Worek z płytami #4/2014

Wracamy z czwartym już przeglądem wydanych ostatnio wydawnictw z kręgu muzyki polskiej i zagranicznej. Słuchajcie i weryfikujcie!

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 1

Damon Albarn – Everyday Robots

W jednej z moich pierwszych recenzji na portalu, dotyczącej płyty Rocket Juice & The Moon, do opisania jednego z kawałków posłużyłem się figurą *zmęczonego Albarna*. Na nowej solówce ta sygnaturowa szlachetna flegma wokalisty Blur osiąga swoje apogeum. Podejście do samych piosenek jest tu w gruncie rzeczy dosyć naiwne. Ulubiony chwyt gościa z jego dzienniczka songwritera, czyli bezpośrednia progresja dur-moll w obrębie jednego dźwięku przy zwieńczeniu wersu, występuje chyba w każdym numerze, zaś wytknięte przez Małgorzatę Halber szkice z Bowiego, proponowane przez kogoś innego niż on sam, zawsze będą brzmieć trochę jak niezamierzona parodia. Szczególnie w sytuacji, gdy sam mistrz wystarczająco przecież obśmiał już ten styl.

Tymczasem konsekwentnie budowana atmosfera „Everyday Robots” wręcz usprawiedliwia srogo wdzierającą się tam nudę. Tę atmosferę Damon bezbłędnie zobrazował zresztą w towarzyszących kilku utworom, samodzielnie sklejanych, iphone’owych klipach. To rzeczywiście taki album do odsapnięcia w podróży. Nic nie dostraja się do tych dźwięków lepiej, niż na wpół senna projekcja leniwie przesuwających się krajobrazów za oknem podczas długiej jazdy samochodem/pociągiem/Polskim Busem. Albarn – jak wiadomo, nie lada obieżyświat – podziwia to piękno natury, przefiltrowane przez zdobycze cywilizacji i, występując z pozycji artysty dojrzałego, na jej tle rozprawia się z mrokami (tylko nie napisać „Damonami”) przeszłości (tutaj oczywisty temat dragów). Po „Think Tank” i wspomnianym projekcie afrobeatowym pozostała mu ewidentna słabość do Czarnego Lądu, ale nie na tyle, by nazywać ten album jego „Graceland”. Najfajniejszy jest w nim jednak swoisty „zabawkowy” sznyt – znowu: wynikający pewnie tak samo z folkloru, jak elementów intymnej, laptokowej elektroniki. Ciągle coś tu stuka, brzęka i terkocze gdzieś przy uchu. Wrażenie – jakkolwiek czasem kreowane również po najmniejszej linii oporu (ukulele, cymbałki, pozytywka i fruu) – ciągle jest całkiem miłe. (Jędrzej Szymanowski)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 2

Cloud Nothings – Here And Nowhere Else

„Here And Nowhere Else” urzeka już przy pierwszym kontakcie, a z czasem coraz bardziej wciąga, choć nie jest płytą tak przejrzystą jak „Attack On Memory” sprzed dwóch lat. Za produkcję krążka odpowiadał bowiem John Congleton, producent między innymi debiutu This Will Destroy You i ostatniej płyty Swans. To tłumaczy zagmatwaną budowę „Pattern Walks”, który mniej więcej w połowie przeradza się w szybki, choć repetycyjny jam, by pośród zreverbowanych, zapętlonych wokali i przebłysków ładnej melodii znaleźć poruszający finał – kalejdoskop przenikających się dźwięków (podobny przypadek stanowi „Giving Into Seeing”). „Here And Nowhere Else” to bowiem, nawet wobec wzmożonej względem poprzedniej płyty gry hałasem, album bardzo poruszający, oparty na prostych, melodyjnych frazach, w których kryją się najbardziej emocjonalne linijki tekstu. To właśnie równowaga między hałaśliwą improwizacją a melodyjną i metryczną prostotą stanowi o tym, że „Here And Nowhere Else” nie grozi osunięcie się w pop punk. Już w openerze („Now Hear In”) buzzcocksowy początek rozbija się o jamowane przejścia. Odwrotnie jest w przypadku drugiego kawałka, „Quieter Today”, w którym to refren stanowi oddech od pędu i gniewu zwrotki. Od gniewu, który dzięki technice dowodzonej przez Gerycza sekcji rytmicznej i wokalowi Dylana Baldiego brzmi przekonująco, trafia w sedno. Jest w ekspresji Baldiego coś ambiwalentnego – połączenie młodzieńczej introwersji z całkiem świadomym i dojrzałym, pozwólcie mi odkaszlnąć, wkurzeniem wieku męskiego. Ta ambiwalencja znajduje wyraz już w pierwszych słowach „Psychic Trauma”, mojego ulubionego utworu z „Here And Nowhere Else” („psychic trauma returns with age”).

Nie mam wątpliwości, że „Here And Nowhere Else” to najlepsza jak dotąd płyta Cloud Nothings, łącząca w sobie „przysłowiową” energię trzech akordów z kompozycyjną i produkcyjną zawiłością, która sprawia, że nawet po wielu odsłuchach trudno się z tą płytą oswoić. (Ania Szudek)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 3

Fennesz – Bécs

Lato dla Christiana Fennesza trwa nieustannie, ale kolejne zestawy pocztówek z wakacji przysyła nam coraz rzadziej. Wielu słuchaczy zapewne będzie twierdzić, że są one również coraz bardziej wyblakłe. Słuchanie „Bécs” prowokuje u mnie wzorcowe „mieszane uczucia”. Trudno mi nie poddać się dobrze już znanemu urokowi firmowych przesterów i zgrzytów „Static Kings”, przykrywających jednakowo obrandowane rozmarzone melodie i harmonie. Doceniam rozbudowanie instrumentarium o bas i perkusję. Odnotowuję próby zabaw z syntezatorem modularnym w „Sav”. Chętnie witam dronowe niebo w uszach „Pallas Athene”. Ale jednocześnie gdzieś z tyłu głowy czai się przekonanie, że to uleganie magii austriackiego gitarzysty trąci już nieco lamerstwem. Wracając do estetyki swojego najpopularniejszego dzieła, Fennesz gra głównie na sentymentach, swoich i naszych. Mam też wrażenie, że paleta produkcyjnych możliwości jest tu jednak skromniejsza niż to, co zaprezentował choćby na „Venice”. Jest ładnie, momentami nawet bardzo, ale też – jak na, było nie było, eksperymentalną estetykę – absurdalnie zachowawczo. Kontakt z twórczością nieśmiałego wiedeńczyka nawet w bardziej szorstkich fragmentach (jak „The Liar”) nie jest już takim wyzwaniem, jak kilkanaście lat temu, ale pewnie włączę sobie tę płytę jeszcze parę razy w tym roku. Bo chyba jestem sentymentalnym lamusem. (Paweł Gajda)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 4

Hercules And Love Affair – The Feast Of The Broken Heart

Mimo kilku ewidentnych hitów w dorobku („Blind”, „Hercules Theme”, „Painted Eyes”) oraz wyolbrzymionego hype’u ze strony zachodniej krytyki (pamiętne dziewiątki za self-titled od Pitchforka i AllMusic), Amerykanie nie nagrali dotychczas albumu, który na dłużej zagościłby na mojej playliście. Niestety, nie inaczej jest i tym razem. Na „The Feast…” brakuje bowiem najważniejszego: przebojowości, i nie mam już nawet na myśli ścigania się z jakością „It’s Album Time”, choć oczywiście kolejnym w tym roku „Delorean Dynamits” bym nie pogardził, ale choćby nawiązanie do czołowych wakacyjnych numerów The KDMS bądź Moullinex. W jej poszukiwaniu nie pomaga też ozdabianie większości kompozycji dość chaotyczną, rytmiczną mozaiką, czyli naprzemienne próby zeswatania disco z housem Frankie Knucklesa, echami brytyjskich rave’ów czy nawet świeżutkim jeszcze brzmieniem „Settle”. Wsłuchując się w reprezentatywne dla całości, singlowe „Do You Feel The Same” trudno przecież pozbyć się wrażenia, że idealnym rozwiązaniem dla umiejętnie kumulowanego napięcia byłby jakiś wyrazisty refren, usytuowany zaraz za wyśpiewanym efekciarsko „Tell me did you feel the same…” (doskonale pasowałby choćby ten z „Every Night I Say A Prayer” Little Boots). Przebłyskami szlagierowości kusi też „I Try To Talk To You”, ale i tu brakuje postawienia kropki nad i, w wyniku czego utwór kończy swój żywot bez oczekiwanych fajerwerków.

Niezależnie od wszystkich tych utyskiwań, jako kolejny krążek, na którym wyciska się ostatnie soki z ejtisowo-najntisowych klisz, w czym ogromna zasługa udzielających się wokalnie gości, trzeci długograj zespołu sprawdza się nie najgorzej. Wyrachowaną repetycję, dominującą na całej długości tracklisty, ratują w końcu staranne aranże oraz intensywność rozbłyskujących i wygasających przeszkadzajek, a imprezowego kolorytu nadaje też absurdalna okładka à la Todd Terje, o której więcej przeczytacie tutaj. Po przytłumieniu nudnej, analitycznej podejrzliwości, utwory typu „Hercules Theme 2014” czy „5.43 To Freedom” zachęcają zaś nawet do kilkukrotnego zapętlenia. Pytanie tylko, czy naprawdę warto się do nich przekonywać, skoro zamiast tego można np. ponownie sięgnąć po najfajniejszą płytę obracającego się w podobnej stylistyce ulubieńca. (Wojciech Michalski)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 5

Little Dragon – Nabuma Rubberband

„Nabuma Rubberband” jest już czwartym wydawnictwem tego sympatycznego electro-popowego kwartetu ze Szwecji. Jak przystało na kraj pochodzenia, ekipa zawsze sytuowała się ze swoją działanością gdzieś w duchu polityki prorównościowego multikulturalizmu, nie tylko ze względu na korzenie Yukimi Nagano, ale z uwagi na całą nieskrępowaną energię, jaka bije z ich muzyki. Ich kipiący oszałamiającą feerią barw postmodernistyczny pop, kojarzy się zarówno egzotycznie, jak i uwodząco. Zresztą, jeżeli o postmodernizm idzie, to nie bez znaczenia pozostają ostatnie donosy dotyczące zajawki wokalistki Little Dragon na samą Janet Jackson, zwłaszcza gdy kwestia łamania podziałów zdaje się być ostatnio symptomatyczna dla skandynawskiej muzyki rozrywkowej w ogóle, czego przykładem może być również ficzuring Bryana Ferry’ego u Todda Terje. W każdym razie, charakterystyczny styl małego smoka (prywatnie przezwisko Nagano, będące jednocześnie genezą nazwy zespołu) jest ponownie rozpoznawalny i na tej płycie, jednak tym razem grupa przepuściła swoje kompozycje przez filtr chłodu, stąd kawałki są o wiele bardziej mroczne, a dominantą okazują się być minorowe dźwięki. Choć standardowe elementy fikuśności niezmiennie przewijają się przez album („Killing Me”, „Klapp Klapp”), porą przeznaczenia do odsłuchu jest tym razem jesienny wieczór, czego nie można było powiedzieć o wcześniejszych szalonych wiosennych popołudniach bandu.

W kwestii domniemanych wpływów r’n’b, sugerowanych wcześniej przez zainteresowanie Nagano siostrą słynnego króla popu, wypada odnotować nietypowe zabiegi wokalne na „Cat Rider”, a ściślej chórki w refrenie potraktowane reverbem, kojarzące się z utworami czarnych wokalistek z lat 90-tych. Generalnie, mimo wszystko, zespół porusza się tym krążkiem po zbadanym już przez siebie terenie, a utwory są, jak to na Little Dragon przystało, markowo wymuskane. Mankamentem może być zatem to, że Szwedzi prawie w ogóle nas nie zaskakują, tak jak miało to miejsce w przypadku chociażby tracków z poprzedniego albumu „Ritual Union”. Jednak dla takich highlightów jak „Paris” czy techno-finał utworu „Only One” płyta jest na pewno warta sprawdzenia. (Rafał Krause)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 6

Maria Minerva – Histrionic

U Estonki niby wszystko po staremu, jak śpiewa w „Spirit Of The Underground”: „Same places, same faces, everything's the same”, jednak jak to bywa w przypadku twórców z katalogu wytwórni Not Not Fun, nie wszystko jest tak proste, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Zmiany owszem są, lecz nie na zasadzie rewolucji, tylko ewolucji. W życiu prywatnym objawia się ona przeprowadzką do Nowego Jorku (w planach są przenosiny do Los Angeles), natomiast muzycznie najbardziej zwartym i przemyślanym dotychczas albumem. Rozmarzone, mgliste, psychodeliczne lo-fi brzmienie, znane z poprzednich wydawnictw, ustępuje bardziej zorientowanym parkietowo rozwiązaniom. Eklektyzm, charakterystyczny dla stylu Marii Minervy, zostaje poszerzony o motywy acid-house’owe, breakbeatowe (w tym 2-step, IDM i UK Bass) czy r’n’b.

Ukierunkowanie taneczne nie oznacza jednak rezygnacji z charakterystycznych dla artystki aspiracji intelektualnych (dorastała wśród artystycznej bohemy Tallina): śpiewane po estońsku „Hingede öö” nosi tytuł powieści modernistycznego estońskiego autora Karla Ristikiviego, a w „Wolves And Lambs” pojawia się cytat z francuskiego poety Comte’a de Lautréamonta. Inspiracje akademickie zostają mimo wszystko podporządkowane wymogom struktury piosenkowej, która pełni nadrzędną rolę na płycie. Artystka tworzy swego rodzaju muzykę taneczną dla wrażliwców, dla których np. Regis jest zbyt brutalny. Wokalnie Estonka porusza się na wielu płaszczyznach, coś dla siebie znajdą zarówno miłośnicy Jessy Lanzy („The Beginning”) i Grimes („Ivory Tower”), jak i Björk („Endgame”) oraz Laurie Anderson („Wolves And Lambs”). Bez zmian pozostaje także nostalgia (lub hypnagogia czy retromania, jak wolą co mądrzejsi), płynąca z „Histrionic”. Tematycznie Maria kręci się wokół miłości, lecz w jej tekstach dominuje poczucie pustki, niespełnienia, niepewności oraz konfrontacja wyobrażeń z rzeczywistością. Taka dawka melancholii idealnie się sprawdza w połączeniu z energicznym, klubowym beatem, a synteza obu elementów stanowi dla Marii esencję muzyki pop – czyli do zabawy niech się czują zaproszeni wszyscy, którzy lubią sobie popłakać na wiksach. (Krzysztof Krześnicki)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 7

Raleigh Ritchie x The Internet – Black And Blue Point Two [EP]

The Internet powrócił, może nie do końca z tym, czego byśmy oczekiwali (czytaj – całkiem nowym longplayem), ale przecież darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Duet wziął sobie na warsztat wydaną w 2013 r. EP-kę młodego wokalisty z Bristolu Jacoba Andersona, znanego jako Raleigh Ritchie. Anderson, pomimo że dysponuje porządnym głosem, nie do końca wie jak wykorzystać go do robienia dobrych kawałków. Mamy tu zależność podobną jak w przypadku Disclosure i Sama Smitha, albo w ogóle współpracujących z nimi wokalistów. Większość z nich potrafi nieźle śpiewać, potrzebuje jednak producentów, którzy powiedzą im dokładnie, co robić, a czego absolutnie nie próbować, bo samodzielnie nie starcza im pomysłu/charyzmy, żeby błyszczeć.

Na „Black And Blue Point Two” The Internet udało się podbić miałkie kawałki Ritchiego niezwykle melodyjnymi podkładami i tym samym zamienić je w małe popowe cudeńka. Po raz kolejny dostaliśmy od Matta i Syd krążek bazujący niewątpliwie na nastroju, stworzony specjalnie z myślą o smutnych dwudziestoparolatkach, chrupiących z rezygnacją swoje wafle ryżowe na firmowym ołpenspejsie. EP-ka bowiem jest uroczą laurką dla trudnej młodzieńczej miłości, wielkich marzeń i tabletek vicodinu. Mimo że całość balansuje na granicy lekko kiczowatych sentymentalnych wynurzeń, The Internet potrafi dodać tym poczciwym neurozom szlachetnego charakteru. Dobrze wiedzieć, że ktoś jeszcze dba o publiczność za starą na coming of age movies. (Katarzyna Walas)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 8

Skalpel – Simple [EP]

Czym może być dla nas Skalpel dzisiaj? Na wieść o nowym minialbumie Cichego i Pudło (nie mylić z redaktorem Michałem) powyższe pytanie wyrosło przede mną jak reklamowy baner z gąszczu newsów. Wszystko przez to, że jeszcze jakiś czas temu sądziłem, że Skalpel to temat zamknięty. Ot, nasza cegiełka w efemerycznej zajawce fanów muzyki klubowej, jaką był nieodżałowany nu-jazz (i on, zobaczycie, jeszcze przeżyje swój revival!), która szybko opuściła przestrzenie alternatywne, wijąc sobie gniazdko w lounge barach. Fantastyczne wspomnienie w sepii, migawka świetności wielkiej wytwórni, która mimo wszystko nie przetrwała próby czasu. I abstrahując od losu, jaki spotkał wszelkiej maści muzykę kawiarnianą, kunszt polskiego duetu zawsze sięgał dużo dalej niż wskazywałaby na to opinia Tego Typa Mesa na ich temat, a kluczem była głębia muzyki chłopaków.

Czymże jest zatem EP-ka „Simple”? De facto potwierdzeniem początkowej tezy. To znaczy: świadectwem tego, że Skalpel to temat zamknięty. Przynajmniej na tę chwilę. Brzmi groźnie? Spokojnie, oznacza to tylko i wyłącznie to, że na nowym krążku Skalpela znajdziemy dawkę dwudziestukilku minut zjawiskowej muzyki. Po prostu. Zwyczajną magię, typowo urzekający klimat w stylu noir, normalną ewokację nieistniejących wspomnień. Umiejętnie sklejoną synergię inspiracji, chociażby DJ Shadowem i Cinematic Orchestrą. I przebłyski nieco świeższych wpływów, jak wybrzuszony bas w tytułowym „Simple”. Generalnie jest większy dynamizm, choć nowinek tu mało, więc propozycja jest raczej ściśle konserwatywna. Cóż, może nie zawsze receptą musi być wiara w redefinicję. (Rafał Krause)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 9

Ten Typ Mes – Trzeba było zostać dresiarzem

Nie wiem, czy polski rap mógł sobie wymarzyć lepszą „maść na ból dupy” niż ten album. Starczy już „refrenów o planach i marzeniach” – tych wszystkich identycznie spiętych nudziarzy bez poczucia humoru, którzy ostatecznie nie mają nic ciekawego do powiedzenia. Bez żalu oddaję ich w pakiecie za Mesa takiego, jak na „TBZD” – wyluzowanego typa, bawiącego się swoimi skillsami, w życiowej formie. Bo gdyby polski hip-hop nie usłyszał tej płyty, nie mógłby jej sobie wyobrazić. Tak błyskotliwe krążki w całych krajowych annałach tego gatunku można policzyć na palcach obu rąk. Kreatywność beatmakerów to jedno, charakterne refreny, których w rodzimym rapie olbrzymi deficyt, to drugie. Trzecie – to sam „Messi”, który tekściarsko gra w osobnej lidze, niezależnie czy pochyla się nad mikro-fenomenami w rodzaju „głupiej, spiętej dresiary” (fajnie się słucha, jak ktoś nawija tak celnie o moich prywatnych obserwacjach), czy tworzy syntetyczne diagnozy społeczne (tytułowy kawałek sztandarowym przykładem). I nie chcę nawet zaczynać tematu flow, dykcji, tricków interpretacyjnych, zabawy mikrofonem, bo mam wrażenie, że sam Szmidt robiąc te wszystkie rzeczy parska w duchu z niedowierzania nad swoją własną sprawnością. „TBZD” to pozornie album zabawny, ale i często przesiąknięty gorzką autorefleksją w swoich być może najlepszych fragmentach („As”, „Nie skumasz jak to jest”). Odrobinę za długi również, przy blisko dwudziestu numerach nie sposób tego uniknąć. Ale przede wszystkim to dojrzałe, różnorodne, wyzwolone tour de force jednego z najzdolniejszych artystów swojego pokolenia, które bardzo szybko powinno stać się w polskim hip-hopie żelaznym, podręcznikowym landmarkiem.

PS. W ramach poszerzenia tematu polecam doskonałą recenzję Janka Błaszczaka, pod którą mógłbym się podpisać niemal w całości. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie Worek z płytami  #4/2014 10

Untold – Black Light Spiral

Minęły już trzy miesiące od premiery „Black Light Spiral” i ten album wciąż nie daje mi spokoju. Obecny w bassgrze od paru lat Jack Dunning definitywnie odcina się od dubstepowych korzeni, kierując swoje zainteresowanie w stronę surowych, hałaśliwych faktur i monotonnych struktur dźwiękowych (na klawiaturę ciśnie się brzydkie słowo sonoryzm). Już pierwsze przesłuchanie quasi-singlowego „Sing A Love Song” nie pozostawiło złudzeń, że Untold nie jest typem kolesia, który ogląda się za siebie. Fani jego wcześniejszych dokonań muszą być mocno zdezorientowani, a złowieszcza, klaustrofobiczna atmosfera pozornego chaosu na pewno nie ułatwia odbioru płyty. Materiał wymaga od słuchacza maksymalnego skupienia, a całość ma charakter mocno konfrontacyjny i nie pozwala przejść obojętnie obok tego albumu.

Przyglądając się ewolucji sceny basowej można zauważyć, że wielu artystów, takich jak Blawan, Joy Orbison czy Bass Clef, prędzej czy później zaczyna, w poszukiwaniu własnego języka, wchodzić na inne terytoria dźwiękowe. Do grona owych samotnych wilków dołączył właśnie Untold – „Black Light Spiral” imponuje samoświadomością i klarowną, przemyślaną wizją, składającą się na swego rodzaju manifest artystyczny. Album ma krańcowo minimalistyczną specyfikę, nie jest to jednak sterylny i elegancki minimalizm w stylu niemieckich producentów z początku lat 90. (Basic Channel, Richie Hawtin), pod względem brzmieniowym znacznie bliżej mu do Suicide, eksperymentów industrialnych czy muzyki konkretnej (z której zrobił dyplom w szkole muzycznej). Repetycja jest doprowadzona do granic możliwości („mamo, komputer się zawiesił!”), tworząc strukturę, która jest bardzo oddalona od parkietowych rejonów. Można to zobaczyć jak na dłoni, jeśli puścić „Sing A Love Song” czy „Drop It On The One” w środku klubowej imprezy i obserwować reakcje ludzi, którzy nie wiedzą, jak mają do tego tańczyć. Nie oznacza to jednak, że Untold całkowicie rezygnuje z tradycyjnej struktury utworu muzyki tanecznej, lecz znacznie ją modyfikuje i używa jej w zupełnie innym celu. Wytworzone napięcie wcale nie dąży do rozładowania, bowiem porażająca intensywność tego wydawnictwa jest celem samym w sobie, miejscami osiągając rejony dżumagi (czyli „zbyt mocnej wiksy, (...) nie niosącej już przyjemności z zabawy” – definicja za Wikipedią).

Album jest zanurzony w przesterze i delay’u, więc na pierwszy rzut ucha może się wydać nieprzyjazny, jednakże nie można mu zarzucić całkowitego odhumanizowania. Zapętlenie jako główny motyw, słowo-klucz do odczytania pomysłu Jacka Dunninga, wiąże się bezpośrednio z pierwotnymi, plemiennymi korzeniami kultury klubowej, do których Anglik próbuje się dostać od innej strony niż afrofuturyści czy wspomniani niemieccy minimaliści. Nie operuje on melodiami ani rytmem w typowy dla muzyki elektronicznej sposób, jednak istota tej kultury zostaje zachowana. Z dość dystopijnej wizji Untolda wyłania się transowy i witalny charakter tej muzyki, którego wspólnotowe przeżywanie stanowi sedno doświadczenia klubowego. Trzeba jednak uważać, tępa repetycja i hipnotyczny klimat mogą doprowadzić do spięcia w synapsach niektórych wiksiarzy. (Krzysztof Krześnicki)

Screenagers (3 czerwca 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Recenzjaarna Alb
[27 czerwca 2014]
Nie ma, kurwa, czegoś takiego jak najmniejsza linia oporu. Linia najmniejszego oporu - a i owszem.
Gość: krause nzlg
[7 czerwca 2014]
może rozwinę, muzyka little dragon zawsze kojarzyła mi się "fikuśnie" z racji stosowania tych wszystkich "zabawnych, wysokich dźwięków syntezatora" i skocznego tempa
Gość: Wynona's Big Brown Beaver
[4 czerwca 2014]
Czym są standardowe elementy fikuśności?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także