Flesz 28/10/2013: R.I.P. Lou Reed

Zdjęcie Flesz 28/10/2013: R.I.P. Lou Reed

Zmarł Lou Reed. I wiecie co? Ja wiem kim był Lou Reed, Wy też to raczej wiecie, więc oszczędźmy sobie drętwego wprowadzenia w biografię i arkana twórczości. Zwłaszcza, że nie sposób zrobić tego zgrabniej niż Janek Błaszczak na łamach internetowych stron „Tygodnika Powszechnego”. Poza tym nasze Facebooki zaroiły się w mgnieniu oka od epitafiów bliższych i dalszych znajomych, dla których lider The Velvet Underground był najwyraźniej artystą fundamentalnym. No, ale czy zdajecie sobie sprawę, że bez Reeda nie byłoby całego rocka alternatywnego? Podobno płytę z bananem kupiło niewiele osób, ale każda z nich… Dość!

Dla mnie osobiście śmierć Reeda wiąże się w pierwszym odruchu z zaskoczeniem. Nie żebym prowadził listę gwiazd rocka wybierających się na tamten świat, ale Lou akurat zupełnie nie kojarzył mi się z rozsypującym się, schorowanym dziadziem, który jedną nogą jest już po drugiej stronie rzeki. Nie wiedzieć skąd w ogóle bierze się takie postrzeganie spraw, w końcu cóż możemy wiedzieć o rejestrach medycznych sędziwych znakomitości rocka. Ale skoro w tak świetnej formie jest dziś David Bowie, to czemu nie miałby jej podzielać debiutujący w tym samym 1967 roku Reed. Wprawdzie jego pomysły i alianse artystyczne w ostatnim dziesięcioleciu niejednego fana wystawiły na ciężką próbę, by wspomnieć tylko o najgłośniejszych koalicjach z Metallicą i The Killers, ale to jeszcze nie powód, żeby wątpić w witalność samego człowieka. A tu...

Nikt dziś nie będzie rozwodził się nad tym, że ostatnią ważną płytę Lou Reed wydał... chyba przed poczęciem większości obecnych czytelników tej strony albo, że raczej nie miał opinii zbyt miłego i łatwego gościa. W latach dziewięćdziesiątych i zerowych powstało wystarczająco dużo kawałków, które brzmiały jak Lou Reed – wykorzystywały jego ikoniczną manierę, styl songwriterski czy po prostu atmosferę Velvet Underground, że on sam nie musiał starać się o niczyją aprobatę. W sumie to tak właśnie teraz myślę o Reedzie – jeśli nawet trochę przez pryzmat ludzi wrzucających na walla „Perfect Day”, to po części dlatego, że Lou Reed był dla wielu z nas artystą ważnym poprzez muzykę innych artystów. Niekoniecznie często słuchanym, skłaniającym do żonglowania dziesiątkami tytułów, ale bardzo często obecnym gdzieś w tle poprzez swoje idee, ducha, wpływ. Od razu otwiera mi się szufladka z ulubionymi płytami, zespołami, piosenkami. To chyba przede wszystkim R.E.M., na których składaku „Dead Letter Office” być może po raz pierwszy świadomie usłyszałem kompozycje Velvet Underground. Ale to również The Go-Betweens, Orange Juice, Pavement, Belle & Sebastian i dziesiątki innych wykonawców zainspirowanych Lou Reedem, których albumy mam na półce. Takie zestawienie mógłby dziś przygotować pewnie każdy z piszących dla Screenagers. I podejrzewam, że byłaby to zupełnie różna od siebie muzyka, różni wykonawcy, różne tytuły.

Sam mam w dyskografii Reeda i The Velvet Underground przynajmniej trzy momenty, do których czuję szczególną miętę, które pożarły mi mnóstwo czasu i o których śmiało mogę powiedzieć, że miały bezpośrednie przełożenie na moją wrażliwość muzyczną. Pierwszy to „All Tomorrow’s Parties” – wielki awangardowy, artystowski hymn, który lat już temu kilkanaście zgrywałem na każdą możliwą składankę, nie mogąc nasycić się kompletnie kosmicznym dla mnie wtedy połączeniem monotonnego rytmu, odhumanizowanego zawodzenia Nico i psychodelicznego jazgotu gitary na modłę The Byrds z „5D”. Drugi to „The Murder Mystery” z odrobinę niedocenionego self-titled VU – jeden z najbardziej szalonych eksperymentów tego zespołu, którego magnetyzmu i atmosfery nie sposób wyjaśnić na papierze. I w końcu moja ulubiona piosenka Reeda – „Sweet Jane”. Zacznijmy od tego, że mamy tu najbardziej koronkowe, kruche, kokieteryjne intro, jakie można sobie wyobrazić w rockowym utworze. Intro, które jest dziełem sztuki na swych własnych prawach, imitujące cudownie urojony (bo daleko wykraczający poza rzeczywistość) szczebiot ptaków. I to intro jest bez większego związku z resztą piosenki. „Sweet Jane” to jedna z setek kompozycji Lou Reeda, być może nie najlepsza, z pewnością nie najodważniejsza artystycznie, chyba zbyt bliska dylanowskiego kanonu. A jednak ilekroć jej słucham, przypominam sobie, dlaczego kiedyś dawno temu w ogóle zacząłem interesować się muzyką – bo były tam takie piosenki, jak ta.

Kuba Ambrożewski (27 października 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ethan
[1 listopada 2013]
nieposiadanie facebooka to starta czasu, a nie kretyński prąd. zwłaszcza gdy przypomnę sobie jak trzeba było klikać po kolei na kolejne zakładki w ulubionych jeżeli chodzi o setki wytwórni czy artystów, których się lubi, aby dowiedzieć się czy coś nowego się ukazało, czy był jakiś update. teraz wszystko w jednym miejscu.
Gość: ziom Yoko Ono
[31 października 2013]
"Poza tym nasze Facebooki zaroiły się w mgnieniu oka od epitafiów bliższych i dalszych znajomych, dla których lider The Velvet Underground był najwyraźniej artystą fundamentalnym." Jakie nasze facebooki? ja nie ma żadnego facebooka. ogarnij sie pan, nie każdy płynie z kretyńskimi prądami
Gość: Neo
[28 października 2013]
Wczoraj nie wiedząc jeszcze, że Reed nie żyje, wyszukałem sobie jego hasło na Wikipedii. Patrzę, a tu obok jego daty urodzin widnieje data śmierci. Chwila konsternacji...Zastanawiam się, jak mogłem przeoczyć jego śmierć i okazuje się, że zmarł właśnie dzisiaj (znaczy wczoraj).
Gość: zołza
[28 października 2013]
o co chodzi z ludźmi wrzucającymi 'perfect day' na walla?
sama lubię.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także