HTRK jako życiowy zespół

Zdjęcie HTRK jako życiowy zespół

Epoka nostalgii, w której niewątpliwie żyjemy, jest rzeczywistością z podwójnym dnem. Te bardziej widoczne jej wyznaczniki, takie jak moda na kasety i winyle albo stylizacje na grunge – to produkty uboczne stałego uczucia tęsknoty. Rzeczy i wydarzenia przeszłe nabierają w pamięci samych dobrych cech, zacierają się wady. Między innymi dlatego nostalgia staje się pokrewna marzeniom o idealnym ciele, prawdziwym romansie i nieskończonym kosmosie. Tumblry, zupy i feedy portali społecznościowych codziennie zalewają miliony zdjęć Anny Kariny, pięknych ubrań, niesłychanych krajobrazów. Krótko mówiąc – zjawisk, których przeciętny bloger nie zobaczy. A może raczej – nie doświadczy. Co oczywiście wprawia go w stan przygnębienia. Nie od wczoraj smutek jest wartością niezdrowo gloryfikowaną przez dorastających w poczuciu niespełnienia hip-i-nie-hip-dzieciaków (a także dorosłych i starców).

Może to po prostu moje nastolęctwo, ale chyba przez pryzmat takiej właśnie nostalgii – tęsknoty za czymś, czego nawet nigdy się nie doświadczyło – najlepiej postrzegać HTRK. Bez owijania w bawełnę, jest to mój ulubiony zespół. Muzyka HTRK ilustruje walkę z ideałami ciała, rozkoszy i szczęśliwego życia, a jednocześnie poddaje się owym ideałom. Od ponad dekady skład przeszedł kilka faz stosunku do rzeczywistości, zresztą idealnie widocznych z każdym następnym długograjem. Last but not least – od wkurwionych początków do dziś odznaczają się cholernie przemyślanym brzmieniem i dbałością o detale (co sprawia, że na ich płyty czeka się po kilka lat). Mimo błogosławieństwa Rowlanda S. Howarda, nie czuć w nich post-punkowej kliszy; chociaż Jonnine Standish pisała fan-maile do Autechre, nie udało im się wpasować w żadną z łatek współczesnej elektroniki. Udało im się wyklarować własny styl piosenki, w której nieistotne są zwrotki i refreny. Ten zespół jest po prostu wyjątkowy.

Pierwsze nagrania zespołu to wypadkowa dwóch bardzo różnych czynników. Z jednej strony, dzięki nieco naiwnym założeniom protestu przeciw rockowym kliszom, od pierwszych demówek skład rozwijał swój własny model kompozycji (o którym za chwilę) i klimatu „inspired by Lynchian imagery, proto-punk and post-industrial ideas”. Z drugiej strony, totalnie czuć fakt, że Jonnine C. Standish pierwszy raz spotkała Seana Stewarta w klubie i odezwała się do niego z uwagi na robiącą wrażenie aparycję. To ważne, bo od debiutanckiego mini-albumu „Nostalgia” muzyka HTRK jest przede wszystkim erotyczna do cna. Rozmyte wokale, snujący się automat perkusyjny na ciężkim reverbie, wielobarwne i swobodne partie gitar, zalewające niemal cały miks, oraz pętle dudniącego basu. Efekty końcowe nie są jednak jeszcze na tyle wyraziste, by nie dało im się przypiąć łatek-wytrychów, takich jak „drone”/„noise”.

Wszystko zmienia się przy okazji debiutu zespołu – „Marry Me Tonight”. Nie sposób orzec, czy zespół miał dużą dozę szczęścia, czy z pełną świadomością nagrał totalny majstersztyk. Na pierwszy rzut ucha rzecz nie szokuje: dziewięć średniej długości piosenek, brak zmian tempa, crescend etc. W miarę repeatowania albumu pojawia się jednak uzależnienie: w moim wypadku zaczęło się od melodii, później owładnęła mną wizja życia przedstawionego na albumie, a finalnie dostrzegłem, że właściwie nikt tak wcześniej nie grał.

Wpierw warto wyjaśnić kwestię nowatorstwa na „Marry...”. Wszystkie utwory charakteryzuje specyficzne współistnienie każdej ze ścieżek – każdy utwór jest osadzony w stałej tonacji i nie zmienia jednostajnego pulsu, wyznaczanego przez minimalistyczne bity i zapętlony bas. Partie gitary (często ograniczonej do wydawania konkretnych szmerów, sprzężeń i hałasów – Yang jest bardzo dźwiękowym gitarzystą), „zwrotki” i „refreny” płyną obok siebie, a ich współgranie momentami zdaje się być dziełem przypadku. Trudno tu o oczywisty refren (najbliżej jest „Rentboy”); mamy do czynienia raczej z powtarzaniem fraz, często będących jednym słowem czy zdaniem. Najprościej mówiąc, mamy do czynienia z hipnotycznym songwritingiem, w którym tylko pozornie nic się nie zmienia. Najbardziej radykalnym tego wyrazem jest „Waltz Real Slow”, które co prawda opiera się na repetycji basowego motywu, ale każdy instrument ma moment, w którym na chwilę zmienia tor gry – pojawiają się pojedyncze odstępstwa od reguły, które wyrażają napięcie i rozedrganie pozornego bezruchu. W ten sposób „MMT” zyskuje monolityczność godną „Loveless”, ale jest to monolit porysowany i pęknięty.

Co jeszcze dodać? Każdy, KAŻDY JEDEN JEBANY UTWÓR potwornie wrzyna się w głowę. Mógłbym wyliczać, ale zarówno wspomniane pętle basu, jak i partie wokalne Jonnine w każdym utworze są po prostu bezbłędne. Nie mówię tego o byle albumie – to dosłownie jedyny póki co taki przypadek w moim życiu. Szok. Jako wisienka na torcie przepiękne partie gitarowe dograne w kilku utworach przez Rowlanda S. Howarda (najbardziej znanego z The Birthday Party, ale na koncie ma m.in. świetne albumy solowe) i duszno-przytulna produkcja tegoż.

Na oddzielny akapit zasługuje warstwa liryczna, chociaż wolę mówić – prawilnie – o „przekazie”. Standish śpiewa zblazowanym tonem o różnych stanach napięcia seksualnego, nie wkraczając jednak nigdy na teren taniej erotyki. Znacznie bardziej intryguje ją samo występowanie seksualności, zdrada, beznadziejna miłość lub jej brak, tęsknota za niedoścignionym ideałem, niebezpieczeństwo (narkotyki i przemoc). Tematyka młodzieńczej dramy może odstraszyć ludzi, których mierżą straszliwie seriale pokroju „Skins”; niemniej, dzięki – podanej beznamiętnie, ale jednak – wyczuwalnej desperacji, teksty brzmią szczerze i bezpretensjonalnie. Są jednak moralnie dwuznaczne, bo istotnie estetyzują każdy z wymienionych wyżej tematów, a wręcz kreują obraz życia, w którym frustracja sąsiadująca z melancholią jest jak najbardziej pożądana. Nie ma tu miejsca na szczęście i spełnienie. Prawdopodobnie dlatego nie znam żadnego nastolatka, który znałby tę płytę i jej nie lubił.

Po problemach z wydaniem „Marry Me Tonight” (album wyszedł trzy lata po jego nagraniu) na zespół spadła lawina nieszczęść. Przeprowadzka z Sydney do Berlina nie była dla zespołu owocna artystycznie („dobre miejsce do mieszkania, ale złe dla procesu tworzenia”), dlatego przeniósł się na dłużej do ponurego, deszczowego Londynu. Dosłownie chwilę po wydaniu „MMT” zmarł Howard, postać najbliższa zespołowi. Ale najgorsze miało dopiero nadejść – w trakcie prac nad następnym albumem Stewart popełnił samobójstwo. Standish i Yang postanowili skończyć album jako duet.

Śmierć Stewarta, który odpowiadał za wychwalane przeze mnie chwilę temu deliryczne motywy basowe, oczywiście zmieniła zespół na zawsze. Ale ten zmieniał się już od dłuższej chwili. Zapewne przez przeprowadzkę do dwóch stolic muzyki elektronicznej, trio wciągnęło techno. Yang zakumplował się nieźle z Miką Vainio, nie dziwota więc, że „Work (Work, Work)” różni się znacznie od debiutu. Zmiana brzmienia była podobno w większości intencją zmarłego basisty. Zakładała odsączenie muzyki HTRK z koloru i przestrzeni na rzecz chłodu i klaustrofobii. Yang i Standish przyznają, że album był już w większości gotowy przed tragedią; ostatnią część pracy zajęło obsesyjne klejenie i przerabianie motywów, pozostawionych przez Stewarta na komputerze. Celem tego działania było dokończenie albumu jakoby „w trio”, z zachowaniem oryginalnej wizji całego składu, chociaż nowo powstały duet zdecydował się nagrać też zupełnie nowe utwory. Finalnie, drugi longplej HTRK cechuje głębia analogowego techno, ale przefiltrowana przez eteryczną wrażliwość i wciąż obecny model „swobodnej piosenki”. Być może jest to nawet rzecz o większej wartości artystycznej?

Na pewno mamy do czynienia z następnym etapem, jeśli chodzi o – prawilnie przypominam – przekaz. To z pewnością jedna z najbardziej ponurych płyt, jakie znam. Standish jakby dostrzegła, że erotyzowanie fatalizmu i uświęcanie dekadencji to fetyszyzm dążący donikąd. Stąd z tekstów nie zionie już perwersyjna przyjemność, lecz bolesny brak umiejętności odnalezienia się wśród modnych dzieciaków i wymuszonych romansów bez uczuć. Na pierwszy plan tematów wychodzi istota ciała. Temat poruszany na „MMT”, ale raczej nie do końca świadomie; na „Work...” ciało jest podstawą istnienia. Uczucia zastępuje wytwarzanie hormonów i mechaniczne reakcje. Obojętność wokalu, która na debiucie miała być pociągająca, tutaj oznacza faktyczną anhedonię. Najszczersze wydaje się być poszukiwanie ciała idealnego – metafora dla wiecznego niespełnienia. Nie ma żadnych konkluzji. Klubowo-korporacyjny styl życia, jakiego doświadczył zespół (Standish pracowała jako grafik) nie miał sensu, ale podczas prac nad albumem było jeszcze zbyt wcześnie, żeby wyrwać się z fascynacji nim.

Ten moment, szczęśliwie dla duetu, już nadszedł. Nowy album zespołu to świadectwo koniecznego oczyszczenia. O tym szczegółowo pisze w recenzji obok Michał Weicher. Ja dodam tylko, że dla dosyć wymagającego fana album okazał się być dobrym z kilku powodów. Po pierwsze, unika powtarzania lejtmotywów poprzednich płyt, a jednocześnie zgrabnie do nich nawiązuje. Po drugie, HTRK rzecz jasna nie zrezygnowało ze swojego modelu swobodnej piosenki; jest nawet jeszcze więcej repetycji i „dowolnych” zestawień motywów. Po trzecie, Standish nie straciła talentu do tworzenia prześladujących duszę melodii. Chociażby cudowny hook „Blue Sunshine”, w którym zresztą śpiewa o zdrowym, wewnętrznym spokoju. Super, ale już jestem ciekaw, co dalej (ale na to poczekam jakieś kolejne cztery lata).

Miłosz Cirocki (10 maja 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: nikolson
[20 maja 2014]
Dobrze napisane. HTRK to faktycznie, niezwykły zespół - uzależnia.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także