Dubeltówka #1 (Walicki/Parker)

Zdjęcie Dubeltówka #1 (Walicki/Parker)

Być może to truizm nad truizmami, ale w obrębie każdego gatunku muzycznego odnaleźć można rzeczy arcyciekawe i warte uwagi. Nieważne, czy akurat jest to genre modny (o dobrej elektronice przeczytać możemy aktualnie wszędzie, a ilość „istotnych” producentów przyrasta arytmetycznie), czy nieco przykryty patyną, jak jazz właśnie. W obliczu tak patowej (dla rzadziej omawianych gatunków) sytuacji warto sięgnąć po miotełkę i nieco odświeżyć obraz – zdjąć pajęczynę ze starszych nagrań lub pozbyć się zalegających uprzedzeń w stosunku do nowych. Idée fixe niniejszej rubryki jest zatem rekomendowanie dobrego jazzu. Z tym że zamiast rzeczoną miotełką będę posługiwał się tytułową dubeltówką.

Dwoistość zawarta w nazwie ma znaczenie – pierwsza część każdego odcinka dedykowana będzie płycie z tego roku, część druga godnej polecenia płycie z przeszłości. Bystry czytelnik bez problemu odkryje ukrytą logikę doboru par; czasem będzie to konkretny instrument, nastrój muzyki, a niekiedy też drobny szczegół, którego można się doszukać w obu wydawnictwach.

Tyle o założeniach, a teraz o efektach: w premierowym odcinku pochylam się nad nowym albumem Ola Walickiego, o którym warto pisać, bo interesująco odcina się od typowych realizacji „w swym gatunku”. Następnie, podążając tropem „lider-kontrabasista”, refleksje na temat Williama Parkera i mało znanej perełki z jego dyskografii: „Alphaville Suite…”.

Zdjęcie Dubeltówka #1 (Walicki/Parker) 1

Olo Walicki – Kot (czy też kotka?) [Instytut Kultury Miejskiej, 19 marca 2014]

Dziwnym zbiegiem okoliczności nigdy nie zdołałem zaprzyjaźnić się z muzyką Olgierda Walickiego. Odkąd sięgam pamięcią, kontrabasista sytuował się na obrzeżach moich poszukiwań. Niebieski Lotnik? W porządku, być może Walicki tworzył od 1989 roku Niebieskiego Lotnika, ale na jedynym wydanym przez grupę albumie (ujmujące „Love Surprise”) na basie zastąpił go Wojtek Mazolewski. Szwagierkolaska? Chciałbym to przemilczeć. Nagrania z Łoskotem? Kilka kapitalnych płyt (zwłaszcza koncertówka z bydgoskiego klubu Mózg), ale w świetle reflektorów przeważnie stał Mikołaj Trzaska. Współpraca z Namysłowskim? Ponownie, reflektory. Upływający czas okazał się dla Walickiego przychylny – z instrumentalisty przeistoczył się w pełnoprawnego kompozytora i jego kariera potoczyła się w interesującym kierunku. Aktualnie ma na koncie muzykę na potrzeby teatru, ścieżkę dźwiękową do filmu i słuchowisko radiowe. Interdyscyplinarną dyskografię zasila właśnie projekt z pogranicza muzyki improwizowanej i poezji: „Kot (czy też kotka?)”.

Połączenie muzyki i poezji? Nie brzmi zachęcająco, zwłaszcza gdy typowe albumy z gatunku „poezji śpiewanej” sprowadzają się najczęściej do niepotrzebnego epatowania ckliwym patosem i muzycznej sztampy najniższych lotów. Próbując wpasować się w tak określoną konwencję Walicki popełniłby życiowy błąd. Ale hej!, kto podejrzewałby muzyka wywodzącego się ze środowiska yassowego o takie pomyłki? „Kot (czy też kotka?)” świetnie broni się przed tego typu zarzutami, ponieważ jest to album w całości przemyślany – „by tak rzec”: koncept-album, 37-minutowa suita w 9 częściach na dwa harmonia, klarnety, kontrabas, perkusję i wokal (Gaba Kulka, ukrywająca się pod pseudonimem Allegra Kabuki, czyta i śpiewa poezję w kilku językach).

Pomysł Walickiego na prezentację poetów nominowanych do nagrody „Europejski Poeta Wolności 2012” może się podobać. Harmonium, obecne bezustannie w tle, wytwarza specyficzną aurę. Jednostajny szum instrumentu nadaje poezji wymiar metafizyczny; można odnieść wrażenie, że wszystkie zegary świata wstrzymały swe mechanizmy, by wsłuchać się w rytm i brzmienie słów. „To Beckettowski zabieg”, podpowiada wyobraźnia. Sporo też minimalizmu wkrada się w momentach nie-poetyckich. Olo Walicki potrafi nie tylko rozwijać cierpliwie obiecującą frazę, ale i generować iście spektralne przydźwięki, podczas gdy Wacław Zimpel, poza iskrzącymi solówkami, umiejętnie schodzi na drugi plan, by poimitować wydechem szum wiatru. Te właśnie eksperymenty i różnorodność zabiegów recytatorskich decydują o wyjątkowości albumu, który – i tu pojawia się moja dobra rada – najlepiej słuchać po pierwsze „od deski do deski”, po drugie ze znajomością sensu poezji (polskie tłumaczenia znajdziemy we wkładce do płyty).

Teaser albumu na YouTube

Zdjęcie Dubeltówka #1 (Walicki/Parker) 2

William Parker Double Quartet – Alphaville Suite: Music Inspired by the Jean Luc Godard Film [RogueArt, 2007]

1.

Żywą legendą muzyki na ogół nie zostaje się od tak, z marszu, lub dzięki jednemu szczęśliwemu spotkaniu. Chociaż zdarzają się i takie przypadki. Gdyby zapytać Williama Parkera ile musiał przejść, by znaleźć się „tu i teraz”, odpowiedziałby pewnie z przekąsem, że wystarczyło kilkukrotnie przemierzyć pieszo drogę między Bronxem a East Village. W latach 70. Parker jako dwudziestolatek regularnie wędrował tym szlakiem, nieodmiennie z kontrabasem na plecach, by spotykać się z przyjaciółmi na wspólnych sesjach muzycznych. Czy to w piwnicy teatru przy 6th Avenue, czy w Fire House – remizie zamieszkanej przez Allena „Juice’a” Glovera – grało się do rana aż do świtu. Zakamarki East Village tętniły artystycznym życiem i spotykali się tam najważniejsi muzycy nowojorskiej sceny jazzowej. Spoko, fajna wizja – grać sobie z rówieśnikami różne fantazyjne tematy, by nagle zorientować się, że na fortepianie przygrywa Ci od kilku minut nie kto inny, jak Andrew Hill.

Biografię Parkera można by skondensować do kilku przełomowych spotkań. Pierwszym takim naprawdę istotnym było poznanie Dona Cherry’ego, który niezwłocznie (bez słuchania, jak Parker gra!) zaprosił go do wspólnych występów. Ówcześnie Parker grywał głównie w pustostanach z przyjaciółmi, nigdy odpłatnie, lub uczył się w Jazz Mobile Music School. Mniej więcej wtedy zorientował się, jak różne są sposoby komponowania muzyki. Cherry grał wszystko z głowy i wymagał zapamiętywania proponowanych motywów. Inni muzycy notowali w wymyślny sposób kreski i punkty na prowizorycznych pięcioliniach. Cecil Taylor natomiast – guru muzyki wyzwolonej z wszelkich ograniczeń – stosował tradycyjny zapis. Każdy przystosowywał technikę do własnej osobowości, ponieważ w środowisku panowało powszechne przekonanie o potrzebie ezoterycznego rozumienia muzyki, sprowadzenia swych wyobrażeń o niej do elementarnych, pozbawionych złudzeń kategorii, by następnie polegać na poczuciu łączności. Odkrycie na miarę późniejszego, związanego z kolektywem AACM: że przestrzeń i cisza również są dźwiękowymi składnikami, które można modelować według własnego uznania – walnąć w gong i odczekać kilka chwil w narastającej ciszy, zamiast nieustannie, w typowym free-jazzowym ferworze, walczyć z grawitacją, by nuty nie opadały martwe na podłogę.

W Nowym Jorku młody Parker czuł się jak ryba w wodzie i być może nie zmieniałby wiele, gdyby pewnego dnia w trakcie spaceru nie zaczepił nieznajomego pytaniem: „Ty jesteś Peter Kowald, prawda?”. Kolejne przypadkowe spotkanie. To oczywiście był Peter Kowald, wiadomo, dzięki czemu kolejna nitka biografii kieruje w stronę europejskiej sceny improwizacji. Z barwnego życiorysu Parkera można w zasadzie układać logiczne szlaki w nieskończoność. W każdym razie poświęcenie, z jakim nowojorczyk wniknął w świat muzyki jazzowej, nie ma sobie równych – wystarczy spojrzeć na listę muzyków, z którymi współpracował. Z takiej ilości można już tworzyć autonomiczne państwo.

2.

Całkiem niedawno natknąłem się na nietypowy album Parkera: „Alphaville Suite: Music Inspired By The Jean Luc Godard Film”. Już sam tytuł intryguje; nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy łączenie Parkerowego free jazzu z francuską Nową Falą. W momencie pojawia się myśl – soundtrack do filmu „Windą na szafot” Louisa Malle, nagrany przez kwintet Milesa Davisa. To jednak nieco zwodnicze porównanie, bo o ile Davis wiernie „przykleił” muzykę do fabuły, o tyle Parker jedynie inspirował się „Alphaville” – przedziwnym filmowym połączeniem estetyki kryminału hard-boiled i niskobudżetowego sci-fi – próbując stworzyć substytut filmowej atmosfery.

Próba względnie udana, trzeba przyznać. Parker skompletował do nagrania dwa kwartety. Pierwszy typowo jazzowy: pomijając kontrabas – saksofon altowy (Rob Brown), trąbka (Lewis Barnes) i perkusja (Hamid Drake). Drugi w pełni żeński i smyczkowy: Julia Kent, Shiau-Shu Yu (wiolonczela), Jessica Pavone (altówka) i Mazz Swift (skrzypce). Gościnnie pojawia się też wokalistka Leena Conquest.

Kreowanie atmosfery rodem z „Alphaville” to zadanie dosyć karkołomne, ponieważ sam film można odczytywać podług kilku kluczy. Można na przykład pójść tropem konwencji filmów noir, wtedy dominujące znaczenie zyskują tematy sugerujące kryminalny „case” i zawierające ten specyficzny dreszcz napięcia. Otwierający album „Alphaville Theme” dobrze realizuje tego typu zamysł – upbeatowe unisono smyczków mogłoby obrazować kulminacyjną ucieczkę Fordem Galaxy lub panoramę tętniącego życiem miasta przyszłości, z wszechobecną technologią, która roztacza złowrogi nastrój. No tak, ale dystopijna przyszłość wg Godarda to raczej brutalistyczna architektura Paryża połowy XX wieku, samotność, surowe wnętrza i ciągnące się w nieskończoność korytarze, skąpo oświetlone jarzeniówkami. Temat główny szybko przemienia się w przeplatankę saksofonu i trąbki z wyczuwalnym pulsem „spacerującego” basu. Kwartet smyczkowy momentami popada natomiast w jakieś podejrzane rozrzewnienie, kwiecista melodia oddziela sekcje czystej improwizacji w sposób nie do końca „noir”. Wszystko wskazuje na to, że Parker słusznie odczytał „Alphaville” niczym karykaturę, pastisz gatunku, genialny misz-masz poetyk, spajany w całość postacią Lemmy’ego Cautiona, zimnokrwistego detektywa i głównego bohatera, który parodiuje samego siebie z poprzednich, konwencjonalnych kryminałów.

Kolektywne improwizacje w ramach dłuższych utworów są wyjątkowo gęste, dobrze oddają klaustrofobiczny charakter technokratycznego świata, ale za prawdziwe serce suity należy uznać dwuczęściową, krótką balladę „Natacha Theme”. Leena Conquest wyśpiewuje tu frazy bezpośrednio odnoszące się do kolejnej warstwy filmu Godarda – tematu miłości w czasach emocjonalnej cenzury. Przybywającego z Nueva York do Alphaville detektywa mogłaby przywitać desperacja bijąca ze słów: „I can’t believe / your world is gone”, totalitaryzm niszczący przejawy człowieczeństwa punktuje „They have killed all the poets / who have cried for the world / and the children who wore numbers”. W Natachy (granej przez Annę Karinę) budzi się w końcu świadomość własnych uczuć, a my słyszymy: „It’s for you, there’s a sunrise / flowers grow in your womb / when they blossom, song is born”. Parker skondensował tu wątki fabularne, które uznał za znaczące, po czym wyłożył je w formie emocjonalnego szarpnięcia, przerywającego ciągłość instrumentalnych pasaży. Nastroje grozy i zwątpienia niczym zjawy pozostają gdzieś w strukturach kolejnych utworów.

Nawet odcinając na chwilę związki z filmem, „Alphaville Suite” to jedno z najbardziej „kinematograficznych” dokonań Parkera w całej karierze. Swoisty hołd dla francuskiej Nowej Fali w postaci koncept-albumu, w którym zamiast czystej muzycznej ekstazy znajdziemy kompozycje, które mają oddać natężenie obrazu i fabuły. Trudno sobie wyobrazić słuchanie albumu bez kalejdoskopu scen z arcydzieła Godarda w wyobraźni. To bodaj najlepsza z możliwych rekomendacji.

Fragment albumu na stronie wydawnictwa RogueArt

Michał Pudło (17 kwietnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Michał Pudło nzlg
[17 kwietnia 2014]
Z Kaszebe nie miałem jeszcze styczności, ale po "Kocie" z pewnością posłucham (nawet dla samego Kuby Staruszkiewicza, który na "Kocie" wyjątkowo plastycznie operuje perkusją, o czym niestety w recenzji nie wspomniałem).
Gość: Masło
[17 kwietnia 2014]
z tych trochę mniej jazzowych rzeczy Ola W. polecam zwłaszcza piękną płytę Kaszebe (m.in. OW, Kuba Staruszkiewicz, Piotr Pawlak z Kur oraz kompletnie wtedy nieznana ... Kari Amirian na wokalu), świetna rzecz, warto sprawdzić!
Gość: Michał Pudło nzlg
[17 kwietnia 2014]
No oczywiście! Skleiło mi się z Niebieskim Lotnikiem. Już poprawione. Dzięki serdeczne
Gość: KWójcik
[17 kwietnia 2014]
Ciekawy artykuł i pomysł na cykl, ale w Łoskocie nigdy nie grał Mazzoll, a jeśli już to w świetle reflektorów stał Mikołaj Trzaska. Btw, świetna płyta "Śmierdzące kwaituszki"!
Pozdr.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także