Vaporwave i okolice

Zdjęcie Vaporwave i okolice

Jeden z grzechów, które zarzuca się niezależnej muzyce elektronicznej jest jej zbytnia powierzchowność, zarzucenie wszelkiej polityczności. Według tej tezy najświeższe wydawnictwa pełnią funkcję eskapistyczną - przez to ich taneczność czy ambientowość często niebezpiecznie przypomina cechy muzaka. Grupa artystów, w sporej części związana wcześniej z estetyką lo-fi postanowiła rzucić wyzwanie takiemu stanowi rzeczy. Zrobili to w dość specyficzny sposób, bo tworząc własną wizję muzyki dla konformistów. Vaporwave, podobnie jak chillwave czy witchhouse, początkowo był oparty na kreatywnym podejściu do hauntogii. Termin został wymyślony przez Jakuba Adamka, autora bloga Weed Temple, który chciał nawiązać do terminu „vapoware" w recenzji kasety Girlhood. Słowo odnosi się do oprogramowania, którego premiera została zapowiedziana, ale nigdy nie ujrzało światła dziennego.

Muzycznym punktem wyjścia jest wszelkiej maści muzak z lat 80 i 90 - tak jak w twórczości Gatekeeper, duetu często postrzeganego jako pionierów vaporwave. Jednak poczęcia gatunku upatruje się najczęściej w albumie „Chuck Person's Eccojams vol. 1”, który należy do mniej znanej twórczości, dobrze znanego Daniela Lopatina. Błogie, rozmyte syntezatory łączy natarczywa repetycja hooków - fetyszu muzyki pop. Kolejne motywy przeplatają się koślawo, tak żeby wytrącić słuchacza z równowagi. Zostaje to wzmocnione niewyszukanymi efektami z najprostszych programów do obróbki dźwięku. I dzięki temu pozornie relaksująca muzyka może przyprawić o rozstrój nerwowy. Od tego jednorazowego zrywu Oneohtrix Point Never w 2010 vaporwave zdążył stać się bardzo widocznym zjawiskiem, nie tylko w najnowszej muzyce, ale także stał się ważną gałęzią webartu. Świadczy o tym ikoniczne traktowanie okładki albumu Macintosh Plus „Floral Shoppe”. Ta estetyka wyewoluowała w oddzielny nurt związany z DiS Magazine, który określa swoje cele jako „eksplorowanie banalności i postępowości w kreowaniu produktu i wizerunku". Dzisiaj jako zjawisko muzyczne, jest na tyle pojemnym terminem, że mieszczą się w nim również wykonawcy związani z nie tylko flagowymi dla nurtu wytwórniami Hippo in Tanks czy UNO NYC, ale też bassowymi takimi jak Fade to Mind czy Night Slugs. Dlatego należy tym mianem określać przedstawicieli współczesnej sceny elektronicznej nawiązujących do retrofuturyzmu, których wizerunek odnosi się do postępu technologicznego, znanych marek czy innych symboli zachodniego społeczeństwa konsumenckiego.

Stąd od 2011 Internet zalewają takie nietypowe teledyski jak Internet Club – „Wave Temple” czy Dubai – „Burj Al Arab - 7 Star Hotel”. Zdaje się, że w 2012 przyszedł czas na sprawdzenie czy ta konwencja jest w stanie sprawdzić się poza YouTubem, Tumblrem czy innymi nośnikami mediów audiowizualnych.

Najszerzej komentowanym albumem utożsamianym z vaporwave jest „Sushi” Jamesa Ferraro. Oddaje on powszechną tendencję, która mówi: „kreacja jest bardziej fascynująca niż sama muzyka, jednak paradoksalnie trudno postrzegać to jako wadę”. Artysta podpisuje się jako „Prince James Ferraro", jego wizerunek również nawiązuje do twórcy „Purple Rain”, który z luksusu i niespożytej energii seksualnej uczynił cnoty napędzające jego płodną twórczość. Chciałoby się aż, by ta totalna wizja „księcia muzyki pop w epoce iPada” została zrealizowana z rozmachem pod postacią kompletnego albumu. I tutaj nadchodzi rozczarowanie, bo może Ferraro ochoczo korzysta z chiptune'a, plądrofonii, dokonuje małej apokalipsy na „Rude Boy” Rihanny, ale ta muzyka jest już wyłącznie przyjemna. Nie przekracza żadnej granicy, która wprowadziłaby nas w stan niepokoju. Ograniczył się do uporządkowania pomysłów z „Far Side Virtual”, gdzie dokonał wolty stylistycznej z wieszcza nowej dronowej psychodelii na parodystę soundtracku Pierwszego Świata. „Sushi” jest trochę jak tytułowe danie, które z symbolu kulinarnego ekscentryzmu stało się znormalizowanym do potrzeb globalnego konsumenta produktem.

Podobne rozczarowanie przynoszą kolejne poczynania innej charakterystycznej dla vaporwave postaci. Fatima al Qadiri swoją ofensywę zaczęła od artykułów na DiS, EPką „Once Upon a Rave” oraz świetnym miksem pod aliasem Ayshay, jednak to EPką "Genre-Specific Xperience" wstrząsnęła blogosferą. Al Qadiri w swoich początkowych działaniach najczęściej bawiła się konwencją powierzchownego flirtu kultury muzułmańskiej z zachodnim konsumpcjonizmem. Jednak na wspomnianym wydawnictwie znajdują się błyskotliwe docinki skierowane w bardzo różne kierunki - od katolicyzmu („Vatican Vibes") do świata amerykańskiego hip hopu/R'n'B („Hip Hop Spa") wzbogacone świetnymi, parodiującym odpowiednio działalność misyjną Kościoła i splendor pimpów teledyskami. Niestety, tak wysoko postawiona poprzeczka nie została nawet dotknięta przez tegoroczne wydawnictwo artystki. „Desert Strike" to dość sprawne utwory w konwencji brytyjskiej sceny bassowej. Fatima nie podejmuje się zadania rozwinięcia środków muzycznych, jej brzmienie nie zmieniło się od poprzedniej EPki, wręcz trochę się ugrzeczniło. I nie pomógł tutaj nawet pomysł oparcia płyty na grze wojennej od której uzależniła się w raz z siostrą w wieku dziesięciu lat.

Gdy już można by było spisywać nurt w kwestiach czysto muzycznych na straty, należy przypomnieć debiut, który daje nadzieję na to, że vaporwave może jeszcze pozostawić po sobie dobre albumy. Jam City swoim „Classical Curves” godzi pierwiastek ideologiczny z walorami produkcyjnymi. Wykorzystując wachlarz skrajnych wobec siebie środków takich jak spust aparatu fotograficznego, retrofuturystyczne brzmienia z lat 80. i 90. czy charakterystyczny dla Night Slugs UK bass, tworzy kolaż dźwięków, będący tak samo dobrą satyrą na łaknącą ciągłego postępu technologicznego muzykę klubową, jak i… świetnym albumem broniącym się jako całość i materiał do użycia w setach.

Można stąd wysunąć myśl, że vaporwave ma szansę się obronić, jeśli tylko da mu się możliwość połączyć z innymi gatunkami. Jako samodzielny nurt nie sprawdza się na dłuższą metę. Dowodem na to może być niezbyt porywający album 情報デスクVIRTUAL – „札幌コンテンポラリー” (Wirtualny Punkt Informacyjny – „Współczesne Sapporo”), który stanowi kontynuację myśli z „Chuck Person's Eccojams vol. 1”. Pomysł muzyczny opiera się na laboratoryjnej produkcji z prostymi sztuczkami typu nagła arytmiczność czy glitche - po blisko dwóch latach egzystowania takiej reinterpretacji easy-listeningowych brzmień zaskoczenie podobnymi rozwiązaniami można wyłącznie udawać. Z perspektywy czasu od wymyślenia nazwy fenomenu Jakub Adamek podsumował tę sytuację w dość dobitny sposób:

„Vaporwave jest ciekawym zjawiskiem, nie tyle, jeśli chodzi o samą muzykę (która, powiedzmy sobie szczerze, nie przedstawia jako całość większej wartości), tylko jeśli chodzi o podejście do tego „kierunku" czy „gatunku" zarówno samych muzyków jak i muzycznych dziennikarzy i krytyków: prześmiewczy charakter vaporwave'u odnosi się tutaj nie tylko do samego brzmienia, boleśnie sztucznego, wyidealizowanego i wymuszającego ściśle określony zakres emocji; jak i do całego muzycznego dyskursu: oto parę albumów z muzyką rodem z supermarketu lub sztywnych biznesowych prezentacji jest traktowanych z niemal akademickim namaszczeniem przez krytyków, którzy doszukują się w nim refleksji na temat konsumpcyjnego stylu życia i postępującego oderwania od rzeczywistości za sprawą Internetu i elektronicznych gadżetów. Jednak dla mnie vaporwave zdaje się być swego rodzaju ćwiczeniem: jak marną i sztuczną muzykę można tworzyć, by była traktowana poważnie?”

Zdanie to stoi w kontrze do tekstów Adama Harpera czy Jakuba Mihilewicza, którzy, by dotrzeć do istoty tego zjawiska, cytują całą paletę lewicowych myślicieli. Zdaje się, że w wielu przypadkach vaporwave skłania do refleksji na temat funkcjonowania dzisiejszej muzyki niezależnej - czy powszechny dostęp do niej, nienasycone łaknienie nowości nie spowodowały, że rola hype'u dewaluuje się? Czy dziennikarze, artyści, promotorzy i odbiorcy nie sprawili, że w imię ciągłego postępu zachwycamy się przeciętnością? W końcu musimy się czymś ciągle zachwycać funkcjonując wśród szumu informacyjnego. Pozostawię to pytania bez odpowiedzi.

Cieszy natomiast, że dzięki właśnie takim wykonawcom pierwszy raz w historii muzyki mamy do czynienia z zalewem projektów audiowizualnych na tak dużą skalę. Przecierają szlaki nowym sposobom prezentacji muzyki, co w epoce powszechnego dostępu do streamingu materiałów wideo wydaje się ciekawym rozwiązaniem ubogacającym percepcję odbioru. Jednak po serii zaangażowanych wywiadów i artykułów może czas by vaporwave stał się czymś więcej niż tylko kolejną tumblrową modą i zainfekował inne obszary muzyki czy szeroko pojętej kultury? Może zacząłby stanowić fundament do interesujących poszukiwań.

Andżelika Kaczorowska (28 marca 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: muzakosmos
[12 grudnia 2013]
Wykorzystałem fragment artykułu na mojej stronie:
www.facebook.com/muzakosmos
Mam nadzieję że nie wpadnie mi do domu policja:)))

Pozdrawiam!
Gość: muzakosmos
[12 grudnia 2013]
Wykorzystałem fragment artykułu na mojej stronie: www.facebook.com/muzakosmos, mam nadzieję że nie wpadnie mi do domu policja:)))

Pozdrawiam;)
Gość: Lucek
[28 marca 2013]
Linki nie działają

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także