Przegląd psychodeliczny 2013
Łatwo o literówkę przy nazwie najnowszego solowego projektu Michela Collinsa, który tworzył wcześniej pokręcony, abstrakcyjny mariaż chillwave i plądrofonii pod ksywą RUN DMT. Salvia Plath (sam kilkakrotnie przyłapałem się na tym, że zapisywałem nazwę jako Sylvia Plath) na winylu „The Bardo Story” odchodzi od elektronicznych brzmień i prezentuje rockowe hiciory inspirowane latami 60. Collins skacze na albumie po różnych odcieniach rocka, od cukierkowych popowych przebojów („This American Life”) po mroczną, wypełnioną dronami psychodelię na miarę The Velvet Underground („Bardo States”). Oprócz umiejętności zmieniania nastrojów niczym muzyczny kameleon, szczególnie zaskakuje zmysł Collinsa do tworzenia chwytliwych, wpadających w ucho melodii.
Salvia Plath – „House of Leaves”
Pochodzący z San Francisco Lumerians eksplorują nieco bardziej kosmiczne rejony na albumie „The High Frontier”, romansując po drodze także z krautrockiem i progresywnym rockiem. W zamian dostajemy dużo echa, które pobrzmiewa na prawie każdym kroku – tu gitara, tam perkusja, kiedy indziej wokale. Do tego częste i swobodne wykorzystanie syntezatorów, których zawodzenia pogłębiają klimat jak z innej planety oraz wspaniała, surrealistyczna okładka będąca fragmentem obrazu brazylijskiego artysty Bruno Novellego.
Album „Noctuary” pochodzącego z Chile duetu The Holydrug Couple charakteryzuje to, że cała jego psychodeliczna siła objawia się nie w zamkniętym pomieszczeniu, a dopiero na łonie natury. Jest to album jakby stworzony do bycia granym w plenerze – a zwłaszcza nad zbiornikami wodnymi, na co wskazuje już tytuł otwierającego płytę „Counting Sailboats”. Proste, nieco lo-fi piosenki kroczą gdzieś pomiędzy psychodelicznym popem a rockiem ze swoimi prostymi tekstami, chwytliwymi refrenami i ujaranymi solówkami. To przy okazji kolejny dowód, że wytwórnia Sacred Bones to solidna firma.
The Holydrug Couple - „Counting Sailboats”
The Holydrug Couple - „Out of Sight”
Pochodzący z Leeds Hookworms, którego członkowie wolą posługiwać się inicjałami niż pełnymi imionami, przypominają, że Brytyjczycy nie gęsi i też swoją psychodelię mają. Na debiutanckim „Pearl Mystic” krzyżują hipnotyzujący krautrock (otwierający płytę mocarny „Away / Towards”), noise rockowe przestery (nieraz na płycie robi się naprawdę brudno od chropowatych gitar) oraz niezwykle ekspresyjny, pełen energii głos wokalisty (zupełna odmiana od prawie mówionych, nieco znudzonych wokali na płycie Lumerians). Jeśli przy otwierających utworach można poskakać, lub chociaż potupać nóżką, o tyle zamykające płytę „What We Talk About” to niemal kraina łagodności – powolna ballada w nieco westernowej estetyce. Miłą odmianą od gitarowego ataku są też trzy ambientowe przerywniki, w tym jeden zamykający wydawnictwo, sprawiający, że „Pearl Mystic” rozmywa się gdzieś w tle…
Pochodząca z pustynnego Phoenix kapela Destruction Unit ma dość pokręconą historię. Założony w 2000 roku przez Jaya Reatarda zespół początkowo obracał się w syntezatorowo-punkowej stylistyce i wydał trzy albumy do czasu śmierci Reatarda. Gdy wydawało się, że D-Unit popadnie w zapomnienie, odrodził się niczym feniks z popiołów z nowym składem oraz odmienioną estetyką. Punkowe korzenie pozostały, jednak muzycy postanowili pójść w stronę hałaśliwej psychodelii. „Deep Trip” to dziewięć hałaśliwych, wściekłych kawałków skąpanych w bezlitośnie warczącej i charczącej ścianie gitar oraz maniakalnym perkusistą, który brzmi, jakby przyszedł do D-Unit prosto od jakichś hardcore punkowych ćpunów (nie bez powodu otwierający płytę strzał w pysk nazywa się „The World on Drugs”).
Destruction Unit - „The World on Drugs”
Krautrockowcy z Jonas Reinhardt udowadniają, że progresywne syntezatorowe suity nie są ich jedynym mocnym punktem – potrafią też nieźle rozbujać się na parkiecie. Przedsmak nowego, rytmicznego brzmienia pokazali już na zeszłorocznej EP-ce „Foam Fangs”, jednak na „Mask Of The Maker” naprawdę pokazują, na co ich stać. Choć zdarzają się jeszcze klasycznie ambientowe kawałki, lwią część krążka zajmują radosne dyskotekowe pląsy przesiąknięte analogową nostalgią. Fani Jean Michel Jarre’a i Giorgio Morodera będą wniebowzięci.
Jonas Reinhardt - „Jungle Jah”
Jonas Reinhardt - „Private Life of a Diamond”
Nie dajcie się zmylić tytułowi albumu Dana Friela: pomimo, że nazywa się „Total Folklore”, folku się tutaj nie uświadczy. Zamiast tego mamy radosne, popowe melodie ukryte pod licznymi warstwami hałasów, przesterów i elektroniki tak chropowatej, że zdaje się wypalać dziury zarówno w głośnikach, jak i uszach słuchaczy. Poczynając od otwierającego behemota „Ulysses”, w którym z brutalnego, kroczącego beatu i chaotycznych pisków i powarkiwań wyłania się niemal dziecięca melodyjka po rozpędzone, podskakujące „Valedictorian”, które brzmi tak, jakby Pete Swanson wziął się za chiptune, „Total Folklore” brzmi jak rybka z kanału MiniMini, która wzięła kąpiel w kwasie siarkowym.
Jeżeli mroczne, sążniste drony Barn Owl są odpowiednikiem nocy na pustyni, o tyle muzyka duetu Date Palms to odpowiednik budzenia się gdzieś na zalanej słońcem wydmach o świcie, będąc jeszcze w objęciach pejotlu. Najnowszy album, „The Dusted Sessions”, to kojące ambientowe kompozycje, łączące wschodnią, nieco orientalną stylistykę w duchu wczesnego Popol Vuh (przemykające gdzieś w tle sitary oraz rozległe syntezatorowe tony) z dekonstrukcją gatunków tradycyjnie kojarzonych z Dzikim Zachodem (folk i country) – mamy tu surowe, wybijające się ponad leniwe drony skrzypce oraz oszczędne, chociaż wymowne brzmienie gitary elektrycznej. Zderzenie dwóch światów (Wschód oraz Zachód) dało tutaj niezwykle ciekawy rezultat.
Date Palms - „Yuba Source Part 1”
Brytyjski gitarzysta Mike Cooper pomimo dojrzałego wieku (71 lat) wydał album „White Shadows In The South Seas”, który zaskakuje świeżą, psychodeliczną i niepokojącą wizją równikowych, tropikalnych dżungli pochłaniających wszelkie próby cywilizowania jej. Nagrania lasu mieszają się tutaj z dźwiękami uspokajającej gitary, wygrywającej melodie na modłę „Grantchester Meadows” Pink Floyd. Im bliżej końca albumu, tym robi się mroczniej, z coraz to nowymi niepokojącymi dźwiękami pojawiającymi się na tle ciężkich, niskich dronów pochłaniających ostatnie bastiony cywilizacji – zamykający płytę utwór „Jalan Sam Heng” to po prostu nagranie lasu deszczowego z całą jej florą i fauną, bez żadnej ludzkiej ingerencji w dźwięk. Dla fanów Dolphins Into the Future i Ensemble Economique.
Mike Cooper - „A White Shadow Passes”
Chicagowska grupa Zelienople oprócz własnej działalności może pochwalić się szeregiem ciekawych projektów pobocznych, w których biorą udział członkowie zespołu wraz z przyjaciółmi i zaproszonymi gośćmi. Na początek „Untitled” trzyosobowego składu Good Stuff House, w którym wyraźnie zaznacza się obecność folkowego gitarzysty Scotta Tumy, którego piękne, pełne radości życia i nadziei melodie stanowią interesujący kontrapunkt dla rozległych, okultystycznych dronów, przewijających się w tle niczym ciężkie chmury. Album jest dostępny w całości do przesłuchania (i do kupienia) na Bandcamp. W ciemniejsze tony uderza z kolei „Make All Hell of Dark Metal Bright” projektu Kwaidan (tutaj muzyków wspomaga Andre Foisy, znany też jako Locrian). Sążniste, metaliczne drony, odległe szumy i trzaski, plemienne uderzenia bębnów, rzężące skrzypce – wszystko to brzmi jak zapowiedź bliżej nieokreślonej apokalipsy, która nieubłaganie zbliża się do słuchacza, lecz której nie można uniknąć.
Kwaidan - „Make All Hell of Dark Metal Bright” (cały album do odsłuchu na Soundcloud).
Komentarze
[17 września 2013]
[5 września 2013]
[5 września 2013]
[5 września 2013]
[5 września 2013]
[5 września 2013]
Z powyższych Lumerians ukradło mi lato, bardzo dobry tekst!
[5 września 2013]
Znakomity tekst.
[5 września 2013]
[5 września 2013]