OFF Festival 2014: za pięć dwunasta

Zdjęcie OFF Festival 2014: za pięć dwunasta

Skoro część odbiorców często kończy czytanie tekstu po pierwszym akapicie, to zacznę od kwestii mniej przyjemnych, ale bardziej palących. Corocznym wyjazdom na Offa zaczyna towarzyszyć coraz więcej dysonansów poznawczych. Oprócz tych bardziej przyziemnych, w rodzaju „kto niby układał ten stół czasu?” i „czy nie jestem już za stary, by nocować na polu namiotowym?”, niestety coraz mocniej dają o sobie znać problemy, nad którymi nie jest już tak łatwo przejść do porządku dziennego. Burzowe chmury dyskusji o traktowaniu artystów przez organizatorów tym razem napłynęły nad Dolinę Trzech Stawów. Debata o konkursie na występ na Offie nie ograniczyła się tylko do kuluarowych narzekań muzyków czy felietonów i relacji na portalach muzycznych, ale zatoczyła szersze kręgi, docierając za sprawą ogólnopolskich portali i dzienników do ludzi, którzy nigdy by nawet nie pomyśleli o wyjeździe na Offa. Przypomnijmy, zespoły We Call It A Sound i Szezlong, wybrane do ścisłego grona 10 wykonawców, którzy mieli szanse wystąpić w Katowicach, publicznie wyraziły swoje niezadowolenie z warunków konkursu, a konkretnie z braku nawet symbolicznego wynagrodzenia i pokrycia kosztów przejazdu w razie wygranej.

Odwoływanie się do wartości w przypadku wielkich firm (do których festiwal należy od kilku lat) to głos wołającego na puszczy, więc odwołam się do monetarnej retoryki - takie traktowanie zwyczajnie się nie opłaca. Przekaz, który poszedł w świat, jest poważną skazą na wizerunku festiwalu, której zamazanie będzie wymagało dużo więcej pieniędzy, niż może przynieść konkurs SMS-owy. Zdziwienie budzi fakt, że rozwiązanie problemu, tak by wilk był syty i owca cała, wymaga poniesienia naprawdę niewielkich kosztów w stosunku do całości budżetu festiwalu. Natomiast pójście w zaparte i „wyrażanie zdziwienia” w oficjalnym komunikacie organizatorów jest kolejnym PR-owym strzałem w stopę, bowiem problemem nie jest (domniemana) nieznajomość regulaminu, tylko sama jego konstrukcja. Sam problem jest jednak znacznie głębszy, bowiem tegoroczne zestawienie polskich artystów nie robi aż takiego wrażenia, jak w latach ubiegłych, a z roku na rok może być coraz gorzej, jeśli wykonawcy nie będą chcieli występować na Offie. Nikt nie wymaga kajania się w stylu japońskiego posła, wystarczy zwyczajna przyzwoitość w traktowaniu rodzimych artystów. A wspieranie polskiej sceny w dłuższym okresie na pewno zaprocentuje, bo kto zechce zagrać na Offie, jeśli katowiccy radni zdecydują się przykręcić kurek z hajsem na zagraniczne gwiazdy powracające po latach?

Poważna publicystyka już z głowy, można więc poświęcić miejsce istocie festiwalu, czyli koncertom, w formie luźnych, subiektywnych rekomendacji. Jeśli chodzi o gitarowe granie, to zestawienie wygląda naprawdę imponująco. Miłośnicy intensywnego napierdalania na pewno dobrze się odnajdą na koncertach Bo Ningen i Hookworms. Występ Japończyków może okazać się jedną z rewelacji festiwalu, ponieważ słyną z żywiołowych, pełnych energii koncertów, a sądząc po wydawnictwach płytowych, nie ma innej możliwości. Natomiast Anglicy powinni przypaść do gustu fanom psychodelicznej muzyki, należy się po nich spodziewać transowych kompozycji i mnóstwa delay’u. Ciekawe wydaje się również jak zaprezentują się nadzieje muzyki garażowej (już widzę ironiczny uśmieszek na twarzy redaktora Marka z Tableau!) jak Protomartyr czy Perfect Pussy. Kto wie, może powtórzą sukces koncertu Ty Segall? Kompletnie nie wiem, czego się spodziewać po scenicznym wcieleniu zespołu Nate’a Younga, Wolf Eyes. Może jedynie tego, że nie będzie nudno, tylko ekstremalnie, niezależnie w jaką stronę to zaprowadzi. Wrażliwcy nie wybierający się na Bo Ningen, najpewniej zahaczą o The Notwist, zespół powracający w tym roku z bardzo dobrą płytą. Trudnym do rozstrzygnięcia będzie też wybór między Frankiem Fairfieldem a Chelsea Wolfe. Czy padnie na folkowego śpiewaka, czy na mroczną diwę, będzie zapewne zależało od indywidualnej dyspozycji tego dnia.

Dla tych, którym jednak mało będzie szaleństw, można polecić weteranów z Black Lips, liczę na występ równie dobry jak zeszłoroczne Thee Oh Sees, oraz wybranie się wcześniej na polskie granie, czyli krakowskiego Kaseciarza i warszawskie Wild Books. Intrygująco zapowiada się akustyczne wcielenie guru wielu hałasujących freaków, Glenna Branki, jednakże trochę się tego koncertu obawiam, mając na uwadze jak wypadają tego typu legendy solo, na przykładach Davida Pajo czy Michaela Giry. Psychonauci, którzy nie są przekonani do gitarowego zgiełku Protomartyr, na pewno wybiorą się na Michaela Rothera. O materiał nie ma się co martwić, ponieważ Niemiec zaprezentuje przekrojowo całą swoją twórczość i może być to najciekawsze tego typu wydarzenie na tegorocznym Offie. Jednym z koncertów, na które najbardziej się nastawiam, będzie występ Japonek z Nissennenmondai (ś.p. Klaus Dinger z Neu! na pewno pękałby z dumy przy wyczynach perkusistki). Już przy nagraniach albumowych trudno jest uiedzieć w miejscu, na żywo zapewne porwie mnie taneczny wir. Zdecydowany typ na czarnego konia wyścigu festiwalowego.

Tegoroczny Off, z racji obchodów roku Oskara Kolberga, obfituje w wiele ciekawych projektów okołofolkowych. Najwięcej emocji budzi we mnie reaktywacja projektu niezrównanych poszukiwaczy osobliwości kulturowych, czyli Anny Nacher i Marka Styczyńskiego jako Karpat Magicznych. Koncerty Kapeli Brodów i Dakhabrakhi również zapowiadają się interesująco. Pozostając jeszcze w klimatach etnicznych, warto wpisać do kajetu koncert Jerusalem In My Heart, by przekonać się, jak na żywo wypada łączenie muzyki arabskiej z elektroniką. To bardziej dla spragnionych kontemplacji, natomiast dla wytrzymałych amatorów tańca niezrównany Mark Ernestus zaprezentuje muzykę grupy Jeri-Jeri. Można się spodziewać ilości BPM-ów, zawstydzającej nawet najbardziej zatwardziałych footworkowców i gabberheadów. Tańca na pewno nie zabraknie na występie Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou, to kolejny złoty strzał Offa, jeśli chodzi o muzykę afrykańską (wystarczy tylko przypomnieć kapitalny koncert Konono Nº1). Miłośnicy aranżacji orkiestrowych znajdą coś dla siebie na koncertach Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej grającej „Song Reader” Becka i hołdzie dla Jerzego Miliana.

Wracając do tematu wiksy, będzie jej na Offie pod dostatkiem, w dodatku na wysokim poziomie. Zabawę do późnych godzin nocnych będą zapewniać przedstawiciele labelu L.I.E.S., którzy przyjadą do Katowic ze specjalnym showcasem, którego nie powstydziłby się festiwal Unsound. Materii dźwiękowej dostarczać będą operujący kwaśnymi bitami Svengalisghost, tworzący hipnotyczne pejzaże Jahiliyya Fields oraz szef wytwórni Ron Morelii, prezentujący eksperymentalne podejście do muzyki house. Tym, którym brakuje bardziej konwencjonalnych dźwięków elektroniki oraz tym tęskniącym za Johnem Talabotem, do gustu powinien przypaść występ Pionala. Ścianę elektronicznego zgiełku połączoną z tanecznym groove’m zapewnią niezawodni Fuck Buttons. Swój rewelacyjny zeszłoroczny krążek „The Inheritors” zaprezentuje James Holden, na pewno będzie to koncert warty odnotowania, zwłaszcza, że materiał będzie grany na żywo. Nieoczywiste rapsy będą w tym roku reprezentować hałaśliwi clipping. (propozycja dla tych, którzy płakali po Death Grips) oraz przedstawiciel queerowej sceny nowojorskiej LE1F (dla tych, którzy niekoniecznie wybierają się na The Jesus And Mary Chain).

Na koniec pozostali tylko headlinerzy, między innymi wspomniani już The Jesus And Mary Chain. Miejmy nadzieję, że koncert ojców shoegaze’u nie będzie tylko przykrym obowiązkiem dla publiczności i samych wykonawców. Możliwość usłyszenia utworów z legendarnego „Psychocandy” to wystarczający powód, by wybrać się na ten koncert chociaż na parę chwil. Belle & Sebastian są grupą, na której kultowość nigdy się nie załapałem, ale również mam zamiar spędzić trochę czasu na ich koncercie. Natomiast na sentymentalną podróż z Neutral Milk Hotel wybiorę się na bank, nie kryjąc jednak obaw o to, jak hymniczne utwory z „In The Aeroplane Over The Sea” wypadną na żywo. Wisienką na torcie i ukoronowaniem całego festiwalu będzie dla mnie bez wątpienia koncert Slowdive – pozwolę sobie więc na odrobinę egzaltacji. Wciąż trudno mi uwierzyć, że za kilka dni zobaczę występ najważniejszego zespołu w moim życiu, a do ich muzyki mam nie tyle emocjonalny stosunek, co stanowi ona sferę prywatnego sacrum. Jeśli więc płakać na koncercie, to tylko przy dźwiękach „When The Sun Hits”. Trochę szkoda koncertu Gary’ego Wilsona, ale cóż, są rzeczy ważne i najważniejsze.

Wystarczy już tego namecheckingu, powyższe akapity stanowią plan maksimum, który i tak jest niemożliwy do zrealizowania bez umiejętności bilokacji i worka koksu. Jeśli komuś uda się zaliczyć chociaż połowę z wymienionych wydarzeń, będzie mógł z czystym sumieniem przyznać sobie, że widział wszystko, co Off ma do zaoferowania.

Krzysztof Krześnicki (30 lipca 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: lebek7
[31 lipca 2014]
Powiem szczerze, że z roku na rok coraz bardziej rozczarowuje mnie line-up OFF-a, mieszkam stosunkowo blisko Kato, więc dotarcie na festiwal nie jest dla mnie żadnym problemem, ani finansowym ani logistycznym. Kiedyś nie było opcji, żebym się tam nie pojawił i nie wykorzystał faktu, że pod nosem mam taką fajną imprezę. Tak jak pisałem w tym roku mam już wątpliwości czy jest sens płacić nawet za karnet jednodniowy (w moim przypadku interesuje mnie jedynie Slowdive)? Brakuje mi zespołów, które aktualnie są w formie, wydają płyty. Piszę się o nich, ich płyty są wysoko w rankingach rocznych. Nie mówię tu wykonawcach niszowych, bo oni też wydają płyty, ale gwiazdach pokroju Deerhunter czy Spoon (wymieniłem dwa losowe zespoły, ale chodzi nie o nazwy tylko powiedzmy o status). W tym roku headlinerami są zespoły, które się reaktywowały, w zeszłym roku było podobnie. Takie koncerty zawsze niosą ryzyko, niepewność co do dyspozycji wykonawcy. Nigdy nie przypuszczałem, że to powiem, ale w tym roku naprawdę line-up openera bardziej mi podchodził. A do 2010 roku, nie było nawet takiej możliwości, bo każdego dnia OFF-a znajdywałem min 3-4 wykonawców, których chciałbym zobaczyć. W zeszłym roku byli to Deerhunter, Japandroids, Goat i to wszystko jednego dnia. Nie miałem żadnych wątpliwości czy się wybrać. Druga kwestia z podejściem do polskich wykonawców, nie wiem kto zawinił bardziej, niesmak pozostał. Przede wszystkim poszedł przekaz, że niby jesteśmy off, ale pod spodem to i tak jest jedna wielka komercja i kasa się musi zgadzać.
Gość: jaxx
[30 lipca 2014]
A to nie jest trochę tak, że ta "afera" Najbardziej oburzyła tych, którzy na festiwal tak czy tak nie jeżdżą, bo nie wydają kasy na takie rzeczy i tylko narzekają w domowym zaciszu? Lekko złośliwie można powiedzieć, że gdyby połowa oburzonych, którzy postowali i lajkowali poszła w najbliższym czasie na koncert 'niezalowego" zespołu z Polski w swoim mieście to byłoby sporo sukcesów frekwencyjnych.

Ciężko powiedzieć czego spodziewać się po Wolf Eyes. Nate Young na Unsoundzie to był w koncert w stylu "Keith Rowe" dla ubogich, choć chyba nawet tu byli entuzjaści. Największa zagwozdka to chyba Fuck Buttons (którzy na koncertach naprawdę dają radę) i Glenn Branka. Z jednej strony fajnie usłyszeć legendę na żywo, z drugiej zwykle potem pozostaje żal ;)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także