jego najnowszym – i w zasadzie najtrudniejszym w odbiorze – wcieleniem. Gray eksploruje przypadkowość oraz przyspieszenie, jakim uległ w ostatnich kilku latach internet, zarówno jeśli chodzi o prędkość reagowania na najnowsze wydarzenia, jak i w postępującym uproszczaniu relacji międzyludzkich. Na „MN.ROY” wszelkie inspiracje klasycznymi new-age’owymi dziełami czy dorobkiem niemieckich klasyków z lat 70. znikają. Zastąpione zostają aseptycznymi, zwodniczymi kolażami pociętych, fragmentarycznych sampli (niczym bardziej akademickie, abstrakcyjne wcielenie Akufen) zgromadzonych w nerwowe, stroboskopowe kolekcje dźwięków, w których nie sposób wskazać konkretne źródło. „MN.ROY” jest trochę jak muzyczny ekwiwalent Tumblra, gdzie idee przeskakują z jednego bloga na drugi, a prace artystów rozprzestrzeniają się bez podania autora jak anonimowe, wiralowe artefakty z innego świata. Najnowsze dzieło D/P/I jest również przypadkowe, na pierwszy rzut ucha bezładne i przeładowane bodźcami, jednak po kilku odsłuchach z glitchowej układanki wyłania się całkiem przemyślane, logiczne dzieło. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „MN.ROY” na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #7 2

Forma – Cool Haptics

Tylko najbardziej wierni new-age’owej estetyce twórcy psychodelicznej elektroniki, tacy jak Panabrite czy Le Révélateur, zdają się nie poddawać magii muzyki tanecznej oraz stałemu rytmowi techno (które zdają się ogarniać umysł praktycznie każdego twórcy, zabierającego się teraz za syntezatorowe dzieła). Nowojorskie trio Forma, którego członkiem jest również Mark Dwinell (jego album „Ascend” omawiałem także w jednym z poprzednich Zajzajerów), zaskoczyło wielu fanów, w tym mnie, swoim nowym winylem, wydanym nakładem tanecznej wytwórni The Bunker New York. Było to zaskoczenie na miarę mojego odkrycia technoidalnych dzieł Steve’a Moora, którego znałem wcześniej od mocno ambientowej strony. Oto zajmująca się wcześniej kosmicznymi dźwiękowymi krajobrazami Forma, postanawia dodać do swojej relaksującej, analogowej formuły hipnotyczny rytm w dwóch utworach, zapełniających obie strony płyty (każdy po 15 minut długości). Swoją strukturą utwory przypominają mocno psychodeliczno-rockowe improwizacje, gdzie główne miejsce zajmuje powtarzający się w kółko syntezatorowy segment lub linia basu, wokół której nawarstwione są ambientowe, podniebne melodie i atmosfera niemieckości tam, gdzie styka się berlińskie techno oraz tradycja Kosmische Musik z lat 70. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Cool Haptics” na Bandcampie wytwórni The Bunker New York

Zdjęcie Zajzajer #7 3

Hookworms – The Hum

Pochodzący z Leeds psychodeliczny skład Hookworms to wypadkowa brzmienia Wooden Shjips i Spacemen 3, łącząc skąpane w echu, dronujące brzmienie z zapętlającym się, motorycznym beatem, z naciskiem na kołyszącą linię basu. Chociaż linia między inspiracją a epigonizmem jest cienka, Hookworms kroczą nią, zachowując równowagę. Słuchając kolejnych powtarzających się riffów można odnieść wrażenie, że wszystko to się już gdzieś słyszało – może u wspomnianych wyżej Wooden Shjips? – i to z jakąś większą energią. Mimo to ten swoisty brak „pierdolnięcia” wychodzi niekiedy chłopakom na dobre – jak w przyjemnie krautrockowym, wspomaganym przez minimalistyczne organy „On Leaving”, okraszonym op-artowym teledyskiem. Ciekawie na tle nieco letargicznego brzmienia Hookworms wychodzi androgyniczny, nieco nerwowy wokal niejakiego MJ, który wyjaśnia na przykładzie otwierającego płytę „The Impasse”, że chcieli stworzyć brzmienie, jakie mieliby Suicide, gdyby byli pełnoprawnym zespołem raczej, niż duetem. Nie wiem, co na to panowie z Suicide, jednak w wydaniu Hookworms brzmią jak kolaboracja z The Velvet Underground. Czyli nie ma tragedii. Chociaż do VU tym robaczkom też daleko. (Jakub Adamek)

Posłuchaj utworu „The Impasse” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #7 4

Horse Lords – Hidden Cities

Wytwórnia NNA Tapes ma bardzo mocny ro(c)k (i nie tylko jeden!): kaseta Guerilla Toss, płyta iście transowego Battle Trance, do tego filmowe impresje Tredici Bacci oraz outsiderska elektronika PHORK. Teraz do zaszczytnego grona muzyki, szeroko określanej jako eksperymentalna, dochodzi kwartet Horse Lords, pochodzący z Baltimore. „Hidden Cities” jest jedną z moich ulubionych płyt roku 2014 i podejrzewam, że gdyby ukazała sie wcześniej, mogłaby narobić sporo zamieszania. A może i nie. Punktem wyjściowym dla brzmienia Horse Lords jest krautrock, jednak w ich wykonaniu jest to coś, co znacznie wykracza poza niemieckie granice. Wykracza nawet poza europejskie i amerykańskie wzory rocka i czerpie bogato z tradycji afrykańskich, efektem czego brzmienie skomplikowane, z jednocześnie skocznym i radosnym akcentem, zdobione gitarowymi arabeskami o bardzo nietypowym strojeniu (co upodabnia ją raczej do sitaru niż do tradycyjnego rockowego sześciostrunowca). Jest tu dużo plemiennej radości, coś od Can, coś od bardziej rytmicznych przedstawicieli sceny no wave, powoli toczący się rytm, który stopniowo przechodzi fazy, niczym psychodeliczny trip, co najlepiej ujawnia się na otwierającym płytę 12-minutowym „Outer East”, gdzie gitara i saksofon rywalizują o uwagę słuchacza na tle hipnotyzującego i jednostajnego duetu bas-gitara. Horse Lords wyznaczają w obozie eksperymentalno-psychodelicznym całkowicie własną, i – jak sądzę – całkowicie niepowtarzalną ścieżkę. Rock dla teorii superstrun. (Jakub Adamek)

Posłuchaj zajawki albumu na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #7 5

Llyn Foulkes And His Machine – Live!

Uwaga, muszę z góry ostrzec, że ten materiał to nie jest oficjalne wydawnictwo, ale składanko-bootleg nagrany przez kolesia, który na swoim blogu wjeżdża na różne muzyczne wertepy. Jednak Zajzajer również zajmuje się tropieniem ciekawych zjawisk na peryferiach, więc stwierdziłam, że dlaczego nie. Szczególnie, że można „Live!” potraktować jako wstęp do muzycznej twórczości Foulkesa, która niedługo doczeka się wydania w formie soundtracku do filmu dokumentalnego o autorze.

Ale dobra, o co takie wielkie halo? O siedemdziesięciolatka, który śpiewa słodko-gorzkie (z naciskiem na gorzkie) utwory o starym Los Angeles przy akompaniamencie skonstruowanego przez niego instrumentu, będącego właściwie hybrydą wielu instrumentów. Gdyby słuchać muzyki bez tej wiedzy, miałoby się wrażenie, że to jakiś zapomniany zespół w duchu Capitaina Beefhearta z przełomu lat 60. i 70. I jest to poniekąd prawda, ponieważ Llyn nieprzerwanie gra od dziesięcioleci, traktuje swoją muzykę jako odskocznię od wykańczającej psychicznie pracy malarskie.

Bo warto wiedzieć, że jednocześnie jest wybitnym malarzem, którego dokonania zostały odkryte dla świata sztuki w ostatnich dwóch latach. Jego obrazy cechuje niezwykła pieczołowitość (czy wręcz chorobliwego perfekcjonizm – Foulkes maluje je po kilkanaście lat) i przesycenie metaforami. Symbole z jego twórczości wizualnej uzupełniają się z tekstami utworów – jeden z nich poświęcił często pojawiającej się na obrazach Myszce Miki, ciągle przewija się też choćby Los Angeles i otaczające miasto skały. Muzycznie jest to wybór cholernie chwytliwych piosenek, zaśpiewanych manierą charyzmatycznego knajpianego barda, wzbogacone paletą najróżniejszych perkusjonaliów, cymbałków, pojawiają się trąbki i puzony. Przez barwę głosu, storytelling i melodykę kompozycje Foulkesa brzmią momentami jak zagubione utwory Toma Waitsa („Top Of Topanga”), ale z o wiele bardziej porąbanymi aranżacjami. Uroku nadaje nagrana konferasjerka artysty, żywe reakcje publiczności, włączenie z okrzykami po… rosyjsku. Gdy uświadomimy sobie, że odpowiada za to tylko jeden gość, to już w ogóle czapki z głów. (Andżelika Kaczorowska)

Tutaj ściągniecie „Live!”

Zdjęcie Zajzajer #7 6

M. Geddes Gengras – Collected Works Vol.2: New Process Music

Gdybyśmy byli mniej pokojowo nastawieni, musielibyśmy walczyć na szable albo chociaż zagrać w marynarza o przywilej zrecenzowania „Collected Works...”. Na szczęście o tym, że mogę opisać ten album, zadecydowała kolejność zgłoszeń. Bardzo się cieszę, bo z elektroniczną psychodelią M. Geddes Gengrasa spędzam bardzo wiele czasu. Jego dyskografia jest dość rozległa, do jej najjaśniejszych punktów należy na pewno „Collected Work Vol. 1: The Moog Years”. Z jednej strony był to, zgodnie z nazwą, zbiór nagrań z lat 2008-2011, z drugiej strony roztaczał spójną, przeszywającą, uduchowiono-nawiedzoną aurę. W międzyczasie Gengras nagrał albumy, które aż głupio nazywać będącymi w międzyczasie, takie jak „Test Leads” czy tegoroczne „Ishi”, opisane przez Jakuba Adamka na naszych łamach. Jednak „Collected Works” są szczególnymi punktami w jego twórczości, ponieważ wyznaczają zmiany w metodach pracy.

Na „New Process Music” większość utworów jest poskładanych z fragmentów, które Gengras przygotował pod wykonanie na żywo, używając minimum (info dla dociekliwych – euroracka i odtwarzacza kasetowego magnavox) sprzętu. Głębię brzmienia i różnorodność faktur muzyk wydobył w procesie post-produkcji, który wcześniej go, jako syntezatorowego geeka, za bardzo nie interesował. Obecnie postanowił narzucić sobie pewne ograniczenia i dzięki temu osiągnął efekt wyzbyty wszelkich ograniczeń wyobraźni. Ażurowe pasaże przebiegają bardzo szybko, dużą rolę pełnią echa i pogłosy, przez co nierzadko ma się wrażenia bycia w klaustrofobicznej klitce, gdzie dźwięki odbijają się od ścian. W innych momentach albumu, szczególnie we fragmencie z utworu „The Last Time We Were Here”, można odnieść wrażenie, że muzyka Gengrasa staje się przestronna, wręcz jest w tym patetyczna, trochę jakby ilustrowała te chmury z okładki, przebijające się przez górskie zbocza, a w innych (końcowe „Pure (Reprise)”) wkraczają motywy, zajeżdżające hinduską ragą. O rany, co tu się nie dzieje! Każdy może sobie dopisać do tej muzyki swoją własną narrację, jednak dla mnie jakoś nierozerwalnie związana jest z eksploracją przestrzeni. Polecam tego użytkownika. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj “Collected Works Vol. 2: New Process Music” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #7 7

Artur Maćkowiak, Grzegorz Pleszynski – A Sound Of The Wooden Fish

Wspaniale mieć w ręku album z muzyką improwizowaną, nie słyszeć go jeszcze – kompletnie nie wiadomo, czego się spodziewać. Zazdroszczę wszystkim, którzy odsłuch „A Sound Of The Wooden Fish” mają jeszcze przed sobą. Historia jest taka: Artur Maćkowiak (gitarzysta m.in. Innercity Ensemble) spotkał się z Grzegorzem Pleszynskim w trakcie wspólnej sesji z Mazzollem. Drugi i trzeci z wymienionych grali, pierwszy nagrywał. Po wszystkim ot tak „pierwszy” i „drugi” postanowili zaimprowizować i nagrać spontaniczną sesję. Być może czuli pismo nosem, znają się przecież nie od dziś (Pleszynski uczył Maćkowiaka plastyki w szkole, grali też razem na albumie „Pot One Tea”). Błogosławione efekty. „A Sound…” perfekcyjnie łączy gitarowy ekspresjonizm Maćkowiaka i intuicję (wewnętrzne oko) Pleszynskiego. W utworze pierwszym słyszymy połać alikwotów, która faluje niczym ożywiony cytoplazmatyczny ocean z „Solaris” Lema. Ponad tym dograne są: plastikowa „trąbka”, wokal (Pleszynski), dysonanse i sprzężenia gitary (Maćkowiak) oraz fragmenty klarnetu nieobecnego już w trakcie nagrań Mazzolla – to świetne fragmenty, jedne skryte, inne swingujące, klezmerskie, niektóre dmą z siłą pięciu halnych. Utwór drugi przemierza drogę od porywającego ambientu a la Mark McGuire, przez wahadłowy dron i dzwoniące struny, aż po nieco „wschodnią” melodię, przy której wirowaliby derwisze. „Part 3” w 16 minutach mieści gitarowy ciąg, wiele brzmień dętych i dużo reverbu; intensywność gry Maćkowiaka przywodzi na myśl najlepsze momenty dyskografii Innercity Ensemble.

Mam solidne podstawy, by omawiać album z pomocą powyższych skojarzeń. Trudno myśleć o „A Sound Of The Wooden Fish” inaczej niż za pośrednictwem obrazów, które powołuje do życia wyobraźnia. W efekcie otrzymujemy najlepsze polskie wydawnictwo tego roku z gatunku elektroakustycznej improwizacji, to be quite fucking honest. (Michał Pudło)

Posłuchaj promo mixu płyty na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #7 8

OOBE – Digitalisea

Kanadyjska wytwórnia 1080p wykuwa sobie własną, idiosynkratyczną ścieżkę w świecie internetowej estetyki i migotliwych mikrogatunków, które przychodzą i odchodzą w coraz szybszym tempie. Gdzieś między zakurzoną do bólu, niewyraźną syntezatorową nostalgią 1991 a dekonstrukcjami muzyki tanecznej spod znaku Actress czy Huerco S., odnajduje się pochodzący z Turynu producent Yari Malaspina, tworzący pod ksywą OOBE (co samo w sobie jest skrótem od określenia „out of body experience” – doświadczenia pozacielesnego, świętego Graala każdego domorosłego psychonauty, który właśnie odkrył forum Hyperreal). „Digitalise” to strefa tanecznych halucynacji w duchu Lee Gamble’a, gdzie przewija się na przemian zawiesista, letargiczna elektronika spod znaku „Ghettoville” (utwory takie, jak „166.166.166” lub „Intro”) oraz wyjątkowo taneczne, bujające kawałki, jak „Purplehaze”. Zdaje się, że OOBE stara się szukać złotego środka między tanecznością a zrelaksowaniem graniczącym z amnezją i udaje mu się to całkiem nieźle. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Purplehaze” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #7 9

People Skills – Tricephalic Head

Przynajmniej raz w roku pojawia się taki album znikąd, brzmiący jak nic innego, pochodzący prosto z czyjejś sypialni albo piwnicy. Na początku roku wytwórnia Siltbreeze wydała archiwalne nagranie The Spies, ale chociaż jest to krążek niezwykle intrygujący, to jednak czekałem na album, który byłby unikalny i z którym mógłbym się jednocześnie utożsamić, szczególnie w tak nieciekawych, zimowych warunkach. No i Siltbreeze podrzuciło piękną nowość – projekt People Skills, za którym stoi niejaki Jesse Sinclair Dewlow. Spróchniały, rozpadający się, mglisty pop dla melancholików. „Tricephalic Head” to letargiczne outsider music, lekko zdziwaczały bliźniak Durutti Column. Muzyka idealna na wprowadzenie w sen zimowy albo na soundtrack do głuchych porannych podróży komunikacją miejską, kiedy wszystko zastyga w smutnym pięknie. Wokal jest zagubiony w pogłosach, brzmiąc jak jakaś pół-zjawa, zaklęta na taśmie; gitary snują się dwa razy wolniej niż najbardziej nostalgiczne zagrywki dawnego Modest Mouse; syntezatory trzeszczą, jakby miały tysiąc lat, a maszyna perkusyjna wystukuje odległe, leniwe rytmy. Co ciekawe, nie ma tutaj żadnych dźwięków basowych, perkusja gra tylko talerze. Dzięki temu ten album jest taki suchy, czy raczej zamrożony – ciężko znaleźć odpowiednie słowo. Przeciwnicy lo-fi często zarzucają albumom w tej estetyce, że są tendencyjnie pozbawione mięsa, że to dziwna moda, tani trick, pretensja. Powinni posłuchać People Skills i przekonać się, jak strategiczne dla atmosfery i wyrażania emocji bywa takie podkulone brzmienie.

Obok numerów trzymających się formy kruchych, smutnych i dziwnych, ale jednak piosenek („This Life Was In A Room”, singlowe „The Trench”, „Inspection 6”, „Mud Verbatim”, „A Shriveled Miracle”), znajdziecie tu również kompozycje eksperymentalne. Osią albumu jest ośmiominutowy „Plague For Self” – depresyjny osad po This Heat, a właściwie spuścizna po domowym terrorze Grahama Lambkina. Ale chociaż cały czas chodzi tu o budowanie nastroju wyizolowania, o perspektywę człowieka, który śpi, to jednak atmosfera nigdy nie staje się tak nerwowa, jak na płytach The Shadow Ring. Pojawiają się nawet momenty kompozycyjnego wigoru – „Less Affected” z wesołym pierwszym refrenem (drugi jest już melodyjnie skrzywiony – doskonały zabieg) albo instrumentalne „American Boards”, które od nieśmiałości archaicznego IDM odbija w stronę wyjącego syntezatora, przypominając M83 coverowane przez somnambulika. „Tricephalic Head” jest więc bardzo sennym, ale przy tym zaskakująco głębokim, intymnym i bogatym ekspresyjnie albumem.

People Skills mają jeszcze na koncie dwa CDr-y (nie dotarłem) oraz kasetę, którą poznałem dopiero przy okazji tegorocznego LP. To również interesujący zestaw, ale nieco cieplejszy brzmieniowo i mniej wycofany. Stamtąd jednak pochodzi ich dotychczas najlepsza piosenka. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #7 10

Michael Pisaro – Continuum Unbound

Kompozytor ekstremalny, akademik niezależny od grantów, wychowawca Julii Holter, bezkompromisowy rewolucjonista z kotem na ramieniu, pochylony nad laptopem i szkicami kompozycji. Michael Pisaro należy do grona postaci, o których warto pisać wiele i często, lać atrament i ścierać opuszki palców na klawiaturze w pogoni za kompetentnym omówieniem dość sporego już dorobku. Pomysł jest, a teraz kto pierwszy, ten lepszy. Ja na razie składam broń. W tym miejscu poopowiadam wam jedynie o „Continuum Unbound”, czyli świeżo wydanym przez Gravity Wave trzypłytowym dziele totalnym kreatywnego field recordingu i pewnej niszy, świetnie zagospodarowanej przez grupę Wandelweiser. Ujmijmy tę niszę mianem „muzyki bezczasu”, „radykalnego nieobecjonizmu”. To muzyka tkwiąca w miłosnym uścisku z teoretyczną spuścizną Johna Cage’a. Opisywać można różnie, próbujmy swych sił, ale pamiętajmy, że np. w przeciwieństwie do muzyki innych „wandelweiserów” – Antoine Beugera, Jurga Freya czy Stefana Thuta – muzyka Pisaro odcina się od drastycznej „bezdźwięczności”, jest o wiele żywsza i ciekawsza dla skromnych zjadaczy pieczywa, jakimi niewątpliwie jesteśmy.

Ludzie słuchali czterech zeszłorocznych wydawnictw Pisaro i chwalili je pod niebiosa. Ja również. Nie będę zagłębiał się w szczegóły, ale mieliśmy do czynienia z matematyczną sekwencją na krotale i syntezatory, z field-recordingowymi improwizacjami, z poezją, wokalizami, gitarami elektrycznymi, długimi pasażami dronów, etc. Na „Coutinuum Unbound” Pisaro realizuje bardziej rygorystyczny koncept. Album składa się z trzech kompozycji: pierwsza, „Kingsnake Grey” (72 minuty), jest technicznie rzecz biorąc płynnym nagraniem audiosfery Parku Narodowego Congaree (Południowa Karolina, USA) w trakcie zachodu słońca. W drugim utworze, „Congaree Nomads” (ponownie 72 minuty), wykonawcy obszernie cytują pierwotne nagranie i manipulują nim, nakładając na nie obce audiosfery niczym w technice tonalnego gradientu. Trzecia i najistotniejsza kompozycja, „Anabasis” (trwająca, cóż za niespodzianka, 72 minuty), jest niczym innym jak serią 72 pomysłów i improwizacji elektroakustycznych na kanwie wspomnianego nagrania terenowego. Molekuły zdarzeń ulegają tu rozszczepieniu na osobne punkty widzenia (co świetnie ukazuje okładka), świat bywa obcy i surowy, muzycznie całkiem fascynujący. I to chyba wszystko. „Anabasis” i „Congaree Nomads” polecam z czystym sumieniem – wizjonerski koncept w połączeniu z intrygującą realizacją. „Kingsnake Grey” to jedynie blueprint całości; nieodzowne, proste nagranie, prowadzące do imponujących rezultatów. (Michał Pudło)

Więcej informacji (i fotografie) na blogu Michaela Pisaro

Zdjęcie Zajzajer #7 11

Torn Hawk – Let’s Cry And Do Pushups At The Same Time

Już w samym tytule swojego najnowszego albumu (który można przetłumaczyć na polski jako: „Płaczmy i róbmy pompki jednocześnie”) Luke Wyatt (czyli Torn Hawk) nakreśla zamysł swojego dzieła, utrzymanego w nieco satyrycznym tonie – choć do bezlitosnego ataku na konsumpcję w duchu „Far Side Virtual” Jamesa Ferraro wciąż brakuje mu wiele. Sam tytuł wskazuje na próbę łączenia nachalnie optymistycznej i zmotywowanej do działania estetyki vaporwave z prawdziwie emocjonalnym graniem, co w wydaniu Torn Hawk owocuje psychodeliczną elektroniką, wspomaganą gitarowymi solówkami rodem z miłosnych soft-rockowych ballad. Nieco kiczowate, trącące plastikiem i estetyką lo-fi syntezatorowe melodie i sekcja rytmiczna, stworzona z prostych automatów perkusyjnych, stanowi kanwę dla przesterowanych, potraktowanych nostalgicznym echem gitarowych impresji, które momentami zdają się zbliżać do psychodelicznych eksperymentów Roya Montgomery czy Marka McGuire z Emeralds. Jest w muzyce Torn Hawk coś niezwykle filmowego – niczym ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego komediodramatu, „Let’s Cry And Do Pushups At The Same Time” opowiada historię, i to niejedną. To cała kolekcja historii, w których prawie IDM-owe beaty wyznaczają drogę wypłakującej się gitarze, która musi z siebie zrzucić cały ten ból. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „I'm Flexible” na YouTube

Jakub Adamek, Andżelika Kaczorowska, Karol Paczkowski, Michał Pudło (4 grudnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także