Kamera obskura, czyli o muzyce w filmach. Odc. 1: „American Hustle”

Zdjęcie Kamera obskura, czyli o muzyce w filmach. Odc. 1: „American Hustle”

Kamera obskura to nowy cykl, w którym będę podejmował próby pisania o muzyce w szeroko pojmowanej sztuce filmowej. Na pierwszy ogień idzie głośny „American Hustle” z dziesięcioma nominacjami do Oscara na koncie.

„American Hustle”, reż. David O. Russell

Podczas sprzeczki Irvinga Rosenfielda z Richim DiMaso, drugi z mężczyzn okrutnie znieważa swojego rywala, mierzwiąc jego misternie doklejany tupecik na przerzedzonej czuprynie. Wszystko z powodu niejakiej lady Edith, która stała się obiektem zazdrości Rosenfielda, po tym jak zaczęła romansować z agentem DiMaso. Emocje jednak za moment ostygają, bowiem bohaterowie mają udać się na spotkanie z wpływowym politykiem, którego planują sprowokować do przyjęcia łapówki. Po chwili cała trójka przemierza elegancki hol, otoczony szpalerami hotelowych drzwi. Kamera najeżdża w trybie slow-motion na twarze pewnie podążających bohaterów. Słyszymy charakterystyczne solo na organach Hammonda. „Times are hard...”, zaczyna śpiewać David Palmer. Jesteśmy w domu. To Steely Dan akompaniuje jednej z pierwszych scen głośnego „American Hustle” Davida O. Russella. I chociaż „Dirty Work” było akurat jednym z niewielu skrytykowanych kawałków Amerykanów w naszym przeglądzie, to jednak w połączeniu z obrazem i kontekstem filmu utwór nabiera wzniosłości, którą docenią nie tylko regularni czytelnicy Screenagers czy zaznajomieni z klasyką soft-rocka lat 70-tych, ale i wszyscy wyczuleni na kompozycyjne piękno.

Wspomniana wzniosłość pomaga wytrwać w seansie do samego końca.Nie bez przyczyny recenzenci wskazują ścieżkę dźwiękową jako jeden z czołowych atutów filmu. Warto zwrócić uwagę, że muzyka (zarówno diegetyczna jak i niediegetyczna) w „American Hustle” świetnie konweniuje z przebiegem akcji i dramaturgią scen. Utwory są połączone z obrazem w taki sposób, że pozwalają kompozycjom wkradać się do filmu co jakiś czas niepostrzeżenie, wpływając na naszą percepcję. Muzyka nie jest tutaj bowiem żadnym naddatkiem marketingowym (choć fakt jej doboru został oczywiście umiejętnie wykorzystany przy promocji filmu), a w odróżnieniu od blockbusterów opierających swój sukces na muzycznym aspekcie filmu – tj. „Mamma Mia” – w produkcji Russella nie chodzi tylko o wskrzeszanie przebojów poprzez ich ekspozycję, bazujące na prostym przekonaniu, że publiczność kocha te piosenki, które zna (co akurat w wielkobudżetowych produkcjach jest chwytem powszechnie stosowanym). Tym samym, mimo że soundtrack wybrukowany jest gwiazdami lat 50-tych, 60-tych i 70-tych, w większości zawiera te mniej rozpoznawalne przeboje. Nie jest to też disco-lokomotywa (sformułowanie „disco” przywoływane jest praktycznie przez każdego recenzenta filmu, choć oczywiście w kontekście kreacji aktorów, a nie warstwy dźwiękowej) w stylu „Saturday Night Fever”, której spodziewałem się przed pierwszym kontaktem z filmem (utwór Bee Gees pojawia się tylko raz, w dodatku jest to balladowe „How Can You Mend A Broken Heart”, a funkowym sznytem urozmaica film właściwie tylko „Papa Was A Rolling Stone” The Temptations).

Muzyka towarzyszy narracji nie tylko poprzez przywoływanie ducha epoki, nadając kolorytu i dynamizmu scenom, tak jak w przypadku równie głośnego ostatnio „Wilka z Wall Street” Scorsese (który poniekąd mocuje się z podobną tematyką, choć ujmuje ją w zupełnie inny sposób), ale przede wszystkim stanowi jeden z elementów dekoracji. Bywa rekwizytem, tak jak w „Utalentowanym Panu Ripleyu”. Ale to, co w obrębie muzyki z filmu Russella jest najważniejsze, to fakt, że tworzy ona także spójną wizję, odwołując się częściowo do założeń samego scenariusza. Abstrahując od wydźwięku dwóch przytoczonych wyżej produkcji filmowych i wydarzeń, które przedstawiają, z „American Hustle” łączy je jazz, a zwłaszcza okolice bebopu i swingu. Nie jest przypadkiem to, że głównych bohaterów w filmie Russella scala miłość do Duke’a Ellingtona. Ich pierwszej randce towarzyszy odsłuch płyty „Live At Newport” i wspólny zachwyt nad „Jeep’s Blues”, który to utwór Ellington skomponował z myślą o umiejętnościach swojego nadwornego saksofnisty altowego Johnny’ego Hodgesa. Irving i Sydney rozkoszują się przy jego dźwiękach, co możemy potraktować jako metaforę ich wzajemnej namiętności. Ale zważywszy na fakt, że ta sama kompozycja pojawia się już na samym początku filmu, możemy postrzegać ją jako kluczowy element całej ścieżki dźwiękowej. Jak podpowiada sam tytuł utworu, większość kawałków, które współgrają z narracją „American Hustle”, silnie bazuje na bluesowym rdzeniu, który żywo tętnił w muzyce okołorockowej czasów przedstawionych w filmie (a nawet obecny jest we współczesnych utworach wykorzystanych w „American Hustle”, tj. w „White Rabbit”, wykonywanym przez wokalistkę o imieniu Maysaa Karaa czy w „Live To Live” autorstwa Chrisa Stillsa). Jednak biorąc pod uwagę, że Russell podjął się dekonstrukcji fasadowości bohaterów wyśmiewając ich sztuczność (polegającą na codziennym przywdziewaniu masek), to i zawarte w filmie nawiązanie do bluesa czynione jest w sposób przewrotny, bo czerpie z jego pochodnych w wersji glamour, wymuskanych w swojej formie. W końcu Duke był mistrzem muzycznych miniatur i wybiegał swoimi kompozycjami poza granice gatunku. A wspomniani na wstępie Fagen i Becker? Nie od dziś wiadomo, że dopieszczali swoje dzieła z ogromnym pietyzmem, korzystając przy okazji z całego dobrodziejstwa ówczesnych studyjnych możliwości. „Does Anybody Really Know What Time It Is?” popularnego niegdyś Chicago to przecież, mimo nieoczywistego preludium, iście wymuskany broadwayowy swing (piosenka towarzyszy pierwszemu spotkaniu Irvinga z Sydney), do tego pojawia się wczesny Elton John („Goodbye Yellow Brick Road”), cwaniak Sinatra („The Coffee Song”), a nawet przerysowane glam-rockowe wcielenie Davida Bowiego („The Jean Genie” – utwór o mocy równej „John, I’m Only Dancing”).

Przedstawieni w filmie bohaterowie celowo rozsypują się, a muzyka, która zwraca uwagę na to, że są oni szkicowani grubą kreską, wybrzmiewa w głowie odbiorcy jeszcze długo po seansie. Poza wspomnianą integralnością ścieżki dźwiękowej z wydarzeniami na ekranie, „American Hustle” można traktować jako błyskotliwy Jukebox - przekrojowy akompaniament amerykańskich imprez dla klasy średniej lat 70-tych. Pozwala on przypomnieć sobie wczesne Electric Light Orchestra i obecność czarnego pierwiastka w ówczesnej muzyce z przedrostkiem „soft”. A to, że jest przy okazji kinem na naprawdę przyzwoitym poziomie, to już temat na odrębną analizę krytyczną.

Rafał Krause (24 lutego 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także