Flesz 23/09/2013

Cześć! Jestem Kuba Ambrożewski, przez kilka lat byłem naczelnym Screenagers, teraz już nie jestem, więc wymyśliłem sobie, że będę felietonistą Screenagers. To tak w skrócie. Raz w tygodniu zamierzam tu publikować luźny, złożony z niezależnych od siebie refleksji tekst, w którym postaram się nie odbiegać zanadto od muzyki, no ale niczego obiecać nie mogę. Czasem będzie poważniej, czasem mniej; czasem o mainstreamie, a czasem o kompletnych obskurach. Co z tego wyjdzie – sam nie wiem, więc ruszajmy.

W regularnym, dwuletnim cyklu publikuje swoje dokonania kwartet Arctic Monkeys i z identyczną konsekwencją nie udaje mu się nimi podbić ani skraweczka mojego serca. Nie interesuje mnie ewolucja tej kapeli – uważam, że ich „dorosłe”, amerykanske wcielenie jest tak samo mało ciekawe, jak krzykliwe, gówniarskie new rock revolution z debiutu. Nie imponuje mi domniemana rola nowych bogów seksu, nie dostrzegam w nich, delikatnie rzecz ujmując, doniosłości na miarę The Beatles czy Davida Bowie’ego (tym razem to nie figura retoryczna – te słowa naprawdę padły w recenzji „NME” wycenionej na 10/10), nie przemawia do mnie mesjanizm frontmana, pęczniejący wprost proporcjonalnie do ilości żelu na jego głowie, ale przede wszystkim nie kupuję tych piosenek. Numery z „AM” spływają po mnie nieco wolniej niż na dwóch poprzednich, przezroczystych płytach – ta nowa jest ciut bardziej wyrazista – ale to nadal granie równie zaskakujące, jak układy taneczne One Direction.

W różnych miejscach od paru miesięcy staram się subtelnie lansować teorię o końcu hegemonii EDM w popowym mainstreamie, licząc odrobinę na efekt samospełniającej się przepowiedni. Skoro jednak nawet absolutne tuzy tej estetyki sięgają po środki dalekie od stadionowo-transowego łomotu, to coś musi być na rzeczy. Oto niepostrzeżenie największym hitem ostatnich tygodni na falach niejednej rozgłośni może poszczycić się szwedzki didżej Avicii z nagraniem „Wake Me Up”, które wprawdzie żadnym arcydziełem nie jest – ba, to wciąż dość irytujący earworm w rodzaju „One Day” Asafa Avidana – ale w obliczu estetyki wszystkich „Party Rock Anthems” minionych lat wydaje się produkcją wręcz depresyjną i introwertyczną. Cóż, chciałbym oczywiście „mówić jak jest”, ale czy w istocie – jak zwykle „pożyjemy, zobaczymy”.

Kiedy zakładano tę stronę nieco ponad dziesięć lat temu, dla paru jej uczestników nie było większej świętości niż Blur i obiektu silniejszej antypatii niż polski hip-hop. Dziś zwłaszcza młodzieży pewnie ciężko to zrozumieć, zresztą sam przynajmniej jeden rodzimy album rapowy z 2003 roku cenię wyżej od „Think Tank”. Dekadę później Molesta zagrała na scenie głównej Offa, a Blur z ich ostatniego krążka zsamplowali rodzimi artyści nagrywający dla Asfaltu. Na płycie projektu Sztigar Bonko znalazł się numer „Kauabanga” zawierający pętlę z „Jets”. Times they are a-changin’, a może raczej „czas nas zmienił, chłopaki”.

W temacie słowa-klucza 2013 roku – „beki” – generalnie zgadzam się z kolegą Kamilem, który napisał na Twitterze: „Nie masz nic sensownego do powiedzenia w temacie X? Napisz Beka z X i problem z głowy”. Albo rzeczywiście żyjemy w epoce komediowego prime-time’u, albo ktoś u góry zrobił nam już wszystkim wodę z mózgu, skoro tyle osób poświęca tak wiele swojej energii na ciągłe przeczesywanie „lolcontentu”. Dlatego tak dziwnie czuję się z faktem, że do rangi jednego z moich ulubionych singli 2013 roku urósł niemal natychmiast cover utworu popełnionego DLA BEKI, czyli „Slough” Ricky’ego Gervaisa w wersji Toro Y Moi. Jakkolwiek „Anything In Return” wydaje się mi się najsłabszym z trzech albumów Bundicka i zajmuje mi więcej miejsca na półce niż w sercu, to te trzy minuty wciąż dowodzą, że gościa stać na wielkie rzeczy. Przecież to brzmi jak klasyka rocka!

Z archiwum polskiej piosenki... Jeden z najsympatyczniejszych i najbardziej zapodzianych polskich zespołów popowych końcówki lat osiemdziesiątych, Malarze i Żołnierze, byłby świetnym pretekstem do krytycznego zmierzenia się z dziedzictwem tzw. Krajowej Sceny Młodzieżowej, czyli nurtu, który wypełnił lukę między dwoma najmocniejszymi uderzeniami w dziejach polskiego rocka (mam tu na myśli okresy, powiedzmy, 1980-85 i 1992-1996). Przedstawiciele tej enigmatycznej szufladki, uwikłani często w medialno-biznesowe przedsięwzięcia ówczesnych dygnitarzy rodzimej alternatywy, miewali problem z potwierdzeniem swojej wiarygodności (kategoria wówczas jeszcze bardzo ważna), a gdy nadciągający kapitalizm zmiótł wszelkie podziały ku chwale wolnego rynku, byli już nierzadko melodią poprzedniej epoki na tle Wilków, Heya czy Elektrycznych Gitar. Era KSM (ok. 1986-1991) to frapujące, niczyje dziś księstwo z całym bagażem encyklopedycznych dziś instytucji w rodzaju programu „Luz”, dziennikarstwa muzycznego w wykonaniu Kuby Wojewódzkiego czy listy przebojów Rozgłośni Harcerskiej w tle i jednocześnie przedsionek, poligon doświadczalny branży muzycznej z prawdziwego zdarzenia, która swoje prosperity miała w połowie lat dziewięćdziesiątych. Szkoda tylko, że tak wiele ówczesnych szlagierów niezbyt się dziś broni pod względem muzycznym, a do tego dorobek najzacniejszych chyba w tym gronie Malarzy – z niewydanym tak naprawdę, pierwszym albumem z 1988 roku na czele – pozostaje archiwalną ciekawostką znaną nielicznym. Czemu, ach, czemu?! Dla takich historii wymyślono przecież reedycje! Na zachętę – próbka z tejże sesji. „Żółte koszule”, których nie powstydziłby się Roddy Frame i jego Aztec Camera.

Skoro już przy tym wątku jesteśmy, to Kuba Radkowski wspomniał mi mimochodem o wywiadzie, jakiego udzielił Onetowi lider Róż Europy, Piotr Klatt. Jest tam opisana ciekawa historia „Jedwabiu” – zdecydowanie największego szlagieru zespołu, a jednocześnie utworu, który w jego repertuarze zaistniał dzięki zbiegowi okoliczności. Niewiele brakowało, by piosenka w ogóle nie trafiła na płytę „Poganie...”, nie stała się numerem jeden radiowej Trójki i nie prześladowała po dziś dzień swoich autorów. Ciekawym pomysłem byłoby zestawienie tego rodzaju niechcianych, ale cudownych dzieci – utworów niezbyt lubianych czy nisko cenionych przez samych wykonawców, które jednocześnie zapewniły im dożywotnią sławę. Historie z „Shiny Happy People” R.E.M., „Don’t You (Forget About Me)” Simple Minds czy „Sex On Fire” Kings Of Leon są raczej dobrze znane. Zadziwiła mnie za to opowieść Rogera O’Donnella z The Cure o „Lovesong” – o tym, że prawie wszyscy w zespole tej piosenki nie znosili, nie chcieli jej wydania na singlu i żałowali, że zabiera miejsce na albumie lepszym kompozycjom. Mam jeszcze kilka przykładów w zanadrzu, ale może Wy pokusicie się o swoje?

A jak o The Cure, to na pożegnanie jeden z moich powerplayów ostatnich tygodni – wspaniały bisajd z roku 1985.

Kuba Ambrożewski (23 września 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Bohun
[28 września 2013]
'92 - '96: Heye, Wilki, IRY, odrodzony T.Love, Kult z tatami, Houk, Illusion, ostatnie znaczące rzeczy Brylewskiego, rzeczony "Jedwab" i cała tamta płyta Róż, Acid Drinkers, jakieś Proletaryaty i inne mniej znaczące rzeczy, początek Izabelina. wiadomo, że poziom był taki sobie, ale jednak popularne były te zespoły.
Gość: Marcin
[28 września 2013]
Bo nie czytasz Porcysa:
http://www.porcys.com/Playlist.aspx?id=159

Widać, że chłopaki mocno siedzieli w undergroundzie.
Gość: Neo
[27 września 2013]
Jakoś nie przypominam sobie mocnego uderzenia polskiego rocka w latach 1992-96.
Gość: Jan
[25 września 2013]
Świetny pomysł, brakuje tego typu felietonów w rodzimym internecie. Mam nadzieję, że Ci się za prędko nie odechce.
kuba a
[23 września 2013]
Obawiam się, że w rywalizacji na zakola sympatyczny redaktor Stanowski nie ma ze mną szans :)
Gość: wejszło
[23 września 2013]
Kuba Zarzecznym Screenagers;) Choć sądząc po zakolach symaptycznego skądinąd byłego redaktora, felietony powinny wychodzić we wtorki, bo to stanowczo level Stanowskiego!
kuba a
[23 września 2013]
Nie Tede. Ale nietrudno zgadnąć jeśli podpowiem, że o utworze z tego krążka bardzo entuzjastycznie pisałem podczas rankingu PPWC :)
Gość: szwed
[23 września 2013]
Był rednaczem, został felietonistą. Kubo od dziś czytam Cię jak ks. Bonieckiego!:) Świetny pomysł i dużo ciekawych refleksji, pytań, takich zaczepnych zajawek okołomuzycznych. Cóż to za album rapowy z 2003 roku lepszy od "Think Tank"? Tede?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także