Worek z płytami #1/2014
Już trzeci tydzień lutego, a jak pewnie zdążyliście się zorientować, w tym sezonie nie pojawiło się na Screenagers zbyt wiele recenzji płyt. Żeby być precyzyjnym – dokładnie jedna. Postanowiliśmy poeksperymentować: zamiast publikacji kilkunastu osobnych recenzji, oferujemy wam paczkę z krótkimi recenzjami płyt z tego roku. Oczywiście, jeżeli pojawi się album, który wstrząśnie redakcją, na pewno poświęcimy mu więcej miejsca w dziale Recenzje.
Alcest – Shelter
Neige i Winterhaler zdecydowanie złagodzili dotychczasowe brzmienie, rezygnując z metalowych naleciałości na rzecz delikatnych kompozycji w stylu zamykającego „Ecailles de lune” „Sur l’ocean couleur de fer”. O ile jednak wspomnianą balladę wciąż cechowała charakterystyczna dla dotychczasowych nagrań Francuzów ponura atmosfera, o tyle z nowych kawałków bije teraz ciepło. Album nagrano przecież w Islandii, w studiu należącym do Sigur Rós, co szczególnie łatwo wychwycić, słuchając „Delivrance” czy „Voix sereines”, ba, tracklista kryje w sobie nawet niespodzianki pokroju „La nuit marche avec moi”, uwodzącego prostą, ale zgrabną gitarową melodyjką, utrzymaną w wakacyjnym klimacie à la Kings Of Convenience. Wszystkie te miłe motywy wynurzają się jednak z shoegaze’owej magmy i właśnie jako swoisty hołd dla inspiracji lidera, takich jak Slowdive (Neil Halstead udziela się nawet gościnnie w „Away”) czy My Bloody Valentine (ubarwiany specyficznymi przesterami utwór tytułowy) należałoby chyba krążek interpretować. Mimo ambiwalentnych uczuć wielu sympatyków grupy odnoszę wrażenie, że wolta stylistyczna skutecznie ochroniła ją przed upadkiem w artystyczny marazm. Kto wie, może panowie pójdą teraz ścieżką wytyczoną np. przez Boris? (Wojciech Michalski)
Bohren & Der Club Of Gore – Piano Nights
Znów jest depresyjnie, mrocznie i grobowo, mimo że, tak jak w przypadku „Geisterfaust” i „Dolores”, z tyłu głowy może nieustannie uwierać świadomość powielania przez grupę patentów, które w latach dziewięćdziesiątych wyniosły ją na szczyt. Ale c’mon: co z tego, że „Irrwege” bądź „Ganz leise kommt die Nacht” to tylko kolejne wariacje na temat „Midnight Walker” czy „On Demon Wings”, skoro gdy ktoś zapali w nocy świeczkę, zgasi światło i puści „Piano Nights” bardzo głośno (no, może nie na tyle, żeby rozjuszyć sąsiadów), diachroniczne dylematy będą ostatnim, nad czym przyjdzie mu się zastanowić. Alternatywę dla chałupniczych eksperymentów stanowi zderzenie się z muzyką Niemców w wersji live: po ich szalenie klimatycznym, katarktycznym wręcz występie na zeszłorocznym OFFie pozostaje mi tylko zacytować popularne wśród fanów: „Still not bohred with them after all these years”. (Wojciech Michalski)
The Crystal Method – The Crystal Method
Mimo że w big-beatowym starciu Europy z Ameryką bliższa była mi zawsze reprezentująca Stary Kontynent frakcja brytyjska (The Chemical Brothers, The Prodigy czy Meat Beat Manifesto), trzy pierwsze albumy Jordana i Kirklanda wciąż darzę sporym sentymentem, spotęgowanym jeszcze przez niezły koncert TCM na warszawskim Orange’u. Niestety, obok niegłupiego konceptu bombardowania breakbitami i modulacjami nowy materiał zniechęca sączącą się z tracków pretensjonalnością, przerostem formy nad treścią, przez co sam duet sprawia wrażenie walczącego o byt, tyle że rynkowy, równie desperacko jak odgrywany przez Roberta Redforda bohater niedawnego „All Is Lost”. Doszukując się jednak jakichś pozytywów, można przypuszczać, że „Sling The Decks”, „110 To The 101” czy „Jupiter Shift” całkiem nieźle sprawdziłyby się jako kolejny w cv muzyków niezobowiązujący soundtrack do losowej samochodówki – instrumentale nie są tu aż takie złe. Znacznie gorzej robi się, gdy do, nomen omen, głosu dochodzi pierwiastek ludzki: niemal wszyscy z udzielających się na featach gości (na szczególne wyróżnienie zasługuje Dylan Eiland w „Storm The Castle”) dwoją się i troją, by do reszty popsuć nam zabawę. I pomyśleć, że kiedyś, bez zbędnego wydziwiania, był w tym wszystkim taki klimat. (Wojciech Michalski)
Have A Nice Life – The Unnatural World
Wiele lat po dwupłytowym lo-fi potworze jakim było przyciężkie, ale jakże elektryzujące „Deathconsciousness”, otrzymujemy follow-up, który (trzeba przyznać) jest kontynuacją, jakiej można było się spodziewać. Zespół z Connecticut wciąż gra muzykę mroczną, tajemniczą, mglistą, gęstą w gitarowe faktury i nie znającą pojęcia przejrzystej produkcji.
Minimalne różnice jednak są, tylko raczej nie na lepsze. Na pewno zrezygnowano z ambientów i dłuższych pasaży instrumentalnych, zrezygnowano też z różnorodności. „The Unnatural World” jest bardziej zwarte, przez co nie obfituje w jakieś szczególnie wybijające się fragmenty. Choć są wyjątki, bo za taki należało uznać osadzony na mocnym kopniaku „Defenestration Song”. Większość utworów charakteryzuje się jednak powolnym, ciężkim rytmem i duszną atmosferą, co specjalnie nie wyróżnia tej płyty na tle innych doomowych produkcji.
Uczciwie w kontekście tej monotonii prezentuje się kawałek ostatni, najwolniejszy, najbardziej monochromatyczny, przepływający przez prawie dziewięć minut jak złowieszcza chmura, która nie przynosi ani kropli deszczu. Paradoksalnie ten cichy i rozrzedzony utwór jest lepszy od poprzedzających go hałaśliwych i topornych propozycji zespołu. (Michał Weicher)
I Break Horses – Chiaroscuro
Szwedzką smykałkę do przebojowych piosenek można w zasadzie traktować w kategoriach paradygmatu – zeszłoroczne wydawnictwa iamamiwhoami, Sally Shapiro czy The Embassy są tylko kolejnym dowodem na to, że od wczesnych lat sześćdziesiątych ewolucji na tym polu podlegała wyłącznie forma. Ewoluował też sztokholmski duet (Maria Linden i Fredrik Balck), urozmaicając leniwą, acz urokliwą strukturę debiutu zdecydowanie większą dawką dynamiki. Kierunek zmian okazał się trafiony, gdyż show na Chiaroscuro kradną zwłaszcza trzy taneczne numery: euforyczne „Faith”, melodyjne „Denial” oraz przykuwające uwagę świetnym refrenem „Weigh True Words”. Przyjęcie tak jednowymiarowej optyki byłoby jednak krzywdzące, co sygnalizuje już sam tytuł, odnoszący się do zróżnicowanego naświetlenia poszczególnych fragmentów dzieła malarskiego. I rzeczywiście, obiecanej zabawy odcieniami znajdziemy tu całkiem sporo: od eksponowania tych najcieplejszych, jak w wywołującym skojarzenie kooperacji Lany del Rey ze starym The Knife „You Burn”, przez chłodniejsze, w stylu podejrzanie przypominającego Purity Ring „Berceuse”, po stanowiące trudną do zidentyfikowania eksperymentalną mieszankę, jak np. rozedrgane „Medicine Brush”. Kto wie, czy nie najrówniejszy z okołopopowych długograjów, z jakimi miałem do czynienia w styczniu. (Wojciech Michalski )
Jacaszek – Pieśni
Kiedy Michał Jacaszek wydawał „Treny”, trudno było przejść obok tego materiału obojętnie. Ciężki kulturowy bagaż Kochanowskiego nie ciążył na tamtej płycie, a udało się wręcz przy pomocy klasycyzującej elektroakustyki wyczarować nastrój perfekcyjnie korespondujący z żałobnym charakterem pierwowzoru. Informacje o tym, że tym razem Jacaszek zabrał się za reinterpretację klasycznych pieśni religijnych, mogły więc budzić spore nadzieje. Szczególnie, że sama materia tychże pieśni aż prosi się o twórcze przefiltrowanie.
No i okazuje się, że potencjał ten nie został akurat w tym przypadku do końca wykorzystany. Jacaszek zdecydował się bowiem na dość zachowawcze rozwiązanie, jakim jest zagranie pieśni w wersji instrumentalnej. Patenty, które świetnie grały na „Trenach”, zostały w „Pieśniach” po prostu powtórzone, z tą różnicą, że tym razem w takich samych aranżacjach otrzymujemy powszechnie znane utwory religijne. Jest może więcej niskich dźwięków, więcej dronów i glitchów (szczególnie w początkowych fazach utworów), ale gdy wchodzą smyczki intonujące melodię, można odnieść wrażenie, że materiał wyjściowy został w niewielkim stopniu zmodyfikowany i niewiele się też od „Trenów” zmieniło. Dlatego też najbardziej wyróżniającym się in plus utworem jest kończąca całość „Bogurodzica”, w której autor bardzo długo i powoli rozwija zniekształcony przez liczne trzaski, szmery i techniczny ukrop temat, podjęty tym razem przez prawdziwy wokal. Tym bardziej szkoda, że reszta utworów nie została w ten sposób potraktowana. Być może ciekawsze pod względem artystycznym byłoby wydanie przez Jacaszka „Katalogu drzew”, który można było usłyszeć na zeszłorocznym Unsoundzie i który prezentował się wybornie. (Michał Weicher)
Katy B – Little Red
Debiut był lepszy, a już na pewno lepiej ułożony pod kątem jakości materiału. Nigdy nie zrozumiem po co, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, wypychać albumy kompozycyjnymi półproduktami, a już totalnym bezsensem jest lansowanie wersji Deluxe jako podstawowej. To główny zarzut, jaki mam do „Little Red”.
Skoro zaczęło się nieprzyjemnie, to idźmy dalej tą drogą: w drugiej/bonusowej części poza 90’s-owym „Wicked Love” nie dzieje się właściwie nic ciekawego; już pal licho powtarzalność i schematyczność 2/3 końcówki, dobrze zapowiadające się utwory zabijane refrenami („Still” czy „Sapphire Blue”), ale domagam się wyjaśnień w sprawie kuriozum o nazwie „Emotions” – to jest Viva Club Rotation, rok 2001. No ale dobra, są też tutaj momenty bardzo mocne.
Przede wszystkim sympatyczna Brytyjka zrobiła godny odnotowania postęp w operowaniu wokalem, najlepiej widoczny w kapitalnym, wzniosłym (Katy B?) „Crying For No Reason”, ale nie tylko – sprawdźcie jak w „I Like You” wokal wyciąga bit George'a FitzGeralda, czy płynność zwrotek i refrenu „All My Lovin'”. Katy bardzo dobrze radzi sobie w znanych sobie okołogarażowych klimatach (patrz otwierający „Next Thing”, a zwłaszcza znane już od roku „Aaliyah”, mistrzowsko zrealizowane wraz z Jessie Ware). Jest tu trochę solidnego materiału, zwłaszcza seria indeksów 3-6, szkoda jedynie, że tak mało i ginie to w przeciętności. (Dariusz Hanusiak)
Karol Schwarz All Stars - Hi, Mom!
Hi, Mom!
Smutno tu i duszno, drzewa inne rosną, szaleństwa nikt nie zna tu. Przesłuchałem właśnie płytę mojego ulubionego Karol Schwarz All Stars, przeczytałem w internecie przeważnie pozytywne opinie na jej temat, no i niemalże tonę we łzach – bo jestem sam. Trafia mnie szlag. Wiele z tego, co ceniłem na dwóch ostatnich albumach, okazało się niepotrzebną kruszyną, rzuconym w złe gniazdo ptakiem. Dlaczego moich nie chcieli uszek i doprowadzeni do ostateczności, błagający o przesłuchanie z litości (slogan reklamowy „na tę płytę nie czekał nikt”), porzucili wolność, wolność i swobodę, ruszając drogą wydeptaną przez shoegaze’owych maruderów, pałętających się na obrzeżach walki o nową, lepszą muzykę?
Oj, ludzie, ludzie, co wy tu robicie? Dlaczego zastępujecie prowokację przewidywalnością, dadaistyczne melorecytacje Albrzykowskiego dobrymi, ale szalenie konwencjonalnymi wokalami Schwarza i Kuźmy? Czemu, na nieszczęście dalekie, chropowatość kompozycji owijacie lnianym ręcznikiem, haftowanym, barwnym jak kwiat? Po co te troski i ciągłe starania, dawnych piosenek nowe nagrywania („Simple Happy Song For Christmas”)? Czemu, w gruncie rzeczy młodymi ludźmi będąc, w utworach „Cudy I” i „Cudy II” prezentujecie się jak oddział stetryczałych hipisów, przysypiających podczas cotygodniowej medytacji na zajęciach Dzielnicowego Kółka Przyjaciół Orientu? Jedynie brzmienie gitar, uczuciem jeszcze tchnie, jedynie kilku pieśni (a szczególnie „Letter To”), słuchać się znowu chce. „Hi, Mom” dać trochę ciepła umie, lecz zginie w dźwięków tłumie. Cóż z tego, że to wciąż niezła, momentami melodyjna, momentami niepokojąca, czasem hipnotyczna, utrzymana na solidnym poziomie, „alternatywna” produkcja? Można tę płytę polubić, ale miłości szczerej nie ma.
Gdy krasnoludki zbierali polne, słońce im włosy złociło ogniem. (Piotr Szwed)
James Vincent McMorrow – Post Tropical
Flaming i niedźwiedź polarny. Góra lodowa i palmy. James Vicent McMorrow chce nas zabrać na swoim drugim albumie w post(?)-tropiki; do krainy tajemniczej, lecz koniec końców tylko z nazwy. Niedawno obserwowaliśmy podobną historię w podobnej stylistyce: artysty, który debiutował skromnie, po czym chciał dokonać czegoś „większego”. O ile moja ocena wolty Justina Vernona jest jednoznaczna, tak w przypadku Jamesa McMorrowa moje stanowisko jest zdecydowanie bardziej niejednoznaczne, a relacje skomplikowane. Stylistykę „Post Tropical” mógłbym spokojnie wrzucić do wora niemczyk-core (co w takim samym stopniu rodzi moją sympatię jak i budzi krytycyzm). Nie mogę się wyswobodzić z myśli, że słucham przerywnika w oczekiwaniu na nowe Bon Iver, Grizzly Bear czy Sufjana: słyszę za mało McMorrowa w McMorrowie. I nie jest to zarzut o naśladownictwo, a bardziej zarzut co do niektóych fragmentów płyty.
„Post Tropical” trapi podobny problem co „Anxiety” Autre Ne Veut. Po fantastycznym otwarciu płyty („Cavalier” to taka fikcyjna kolaboracja Blake’a i Vernona, którzy robią swoje „Play By Play”, nad którą McMorrow myślał pół roku zanim napisał pierwszą nutę) nie udaje mu się wytworzyć takich napięć na przestrzeni całego albumu. Irlandczyk podobnie jak Arthur Ashin czy Anthony Gonzalez ma skłonność do przesady. Im bardziej w nią popada, im bliżej dochodzi do skrajności, tym bardziej jego muzyka gryzie. Puentą niech będzie przebieg utworu tytułowego: nijaka środkowa część przeistacza się w cudowną codę, przy której gdzieś tam wewnątrz mnie następuje kojąca odwilż. Czy znacie „Sky Blue” Petera Gabriela? (Sebastian Niemczyk)
Rainer Veil – New Brutalism [EP]
„New Brutalism” nie jest, jak można by wydedukować, nazwą nowego projektu Kuby Ziołka, ale tytułem drugiej EP-ki brytyjskiego duetu Rainer Veil. Po niezłym debiucie, na którym Anglicy eksplorowali rejony eksperymentalnego jungle i techno, na swojej kolejnej produkcji także kontynuują ten wątek, tylko w odcieniu bardziej minorowym. O ile wcześniej do ich kompozycji wkradało się ciepło (majaczące melodie i tęskne wokale), to najnowsza EP-ka ledwie muska przebijające się promienie słońca jedynie w nieoczywistym „Strangers”, nawiązując do dzieł Boards Of Canada hauntologicznym klawiszem. Nie bez znaczenia pozostaje ciągle fakt związania z labelem Modern Love, bo na „New Brutalism” inspiracje Andy Stottem są jeszcze silniejsze, niż miało to miejsce na poprzednim krążku. Więcej tutaj patosu i ciężaru, co związane jest z traktowaniem słuchacza gęstym dronem lub ambientowym tłem. Nie ma się co zresztą dziwić, skoro panowie chcieli muzyką oddać charakter brutalistycznej architektury (na okładce został umieszczony dworzec autobusowy w Preston, niedaleko którego Dan Valentine miał okazję mieszkać), a nawet zasugerować wątek polityczny (vide: otwierający krążek „UK Will Not Survive”) – próbę zilustrowania deprawacji liberalnego społeczeństwa i iluzorycznej wolności. Nowe dokonania Rainer Veil to utwory w pełni świadome, które próbują uchwycić niepokoje post-internetowego świata, o świetnej grze barw i ciekawej, łamanej perkusji. Niestety tracą trochę na wartości przez swoją wtórność. Stanowią jednak zaczątek jakiejś większej historii, warto zatem poczekać na wydawnictwo długogrające. (Rafał Krause)
Shackleton – Freezing Opening Thawning
Sam Shackleton kontynuuje rozwijanie swojego pomysłu na etnofuturyzm. Współzałożyciel Skull Disco Records (obecnie wydający we własnej oficynie Woe To The Septic Heart) kazał długo czekać na nowe wydawnictwo, od czasu wyśmienitego „Music For The Quiet Hour/The Drawbar Organ EPs”. Co nie oznacza, że w tym czasie leniuchował, zajęty był bowiem intensywnym koncertowaniem, w przerwach zaś misternie układał polirytmiczne partie bębnów (ponoć proces trwający u niego czasem miesiącami). Świadkowie jego wyczynów scenicznych mogli się na własnej skórze przekonać o zasięgu wizji Anglika, która jednocześnie hipnotyzuje i wprawia w paranoję, a zarazem porywa w taneczny wir.
Shackleton idzie w zupełnie innym kierunku niż ekipa Acid Arab (grająca techno z modnymi ostatnio wpływami orientalnymi) czy też tacy twórcy elektroniki, jak Demdike Stare czy Actress. Zdecydowanie bliżej mu do Steve’a Reicha i Muslimgauze’a, jak gdyby próbował znaleźć punkt równowagi poprzez budowanie minimalistycznych struktur, kreowanie atmosfery rytuału. Mimo ciągłego zbaczania z udeptanych ścieżek, Shackleton ciągle zdaje się pamiętać o swoich basowych korzeniach, więc miłośnicy łamiącego żebra sub-bassu (połowa „Silver Keys”) również powinni być zadowoleni. Shack ogólnie jest jednym z niewielu ludzi na planecie, którym udaje się jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko, recenzenci wychwalają jego artystyczne aspiracje (btw. co za świetna okładka!), a jadąca wiara na koncertach potwierdza, że mamy do czynienia z najwyższej próby muzyką taneczną. (Krzysztof Krześnicki)
Thee Silver Mount Zion Memorial Orchestra – Fuck Off Get Free We Pour Light On Everything
Eksces, czyli zbytek, paradoksalnie nigdy nie był przyjacielem post-rockowców. Wystarczyło tylko nieznacznie zapędzić się w rozbuchanie i przeciążyć muzykę natłokiem instrumentacji, by cała misternie budowana konstrukcja (i napięcie) zawaliły się niczym Wieża Babel wśród bieganiny spanikowanych native-speakerów. Na szczęście Efrim i jego skład, czyli (w skrócie) A Silver Mt. Zion, sprawnie kontrolują zapał i równoważą swoje utwory. „Fuck Off…” nie popada ani w przesadę, ani w ascezę, innymi słowy sytuuje się w punkcie, w którym powinniśmy jako słuchacze poczuć się komfortowo. Nie aspirując do niczyjego panteonu, A Silver Mt. Zion tworzą w gruncie rzeczy proste, melodyjne, przyciężkawe utwory w estetyce post-rockowej, nieraz celtycko i orientalnie brzmiące, a nawet nieco punkowe w duchu. Dowodem quasi-tytułowa kompozycja, ze swą w elipsę ułożoną melodią i prawie stadionowym refrenem, gdzie skromne ozdobniki sekcji dętej dowodzą dobrania przez zespół odpowiednich proporcji.
Timbre głosu Efrima Menucka niezmiennie przywodzi na myśl Wina Butlera ze znanego wszystkim zespołu, co skłania mnie do złośliwego stwierdzenia, że „Fuck Off…” byłby najlepszym albumem Kanadyjczyków (tych w domyśle) od czasu „Neon Bible”. Tymczasem jest najlepszym albumem Kanadyjczyków (tych, o których piszę) od czasu „Horses In The Sky” z 2005 roku. (Michał Pudło)
Warpaint – Warpaint
„Exquisite Corpse” bardzo lubiłam za różnorodność i minimalizm, których osnowę stanowiły plamy dźwięku i cicha produkcja; „The Fool” za równowagę objawiającą się w tym, że jeśli wokal i gitara prowadząca wybrzmiewają pogłosem, to gitara rytmiczna już nie musi. Pewien produkcyjny rygor „The Fool” trzymał brzmienie płyty w ryzach. Poza tym wówczas tkwiło w połączeniu dynamizmu post-punkowej sekcji rytmicznej i dream popowego, subtelnego wokalu coś prawdziwie świeżego. W świetle tego skromnego, ale wyrazistego dorobku, drugi długograj grupy rozczarowuje (i można by w odniesieniu do niego użyć jeszcze wielu słów z przedrostkiem „roz-”).
Kunszt „The Fool” polegał na gatunkowym, rytmicznym, a także instrumentalnym urozmaiceniu, co zaowocowało znakomitą drugą połową albumu. I na „Warpaint” nie brak różnorodnych elementów, toną one jednak w odmętach pogłosu, dream popowych chórków i minorowych gitar (słowem: tego, co typowe dla Warpaint), zestawionych z trip hopowym rytmem. Niespotykane u dziewczyn wcześniej pomysły i frazy (takie jak lo-fi początek „Go In” czy końcówka „Biggy”, przypominająca „Severant” Kuedo) błądzą, nie znajdując ciekawego rozwiązania. Tego najbardziej brakuje mi na „Warpaint”: niespodzianek, kompozycyjnych zwrotów takich jak w przypadku „Composure” z „The Fool”, gdzie metrum rodem z „Pandory” Cocteau Twins przechodziło w taneczny jam w nieoczekiwanym związku zgody. Tymczasem self-titled grzęźnie w jednostajnym bicie i nadmiarze reverbu, które zamiast kołysać do snu, po prostu usypiają. (Anna Szudek)
Komentarze
[3 marca 2014]
Liczę na wyrozumiałość i dziękuję tym którzy pomagają. ;)
[3 marca 2014]
[1 marca 2014]
[28 lutego 2014]
[26 lutego 2014]
[24 lutego 2014]
[24 lutego 2014]
[24 lutego 2014]
[21 lutego 2014]
[21 lutego 2014]