Sunset Mission #2 (Slagsmalsklubben vs William Basinski)
Zawieszony między niedawno zakończonym OFFem, a widniejącym już na horyzoncie Tauronem, uznałem, że i dzisiejszy odcinek (część pierwszą, z zarysem myśli przewodniej cyklu, znajdziecie tutaj) warto byłoby utrzymać w okołokoncertowej atmosferze. Postanowiłem więc skonfrontować ze sobą kolejne dwie płyty, które różni chyba wszystko: wydane w 2007 roku „Boss for Leader” szwedzkiego Slagsmalsklubben oraz dwa lata starszą „Melancholię” Williama Basinskiego. Gdzie, jak, po co? Odpowiedź niżej, zapraszam!
Slagsmalsklubben – Boss for Leader
Jazda pociągiem raptem kilka chwil po opuszczenia terenu festiwalowego – o ile tylko uda się gdzieś usiąść – wcale nie musi być synonimem katorgi. Do dziś z dużym sentymentem wspominam np. szósty, a właściwie siódmy dzień lipca 2008 roku, kiedy to jakieś dziewięćdziesiąt minut po FENOMENALNYM, zwłaszcza wizualnie, open’erowym występie The Chemical Brothers (mimo że panowie najprawdopodobniej wcisnęli wtedy tylko play i poszli na piwko), przepełniony zachwytem i chyba pierwszym w życiu pokoncertowym niedowierzaniem typu „ależ to było znakomite”, pakowałem się wprost do zdezelowanej maszyny sygnowanej logo Przewozów Regionalnych. Kontrast zabolał jeszcze bardziej, bo ze względu na gigantyczny tłok jedynym miejscem, w którym dało się usiąść był skromny kwadracik przestrzeni przy korytarzowej toalecie, usytuowany obok grupki wycieńczonych festiwalowymi trudami obcokrajowców, wyglądających jak statyści wyciągnięci z planu losowego filmu o zombie. Z kumplem – Andrzej, pozdrowienia! – osunęliśmy się więc zmarnowani i półprzytomni na ziemię (istnieją zdecydowanie przyjemniejsze rzeczy niż składanie namiotu przy akompaniamencie wewnętrznego monologu ponaglającego: „Musisz zdążyć na ten pociąg!”), wsłuchując się jednocześnie w bełkot konduktorki, powtarzającej z ewidentną złością jakiemuś nic nie rozumiejącemu Turkowi: „Bi-let, muuuuu-si paaan kuuuu-piiiiić bileeeet!” i bojkotującej konsekwentnie jego rozpaczliwą, łamaną angielszczyznę. Gdy w końcu zaczęliśmy nabierać prędkości – bagatela, dobre 50 km/h! – stała się rzecz niesłychana. Zdałem sobie sprawę, że wciąż tkwię w audialnym zawieszeniu, zasłuchując się podświadomie w łomoczącym – a łomotał naprawdę głośno – i podskakującym na torach… wagonie. Ten powtarzalny hałas przez kilka godzin jazdy metafizycznie wręcz łechtał tkwiące w moim umyśle, świeże jeszcze echa brzmienia muzyki Rowlandsa i Simonsa, więc przy odrobinie dobrej woli nietrudno było o cykliczne reminiscencje wbijających w ziemię wersji „Saturate”, „Hey Boy, Hey Girl” czy „Galvanize”. A już zwłaszcza przy zamkniętych oczach. Gdy tylko rytm się załamywał, resztę kompozycji po prostu dopowiadałem sobie sam. Freud stwierdziłby pewnie, że było to dla mnie doświadczenie graniczne, które przysporzyło mi do dziś trwającej fascynacji elektroniką i noisem czy też potrzeby nieustannych koncertowych wojaży w poszukiwaniu podobnie stymulująco-katarktycznych przeżyć, które oczywiście były (od Radiohead, Pulp i Fennesza po Bohren & Der Club of Gore, Swans czy My Bloody Valentine), ale chyba nigdy w takim natężeniu jak za pierwszym razem, gdy naiwny nie wiedziałem jeszcze, że „to tak można?”.
Opowiadam o tym wszystkim dlatego, że historia ta przypomniała mi się w trakcie drogi powrotnej z niedawnego OFFa. Postanowiłem więc zaprojektować sobie po kilku latach podobne, tyle że sztuczne środowisko dźwiękowe i korzystając z tego, że miałem akurat „Boss for Leader” na odtwarzaczu, czym prędzej, bo zaraz po dotarciu do usytuowanej w niedalekim Jaworznie bazy noclegowej, zdecydowałem się odpalić je na słuchawkach. Efekt był niesamowity, gdyż ciągle świeże otumanienie noisem niezwykle zniekształcało recepcję, generując jednocześnie sprzężenie zwrotne. Tym samym, słuchając tak ciepłych i rozkosznie niewinnych kompozycji jak figlarne „Malmoe Beach Night Party” czy royksoppowate „Sponsored By Destiny”, przez umysł przelatywały mi powidoki hałaśliwych występów Fuck Buttons czy Svengalisghosta. Ten odbywający się w podświadomości dialog stylistyk, wywołujący solidny, schizofreniczny wręcz dysonans poznawczy, miał w sobie coś surrealistycznego, tak jakby Walter White próbował opchnąć nieco metamfetaminy bohaterom „Klanu” (oczywiście, o ile niektórzy z nich rzeczywiście nie biorą), a chytry i przebiegły Stig Helmer z vontrierowskiego „Królestwa” zebrał, kierowany autentyczną serdecznością, najwięcej pieniążków na całym osiedlu do puszki WOŚP. Spytacie pewnie: no spoko, ale jak to się ma do myśli przewodniej cyklu i dla kogo właściwie ta rekomendacja? Otóż, dla wszystkich wracających z bogatych programowo i – koniecznie (!) – wyczerpujących fizycznie festiwali (sugeruję przetestować to zaraz po Tauronie bądź Unsoundzie), w których line-upach obrodziło zespołami szumiącymi, trzeszczącymi, zgrzytliwymi.
A, właśnie, a propos samej płyty. Jest to prawdopodobnie jeden z najweselej brzmiących albumów, z jakimi kiedykolwiek się zetknąłem i choć jakościowy rozkład kawałków jest tu dość nierówny - z wyraźnie wyczuwalnymi hitami i wypełniaczami - pocieszność wybijających się na plan pierwszy melodyjek w żaden sposób nie stoi w opozycji do cechującego kompozycje inteligentnego rozłożenia akcentów. By wychwycić wspomnianą wielowarstwowość wystarczy odpalić chociażby „Speedboats” - utwór definiujący z grubsza, co miałem na myśli mówiąc o żonglerce zróżnicowanymi pod kątem uciechy, ale i kreatywności motywami. Oprócz wspomnianych wyżej „Sponsored By Destiny” i „Malmoe Beach Night Party”, na wyróżnienie zasługuje też taneczne „Hant”, figlarnie noirowe (sic!) „The World Welcomes Fame” i długaśne „Palsmastaren”, trollujące właściwie wszystkich: od zatwardziałych sympatyków reggae (hehe, nie no, żartuję) po fanów rozbuchanej elektroniki. „Boss for Leader” to po prostu płyta szalenie intuicyjna, przyjazna i nagraną z troską o dobre samopoczucie odbiorcy, a tym samym dająca dużo frajdy w indywidualnym wyławianiu rozweselających smaczków. Bez żadnej gigantomanii, przerostu formy nad treścią i zbędnego szpanu. Także ten, naprawdę warto zgrać ją sobie na „po Tauronie”.
William Basinski – Melancholia
Trzymając się wywołanego we wstępie festiwalowego leitmotivu wypadałoby zacząć od tego, że z Basinskim i jego minimalistycznymi dekonstrukcjami miałem już przyjemność stanąć twarzą w twarz – na OFFie w 2010 roku. Artur Rojek wykazał się wtedy sporym poczuciem humoru, gdyż po intensywnym dniu Amerykanin odgrywał swe hipnotyczne, leniwie zazębiające się pętle w okolicach trzeciej w nocy/nad ranem (zdaje się, że do tego jeszcze nieco się spóźnił). W efekcie, wielu z dzielnych odbiorców, czekających w stanie permanentnego otępienia na występ „gościa od Disintegration Loops” (zasłyszane), do jego pojawienia się nie wytrzymało, zasypiając honorowo na twardym podłożu sceny eksperymentalnej. Było w tym wszystkim coś niesamowitego: z jednej strony halucynogenne wizualizacje przedstawiające morskie fale (jak w przypadku „Vivian & Ondine”), z drugiej antropomorficzne pobojowisko złożone z nieprzytomnych półludzi-półwidm, którzy do jednej z piękniejszych chwil tamtej edycji nie dotrwali, paradoksalnie mając dzięki temu swój wkład w jej odrealnioną niezwykłość. Pomyślałem więc sobie niedawno: „No kto, jak nie Basinski?” i po szybkiej wzrokowej przebieżce przez dyskografię artysty zdecydowałem, że po to, by znaleźć sensowny kontrast dla pociesznych Slagsmalsklubben, a jednocześnie odszukać płytę, która odpalona w drodze powrotnej – tym razem samochodem, gwoli ścisłości, jako pasażer - powinna ewokować mi minionego OFFa, wybiorę być może najprzystępniejszą w katalogu Amerykanina „Melancholię”. I… zadziałało że hej! Synteza ambientu, poważki i, po prostu, pięknych repetytywnych melodii składa się bowiem w przypadku tego albumu na istny kalejdoskop wszystkich odcieni tytułowego stanu. I tak, zanurzona w ruchomych teksturach „Melancholia II” niemal z automatu wprowadziła mnie w jakąś bliżej niezidentyfikowaną zadumę, co zresztą powinna uczynić chyba z każdym niezblazowanym jeszcze do końca słuchaczem wyposażonym w choćby odrobinę wrażliwości. Z kolei przestrzenna część VIII pięknie kompilowała się z wnikającym do wnętrza pojazdu przez uchyloną szybę świstem wiatru oraz szumem silników gnających obok aut. W trakcie podróży dotarło też do mnie, choć nijak ma się to do meritum, że otwierająca trakclistę „I” jest jedną z najlepszych kompozycji odzwierciedlających chwile, w których z niezwykłym podenerwowaniem na coś oczekujemy (ale raczej na coś o ciężarze gatunkowym wyników kluczowego badania lekarskiego niż rozmowy kwalifikacyjnej).
Wiązanka wszystkich tych melodii w odpowiednich okolicznościach, to jest w atmosferze pofestiwalowego, stopniowego żegnania się ze Śląskiem, zgodnie z oczekiwaniami przywodziła na myśl dziesiątki koncertowych retrospekcji, powidoków i mgnień. Na wysokości majaczącego gdzieś na horyzoncie wielkiego napisu GLIWICE, ni stąd ni zowąd przelatywały mi więc przez głowę (żeby było jasne, to nie jest żaden diss na miasto) co wulgarniejsze wyskoki Daveeda Diggsa z Clipping, by już po chwili, obok zawieszonego w próżni baneru jakiejś firmy budowlanej, Basinski odnowił we mnie wspomnienie gitary wjeżdżającej po zwrotce w znakomicie wykonanym przez Slowdive „40 Days”. Podróż okazała się tym samym jednym wielkim teledyskiem, w którym powolne, depresyjne melodie zderzały się z setkami rozdrobnionych, świeżych jeszcze reminiscencji. Super sprawa, zwłaszcza że człowiek bez pomocy żadnych używek znów, po raz ostatni przed powrotem do codzienności, w pełni mógł zatracić się w innej rzeczywistości. Jest też druga, bardziej długoterminowa zaleta. W związku z błyskawicznym zakodowaniem recepcji, tegoroczny OFF, oprócz wielu znakomitych występów, będzie mi się pewnie, nawet po latach, kojarzył - na regułach podobnych do tych z „The Heist” Derrena Browna – z dwoma przywołanymi albumami. Tym samym każdy ich odsłuch powinien być w pewien sposób wyjątkowy. Raz jeszcze polecam więc wszystkim poddanie się podobnemu eksperymentowi i uczynienie przywołanych (bądź innych – no niech będzie) krążków ponadczasowymi. Dosłownie.