Rolling Stonesi naszych czasów

Zdjęcie Rolling Stonesi naszych czasów

Rolling Stonesi naszych czasów. Czyli kto wyjada konfitury babci Pearl

nie napiszę w tej rozprawce o historii grupy pearl jam… nie ma to większego sensu… sporo o tym i w internecie i w muzycznej prasie… chciałbym jedynie odpowiedzieć sobie i wam na kilka pytań… oto pierwsze z nich…

czy pearl jam to grupa grająca grunge?

odpowiedź brzmi nie… dlaczego?… bo podobno grunge to konglomerat muzyki punkowej i cięższych brzmień heavy metalowych czy jak kto woli hard rockowych… a jeżeli tak, to na pewno do tego nurtu można zaliczyć green river, w którym grali dwaj muzycy peral jamu, stone gossard i jeff ament, tad, mudhoney, nirvanę czy chociażby wczesne soundgarden… a pearl jam?… owszem echa muzyki hard rockowej gdzieś są… jest i led zeppelin i cream i hendrix… ale co z punkiem?… no niby jest, bo przecież „blood”, „spin the black circle” czy „last exit” to utwory o punkowej motoryce, ale jednak nie mające z takim sex pistols czy the clash wiele wspólnego… może dlatego, że muzycy „dżemu babci pearl” to jednak znakomici instrumentaliści?… wydaje mi się, że to wszystko jest robione na siłę… ale cóż, wielu lubi „muzyczne szufladkowanie”… w przypadku pearl jam, poza wspomnianymi, hendrixem i led zeppelin jest jeszcze dylan, springsteen, the byrds… a o nich w przypadku definicji nie było mowy… tym samym, jeżeli już trzeba byłoby wrzucić grupę eda veddera do wora z napisem grunge, to trzeba by było wrzucić tam również i r.e.m., a w końcu i pewnie elvisa… chyba, że grunge to wszystkie zespoły ze seattle… ale ten argument też łatwo obalić… bo w takim razie i queensryche czy na przykład walkabouts należałoby umieścić we wspomnianym „worze”…

skazani na sukces?

na pewno tak… zwłaszcza za „wielką wodą”… bo to bardzo „amerykański zespół”… gdzieś tkwiący w tradycji greatful dead… będący tym dla kultury tego kraju, czym dekadę wcześniej był bruce springsteen… a, że udało im się odnieść sukces na innych kontynentach… to tylko świadczy o ich klasie… może też o szczęściu… taki phish czy dave matthews band nie mieli jego tyle…

nirvana vs pearl jam...

tutaj warto zająć się kwestią tego czy stone, jeff, mike i eddie zawdzięczają coś nirvanie i tym, który z zespołów tak naprawdę rozpoczął modę na rockowe granie na początku lat dziewięćdziesiątych… nie neguję, że to nirvana, za sprawą pokazywanego trzy razy na godzinę przez mtv „smells like teen spirit”, przywróciła do łask takie bardziej rockowo-alternatywne granie… ale czy tak naprawdę przetarli szlaki grupie pearl jam, czy sprawili, że to dzięki nim edowi i spółce również się udało?… bezsprzecznie nie… wspominałem już o „amerykańskim fenomenie” grupy pearl jam, która zaistniałaby nawet jeżeli świat nie dowiedziałby się nigdy o kurcie cobainie i jego muzyce… może trudniej byłoby zespołowi pearl jam z przebiciem się w europie, zwłaszcza w wielkiej brytanii, gdzie od początku nie mieli dobrej prasy, co związanej było przecież po części z wypowiedziami lidera nirvany na ich temat… ale myślę, że to i tak nie miałoby znaczenia i o zespole usłyszelibyśmy nawet w kraju nad wisłą… w miejscu gdzie ed i koledzy zdobyli większą popularność muzyczną, podkreślam muzyczną, od nirvany… bo nie chodzi mi tu o „fanów” kurta, którzy wiedzę o liderze zespołu, jak i o samym zespole czerpali z „bravo” czy innego „popcornu”, a sam kurt był dla nich kimś kogo naszywkę mogli nosić obok naszywki grupy dżem tudzież the doors… żeby chociaż część z nich wiedziała kim był ian curtis… chodzi mi o zwykłych słuchaczy… tylko i wyłącznie… na pewno nirvanie wiele zawdzięcza sama scena seattle… takie zespoły jak wspomniane mudhoney czy tad… dzięki twórcom „nevermind” mieli oni swoje pięć minut… dzięki nim sprzedali trochę więcej płyt niż zdarzało się im do tej pory… ale tak na dobrą sprawę przecież nie odniosły one większego sukcesu, choć młodzi ludzie wówczas wymieniali je jednym tchem obok soundgarden czy alice in chains jako swoich ulubieńców jeżeli chodzi o muzykę z „wietrznego miasta”… myślę jednak, że był to rodzaj pewnego muzycznego snobizmu wielu z tych, którzy tak mówili… mudhoney czy tad to nie były zespoły, które pojawiały się często w muzycznych telewizjach, czy też na falach rozgłośni radiowych… to nie była „muzyka przyjazna radiu”… ale same znanie nazw zespołów ze seattle było przecież cool… pojawiła się jednak inna grupa wykonawców ze stanów, która próbowała przyłączyć się do tej fali… idealnie pasująca do collegowych rozgłośni radiowych… zespołów przebojowych i co warto podkreślić, bardzo „amerykańskich”… candlebox, live, dishwalla, sponge, seven mary three, collective soul, counting crows, brytyjski bush i wielu wielu innych… ważnym elementem w muzyce tych grup był głos ich wokalistów, często aż nazbyt przypominający śpiew eda veddera… ale w stanach nikt na to nie zważał… mnożyły się platynowe płyty… jednak, co zawsze mnie dziwiło, w naszym kraju dziennikarze na upartego szukali w ich twórczości jakiś podobieństw do twórczości nirvany, która jak ktoś kiedyś pięknie napisał była przecież „zwykłą grupą punkową”… pearl jam w międzyczasie zaczął iść pod prąd całemu szołbiznesowi… otworzyła się zatem jeszcze większa szansa dla tych, o których wspominałem… nastolatki chciały przecież oglądać przystojnych, długowłosych panów… a że pearl jam zrezygnował z promocji w postaci nagrywania teledysków, skorzystali na tym inni… myślę nawet, że twórcom „ten” wiele zawdzięcza tool… choć oni swój pomysł na muzykę mieli przygotowany… ale na pewno emocjonalny śpiew keenana, mógł kojarzyć się z rozedrganym głosem eda… ale to tylko takie moje skojarzenie… do dziś zresztą co jakiś czas pojawiają się młodzi następcy „perłowego dżemu”… jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych wielki sukces odniósł creed, a już w nowym tysiącleciu wypłynął nickelback… i tu właśnie widać jak ważną dla amerykańskiej muzyki jest grupa pearl jam, bez której wspomniane zespoły nie byłyby takimi jakimi się stały… nie zauważają tego, albo nie chcą zauważyć muzyczni krytycy w naszym kraju… może dlatego, że pearl jam nie zdobywa już tak dużej liczby fanów po wydaniu kolejnych swoich płyt jak miało to miejsce kiedyś… natomiast kurt cobain i jego śmierć jest przecież nadal dobrym towarem, który łatwo wcisnąć zbuntowanym czternastolatkom… dlatego pewnie lepiej napisać o jakimś nowym zespole „niby” grunge’owym, że gra jak nirvana, choć wyraźnie w jego twórczości słychać głównie wpływy soundgarden czy pearl jam…

w jakim miejscu znajduje się teraz sam zespół?

czasy największych sukcesów i największej sprzedaży płyt minęły bezpowrotnie… ale myślę, że muzyków to mało obchodzi… od czasów ostatniej naprawdę wielkiej płyty („vitalogy”), nagrywają raz gorsze, raz lepsze krążki… choć życzyłbym wielu innym wykonawcom, żeby zdarzały im się tak „przeciętne” płyty… no ale cóż… już zawsze pearl jam oceniać będziemy przez pryzmat „ten” czy wspomnianego „vitalogy”… dodatkowo ich ostatni album, „riot act”, jest mimo wszystko rozczarowaniem… ale myślę, że pearl jam nie chce już swoim graniem zmieniać świata, zwłaszcza tego muzycznego… panowie przede wszystkim próbują czerpać radość ze wspólnego muzykowania… i to im się udaje… widać to podczas ich występów… te gesty, te uśmiechy na twarzach, ta zabawa na scenie z zaproszonymi gośćmi… to wszystko mówi samo za siebie… bo pomimo, że płyty, tak jak wspomniałem, nie trzymają równego poziomu, to muzycy podczas wspomnianych koncertów wznoszą się na wyżyny swoich możliwości… no i grają, i grają… często nawet grubo ponad trzy godziny… widać, że wspólne występy z neilem youngiem robią swoje… czuć w koncertowej muzyce pearl jam ducha „like a hurricane” czy „cortez the killer”… w tych wszystkich mniej lub bardziej improwizowanych fragmentach…

jaka będzie przyszłość?

pewnie zespół zagra jeszcze mnóstwo udanych koncertów, przyciągających tłumy… oczywiście zarejestrowanych i wydawanych na podwójnych czy nawet potrójnych krążkach... a co z twórczością studyjną?… pewnie nadal będą nagrywać, nagrywać z potrzeby serca... a płyty ich będą raz lepsze, raz gorsze, tak jak to miało miejsce w ostatnim czasie… i jak nic złego się nie stanie to myślę, że panowie pograją dla nas jeszcze bardzo długo, a eddie vedder, stający się takim tomem waitsem generacji x, zaśpiewa jeszcze niejedną piękną pieśń… i może za jakiś czas nagrają swój „bridges to babylon”?… któż to wie…

Darek Depczyński (28 stycznia 2004)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także