Fragment powieści Pawła Sajewicza „Gwelfów i gibelinów”

„Gwelfów i gibelinów” ukaże się w marcu 2013 nakładem wydawnictwa Pies Łańcuchowy

1967

Spiker oznajmia: „Stan oblężenia pod Salą Kongresową w Warszawie”. A może to tylko pokojowe zgromadzenie?

Z tej odległości widzi jedynie kotłujący się tłum, niespokojną kolumnę rozciągniętą na całej długości ulicy, u stóp Pałacu Kultury; na pierwszy rzut oka wygląda to jak chaotyczne manewry, w których pułki wzburzonej młodzieży odbijają się od rozstawionych na każdym rogu oddziałów milicji i ORMO, ale im bliżej jest zamieszania, tym więcej szczegółów jego oko wyławia. Widzi chłopca, który wdrapał się na ogołocone z liści drzewo i, machając nogami, przysiadł na wiotkiej gałęzi, jak na bocianim gnieździe, a kilku jego kolegów w ślad za nim rozpaczliwie gramoli się na konar; milicjanta o pucułowatej, poczciwej twarzy, z paskiem rogatywki ściągniętym pod brodą, który próbuje zachować powagę, tak jakby jego ta afera nie dotyczyła; chłopców kucających pod pomnikiem Kołchoźnicy, wspinających się na pomnik, żeby więcej widzieć, ściąganych z pomnika przez nadgorliwych funkcjonariuszy. I rynsztunek – długie, bojowe pałki i tarcze, które odgradzają ustawione w szpaler karne oddziały od tłumu. Po raz pierwszy widzi tyle tego sprzętu nagromadzonego w jednym miejscu, w jednej chwili. Entuzjazm tłumu i posępna konsekwencja funkcjonariuszy robią na nim piorunujące wrażenie, a niepokój w jego oczach zdradza gotowość do ucieczki. Wie, że strach nie opuści go nawet wtedy, gdy się przedostanie przez bramki, a im bardziej jest zdeterminowany, tym bardziej jest bezradny wobec strachu. Mimo to przyspiesza i, jak inni, maszeruje – nie – biegnie, przedzierając się ku monumentalnemu gmachowi Pałacu Kultury.

Z jednolitego szumu rozmów wyodrębnia charakterystyczny terkot kamery i rozgląda się dokoła, wypatrując ekipy kroniki filmowej. Jest, kilka metrów dalej – operator w berecie nałożonym na bakier, z ciężką niemiecką kamerą Arriflex, taką samą jak te, których użyto już w ’36 roku na Olimpiadzie w Berlinie – stoi pochylony nad urządzeniem, przyciska oko do wizjera i akurat rejestruje. Kierownictwo zwykle wydziela operatorom kroniki sześćdziesiąt metrów taśmy, co wystarcza na jakieś dwie minuty nagrania. Kiedy wyjeżdżając na temat dysponuje się sześćdziesięcioma metrami taśmy, nie ma mowy o zmarnowaniu ujęcia, a montaż nie polega na skrawaniu i zgarnianiu odpadów na podłogę studia, montażu dokonuje się na bieżąco – miarą jest oko operatora, a nożycami dłoń, która puszcza rolkę w ruch i zatrzymuje w odpowiednim momencie. Więc z tego wielogodzinnego wyczekiwania, przepychania się w kolejce, strojenia sobie żartów z władzy, z przeciskania się do bramek, a potem podskakiwania na koncercie i zarzucania swetrem czy marynarką, powstanie krótki dwuminutowy materiał. Zapis tych obrazów w zbiorowej pamięci będzie konsekwencją spontanicznych wyborów operatora.

Nic dziwnego, że Andrzej czuje się uprzywilejowany będąc tu, w tej chwili, gdy trwa nagranie. Przez głowę przebiega mu myśl, że dla zgrywy mógłby, niby przypadkiem, wejść w kadr i w ten sposób upamiętnić swoją obecność pod Pałacem. Potem pokazywaliby jego twarz przed seansami. Młodzież na prowincji będzie tłumnie walić do kin, po kilka razy na ten sam film, tylko po to, by obejrzeć wyświetlaną przed nim kronikę. Te dwie minuty zastąpią jej całe doświadczenie, które właśnie staje się udziałem Andrzeja. Ale to nie wszystko – on jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że filmowy zapis przeniesie namiastkę tej chwili w przyszłość. Koncert obrośnie legendami, w kolejnych relacjach powtarzać się będą zasłyszane historie, wyssane z palca i narosłe na faktach, których bohaterowie pozamieniają się miejscami, i w których prawdziwe wydarzenia zostaną groteskowo przerysowane. Czy zespół wystąpił 13 czy 14 kwietnia? Czy mieszkał w Bristolu czy w Hotelu Europejskim? Czy Jagger wypiął się na siedzących w pierwszym rzędzie partyjnych, a ci, obrażeni, wyszli? (Czy na Sali w ogóle byli jacyś partyjni?). Czy zrobił to po zjedzeniu kwiatu goździka, wniesionego na scenę w wielkim koszu, gdy domyślił się, że bukiet pochodzi od oficjeli? Czy może raczej odwrócił się tyłem do publiczności, tak jak miał w zwyczaju, i klaskał do rytmu składając dłonie między nogami? A kwiaty wyrywał z donic podwieszonych na skraju sceny i zamiast je zjadać, rzucał nimi w publiczność? (Kwiat – róży, nie goździka – złapałaby jedna z rozhisteryzowanych fanek i w obawie, że inne dziewczyny wyrwą jej tę zdobycz, pożarłaby łapczywie pąk). Relacje będą pełne przekłamań i wyolbrzymień, i chociaż historia usankcjonuje je wszystkie i wszystkie obejmie parasolem mitu, to zdjęcia kroniki filmowej pozostaną najbliższe prawdy. Prawdy obrazu. Gdyby tylko znalazł się w kadrze, stałby się jej częścią.

Oczywiście są sceny, których oko kamery nie zarejestruje. Zamieszki przed Salą Kongresową w trakcie koncertu, kiedy tysiące zgromadzonych przed wejściem desperatów – tych, którzy nie mieli szansy kupić biletu – zaczną szturmować barierki, próbując wedrzeć się do środka. Milicja skorzysta wówczas z armatek wodnych, którymi rok później stłumi marcowe demonstracje. Nikt z zainteresowanych nie będzie miał wątpliwości, że służby dokonały prowokacji, że od samego początku chodziło o spałowanie tych, którzy nie dostali się na koncert. Bo jak inaczej przećwiczyć tłumienie rewolucji? Rock’n’rollowy koncert, może wydawać się władzy, to reakcja łańcuchowa w warunkach laboratoryjnych, pouczająca, kontrolowana erupcja entuzjazmu, której nie udałoby się okiełznać, gdyby obywatele z prawdziwymi żądaniami i prawdziwymi problemami po prostu wyszli na ulice. To spektakl, w którym gesty i pozy są częścią fałszywego rytuału, a iluminacja, nawet najbardziej intensywna, trwa zaledwie krótką chwilę. Więc władzy wydaje się, że jest cwana, gdy na chłodno kalkuluje swój plugawy spisek; władza sądzi, że pogonić kilku rozwydrzonych gnojków to jest nic, i władza nie obawia się eskalacji konfliktu, jeszcze nie dziś, jeszcze nie z tego powodu. Gdyby chociaż podniesione zostały ceny mięsa. Ale brak biletów?

Do tego wszystkiego dochodzą okoliczności natury politycznej: podjęta przez menadżerów próba odwrócenia uwagi brytyjskiej prasy od narkotykowych ekscesów z udziałem zespołu (Les Perrin dla New Musical Express: „Po drugiej stronie żelaznej kurtyny Stonesi sprawili coś, co nie udało się nigdy całej zachodniej polityce: wywołali zamieszki!”); wstawiennictwo wnuczek pierwszego sekretarza (kolejna mityczna plotka); lista pożądanych w Polsce gwiazd, przekazana do Pagartu przez Wojciecha Manna i Andrzeja Olechowskiego, wówczas prezesów Pops Fan Club (kogo z zagranicy zaprosić? Mann i Olechowski piszą w notce dla dyrektora Jakubowskiego: The Rolling Stones, The Animals, The Hollies; wkrótce wszystkie z wymienionych zespołów trafią do Polski). Słowem, u schyłku lat 60. w Warszawie występ Rolling Stones ma więcej sensu niż się w pierwszej chwili wydaje. Szkoda, że nie zdają sobie z tego sprawy dowódcy milicyjnych oddziałów, którzy tylko czekają na sygnał. Nie zdają sobie sprawy partyjny aktyw ani tow. Wiesław, który rzuca kapciem w telewizor, ilekroć widzi na ekranie Kabaret Starszych Panów. (Historia zapisała też głosy odrębne: tow. Wiesław nie mógł rzucać kapciem w wyświetlanych nocą Starszych Panów, bo (1) bardzo wcześnie chodził spać; (2) szanował wartość przedmiotów i rzucanie czymkolwiek nie leżało w jego naturze; (3) nie używał kapci, a po domu chodził boso). Nawet dysydenci, którzy nieufnie przyglądają się kontrkulturze, Che i Marksowi na sztandarach, którzy słuchając Like A Rolling Stone, myślą: „A co my mamy wspólnego z emancypacją Murzynów, z Wietnamem? W jaki sposób my, tutaj, mielibyśmy potoczyć się jak wolne kamienie?”, a odwaga buntowniczych gestów w komercyjnej telewizji budzi co najwyżej ich politowanie (Jim Morrison sabotujący The Ed Sullivan Show. I to kiedy! W 1967!) – nawet oni nie zdają sobie sprawy. Oni nad popkulturę stawiają książki Kundery i Hrabala, czeskie i słowackie filmy, ale to popowy koncert, a nie odczyt poezji, gromadzi wielotysięczny tłum, rozpala skrajne emocje i pozwala zgromadzonym stworzyć zwartą grupę. A każda grupa ma skłonność do wypracowywania jednego, wspólnego poglądu, który stanowi krawędź rewolucji. Tego dnia, po jednej stronie krawędzi znajduje się model zachowań, którymi epatuje władza, do których przysposabia naród, a po drugiej, no właśnie, co? Ekspresja i entuzjazm, na które gotująca się do boju, mierzona w pałkach i tarczach, socjalistyczna obyczajowość wcale nie jest gotowa.

Andrzej przechodzi obok grupki milicjantów, którzy przystanęli w odosobnieniu – niby odwróceni od zgromadzonych, niby zajęci sobą i pogrążeni w rozmowie, ale każdy z nich ukradkiem zerka w stronę falującego, fluktuującego tłumu. Andrzej uśmiecha się pogodnie i macha do nich, jakby chciał zaprosić milicjantów do wspólnej zabawy. W odpowiedzi mundurowi posyłają mu groźne spojrzenia. O co im chodzi? Czy naprawdę świat jest tak banalny, że przeciwko sobie zawsze stają oświeceni wolnomyśliciele i uzbrojeni po zęby troglodyci? A może ci żołdacy marzą o odrzuceniu pałek i tarcz, i uniformów, i politycznych uprzedzeń i marzą o przyłączeniu się do niepoprawnej fiesty? Przecież większość z nich to młodzi chłopcy, dwadzieścia kilka lat, wyciągnięci z podwarszawskich wsi, skuszeni wizją społecznego awansu poprzez służbę (choć i to jest stereotyp), i chociaż wśród nich popularniejsza od Stonesów jest pewnie Kapela Czerniakowska, to każdy, zamiast stać sztywno, wolałby skorzystać z okazji do zabawy – bo czy nie o to chodzi w życiu?

Nie. O co chodzi w życiu to jest rzecz względna, rzecz zależna od przynależności klasowej, pokoleniowej, od miejsca w czasie i historii, od dziwnych i niespokojnych ruchów Dziejów, których nie sposób przewidzieć. Ledwie rok po koncercie, studenckie demonstracje w Warszawie, będą tłumione w ten sposób, że władza autobusami dowiezie pod bramę Uniwersytetu zindoktrynowanych robotników. Tak się dokonuje mentalnej demarkacji, odróżnia jedną wizję życia od drugiej, i nie dziwota, że nie tylko patrole gotują się do konfrontacji; to również rozpaleni nadzieją młodzi chłopcy i dziewczęta, wysiadający z autobusów i tramwajów, nadchodzący od strony Ronda de Gaulle’a, sunący Alejami Jerozolimskimi spod Dworca Głównego; to ubrani niestosownie mężczyźni w średnim wieku, w szarych prochowcach, i kobiety w smutnych garsonkach, ufryzowane; każda na głowie niesie fikuśny kapelusz, toczek lub beret, cokolwiek, byle tylko odróżnić się od betonowej szarzyzny. Patrzą po sobie: milicjanci wrogo na młodzież, młodzież drwiąco na starych, starzy z obawą na milicjantów. Nic o sobie nie wiedzą i nie może być między nimi żadnego porozumienia.

Ostatnie samochody znikają na skrzyżowaniach. Wydaje się, że uciekają z tego pola zbliżającej się bitwy. Jest 13 kwietnia 1967 roku.

Andrzej ma 17 lat, a bilet sprezentował mu ojciec, który pracuje w ministerstwie kultury i jako jeden z pierwszych dowiedział się o koncercie. Ojciec mówił: „Było ich może cztery, może pięć tysięcy, na dwa występy, a większość poszła z rozdzielnika, dla urzędników”, (w tym miejscu uśmiechnął się porozumiewawczo, dając synowi i żonie do zrozumienia, że przecież on sam zalicza się do tej uprzywilejowanej kasty, i choć swój urzędniczy status trzyma na dystans, drwi z niego przy każdej okazji, to właśnie jemu należy się wdzięczność, jemu i jego stanowisku); kontynuował: „bilety porozdzielane pomiędzy ich dzieci i znajomych, i dyrektorów Pagartu. To prawdziwy cud, że udało mi się cokolwiek załatwić, no ale jest, mam. Liczę, że to docenisz”, napomniał na koniec syna.

Ojciec zrobił wielką awanturę, gdy dowiedział się, że wszystkie bilety, które przydzielono na jego wydział, zagarnęła dysponująca nimi referentka. Ostatecznie udało mu się ocalić dwa – dla Andrzeja i jego kolegi. A przecież ojciec nie znosi muzyki rozrywkowej, nie pozwala jej słuchać w domu. Kiedyś nawet wpadł do pokoju syna, w nocy, i wywlekł mu spod koca tranzystorowe radio AGA, na którym chłopak bezskutecznie próbował łapać Luxemburg czy, z nieco lepszym efektem, Rozgłośnię Harcerską, i nigdy nie oddał (nawet po tym jak Andrzej, za zarobione latem pieniądze, odkupił od kolegi dużo lepszy odbiornik o większej mocy). Ale to wszystko jest teraz nie ważne. Grunt, że stary zdobył bilet.

Na rogu Świętokrzyskiej z Marszałkowską, Andrzej spotyka się z Witkiem. Jego kolega ma polityczny ogień w oczach. Gdy przedzierają się do bramek, Witek mówi: – Nie wyciągaj ich na razie. Dopiero, kiedy będziemy przy wejściu. O Boże, czy ty wiesz co się zaraz wydarzy? Czy zdajesz sobie sprawę w czym będziemy uczestniczyć? O Jezuniu.

Ilekroć Witek uświadamia sobie, że wymówił imię swojego Boga nadaremno, powtarza w myślach rytualną formułkę pokuty. Nie pojedyncze słowo, ale całą deklarację wiary, w której zawiera się jego dialog z Bogiem, próba nawiązania intymnej relacji. Witek jest tak bardzo religijny i jednocześnie zajadły, należy do rodziny byłego akowca, więc nienawidzi systemu, a Andrzej w ogóle nie powinien się z nim zadawać. Ale rodzice Andrzeja, choć pomagają w budowie socjalizmu, nigdy nie wierzyli w jego propagandę, tak jak nie wierzą w Witkowego Boga. „Te slogany to pożywka dla prostaczków, których trzeba było w jakiś sposób sobie zjednać, by móc osiągnąć większe rzeczy”, mówi ojciec Andrzeja upewniwszy się, że nikt nie słucha, „ale poważny człowiek nie musi, a nawet nie powinien w nie wierzyć”.

Rok wcześniej Witek i jego rodzice brali udział w obchodach tysiąclecia polskiego chrześcijaństwa (w tym samym czasie rodzina Andrzeja uczestniczyła w konkurencyjnych obchodach tysiąclecia państwa). W czerwcu ZOMO rozpędziło procesję Bożego Ciała w Warszawie, aresztowało ponad sto osób, wiele poturbowało. Witek widział zamieszki z bliska, o mały włos sam by oberwał; potem w szkole opowiadał o rozruchach i od tego czasu śmiało obnosił się ze swoją wiarą, a jeszcze śmielej z przynależnością do Kościoła. To było niedługo po tym, jak po raz pierwszy się ogolił (pierwszy wąs w klasie) i niedługo przed tym, jak po raz pierwszy dziewczyna pozwoliła mu rozpiąć swój stanik (gdy stali wieczorem w ciemnym przejściu między dwiema kamienicami rozdzielającymi wyboiste ulice).

Kilka razy Witek próbował namówić Andrzeja na udział w nocnych mszach i spotkaniach katolickiej młodzieży; czasem wymykał się na nie bez wiedzy rodziców. Ci nie mieli nic przeciw religijności syna, ale eskapady nocą, zaułkami pełnymi pijaczków i tłuczonego szkła, przyprawiały ich o dreszcze, zwłaszcza nadopiekuńczą matkę, z której zimna krew uszła wraz z nadzieją na powrót męża uwięzionego w stalinowskim areszcie zaraz po wojnie. A, że mąż wrócił – to jedynie wzmocniło jej obsesyjną troskę. Więc Witek przestał prosić o pozwolenie, przestał opowiadać o mszach odprawianych nocą, uśpił czujność rodziców i nasłuchiwał ich chrapania; ilekroć je usłyszał, otwierał okno (mieszkali na parterze, w jakimś wzniesionym na gruzach baraku) i wyrywał się ku lepszemu życiu.

Nosił podobiznę Matki Boskiej wpiętą w klapę kurtki.

Najwięcej opowiadał Andrzejowi o zorganizowanym przez duszpasterstwo oazowe wyjeździe w Pieniny, zimą, niedługo przed świętami ’66 roku. Ciągle wzbogacał opowieść o nowe szczegóły, nowe, klawe historie i postaci, wśród których centralne miejsce zajmował oczywiście kierownik wycieczki, ksiądz Marek, a może Piotrek (Andrzej nie pamiętał). Zaledwie kilka dni spędzonych razem na śpiewaniu, wariackiej jeździe na nartach, sankach, na modlitwie i podrywaniu dziewczyn, które czupurni chłopcy spotykali na stoku (oczywiście Witek opowiadał, co to nie on, jak śmiało zagadywał kolejne początkujące narciarki, jak je instruował z wprawą, że „ciężar ciała na lewą nogę, a drugą dostawiasz”, chociaż sam ledwie nauczył się jeździć i wciąż jedynym sposobem na zatrzymanie się w pełnym pędzie, jaki znał, było grzmotnąć z impetem na twardy, ubity śnieg – nieszczególnie to rozsądne, sądził Andrzej, nie mogąc jednak podważyć słów kolegi, a przynajmniej nie wprost. To, co się tam wydarzyło, na zimowym obozie kościelnej młodzieży, wiedzieli tylko uczestnicy wyjazdu; Andrzej nie był na tyle bezczelny, by kwestionować ich słowa, choć nie raz podśmiewał się z Witka, gdy ten jego kumpel, w towarzystwie prawdziwych warszawskich laleczek, zachowywał się bez mała jak uczniak).

Oczywiście słuchał muzyki, Stonesów i Beatlesów, Animalsów też, o ile zdołał złapać jakieś piosenki w radiu, nagrać je (skąd miał ten drogi magnetofon?), albo pożyczyć płytę od któregoś z kolegów. Tutaj przydawał się Andrzej, a w zasadzie jego ojciec-z-ministerstwa; z punktu widzenia dostępu do płyt, do czegokolwiek, mieć nieprzychylnego szarpidrutom ojca-urzędnika było i tak dużo lepiej niż najbardziej nawet entuzjastycznie usposobionego do rock’n’rolla starego-akowca, który znajdował się poza nawiasem życia. Przecież ojciec Andrzeja załatwił również ten drugi bilet, dla Witka, pod pretekstem, że naczelnik wydziału wybiera się na koncert z małżonką. Nie zwróciło to niczyjej uwagi, bo obecność staruszków z partii nikogo na koncertach zagranicznych zespołów nie dziwiła – pierwsze rzędy należały właśnie do nich i można się było spodziewać, że na Stonesach nie będzie inaczej. Gdy się przedzierali w stronę bramek, Witek perorował z zapałem, co znaczy być tutaj, jak zagrają na nosie czerwonym, że taki koncert to jest pierwsza sikorka, to znaczy przełom, że odtąd nie będzie tak łatwo kontrolować młodych, a nawet starych, że uważaj, bo za tymi drzwiami zaczyna się Wolna Polska.

Jakieś trzydzieści, może czterdzieści metrów przed wejściem do Pałacu Kultury temperatura gwałtownie spada, ludzka magma gęstnieje, wytraca pęd, aż w końcu zupełnie krzepnie. Wolnych przestrzeni w zgromadzeniu jakby mniej i coraz one mniejsze. Do bramek zostało jeszcze jakieś piętnaście metrów i ścisk jest tak duży, że pomiędzy ludzi nie sposób wetknąć choćby palca, a co dopiero przepchnąć się między nimi. Chłopcy dostosowują swoje tempo do tempa procesji. Przestają rozmawiać i przysłuchują się rozmowom, które dotyczą głównie dwóch spraw: koncertu i biletów, co na dobrą sprawę jest tym samym. Ktoś obok nich próbuje kucnąć i choć ma z tym problem, bo sąsiedzi przyblokowali go i z przodu, i z tyłu, i z boku, w końcu rozpycha się nieco łokciami i przysiada na ugiętych nogach; sięga ku ziemi, a potem nagle zrywa się w górę, podskakuje, można odnieść wrażenie, że wystrzelił ponad głowy tłumu i zaraz uniesie się w powietrze. Krzyczy przy tym jak wariat: – O Jezu, o Boże, jest, jest, cud, bilet! O Boże! Wymodlony! Jest!

Co ciekawe, zgromadzeni reagują na ten wybuch radości szczerym, krzepiącym śmiechem, przez chwilę cieszą się razem ze szczęściarzem, chociaż na żadnego z nich podobna łaska już nie spłynie. (Po latach szczęśliwy znalazca zadzwoni do polskiego radia i na antenie opowie o tym, jak wymodlił bilet. Chwilę później zadzwoni kobieta, która bilet zgubiła. Oboje są komplementarnymi składnikami tej historii; chociaż nigdy się nie spotkali, jedno nie może istnieć bez drugiego – to właśnie jest logika tłumu). Teraz w ludziach zakwita poczucie solidarności, bo nieważne czy z biletem, czy bez, czy się na koncert dostanie, czy nie, warto tu być, uczestniczyć, nie ważne w czym, byle uczestniczyć, gdy uczestniczą inni, i nic dziwnego, że po latach do obecności na koncercie przyzna się więcej osób, niż zmieściłaby Sala Kongresowa. W pewnym sensie wszyscy, którzy tego dnia zjawili się pod Pałacem Kultury, legitymowani są, by mówić: „Byłem na koncercie Stonesów w ‘67”.

To poczucie wspólnoty nie znika nawet wtedy, gdy wataha milicjantów uderza z flanki, tłukąc pałami na odlew, chwytając przypadkowych ludzi i wyciągając ich z kolejki, strasząc pozostałych miotającymi się na smyczach psami. Teraz tłum ma wspólnego wroga i wkrótce na przemoc odpowie przemocą.

Andrzej słyszy krzyk, odwraca się w lewo, odwraca się w prawo, ciągnie Witka za rękaw.

– Do przodu – rzuca i popycha kolegę, samemu będąc przepychanym przez innych. Chwilowo poddaje się panice, ale nie na tyle, by stracić głowę; potyka się o schody prowadzące do Sali Kongresowej, ale nie upada. Myśli tylko o tym, by i jego nie wyciągnięto z tłumu.

Są już blisko bramek, gdy widzą jak milicja, bez żadnego wyraźnego powodu, wchodzi w oczekujących klinem i dokonuje brutalnej pacyfikacji. Ktoś próbuje tłumaczyć, że służby torują drogę tym z biletami, ale jakoś nie wiadomo skąd służby miałyby wiedzieć, którzy ze stłoczonych chłopców i dziewczyn oczekują na wejście, a którzy przyszli tu licząc na bombę – na prześlizgnięcie się do środka w chwili zamieszania.

Milicjanci krzyczą, żeby wyciągnąć bilety, żeby trzymać je w górze, że tylko ci z biletami pójdą dalej.

Gdy chłopcy wreszcie stają naprzeciw portiera, serca podchodzą im do gardeł. A co jeśli bilety są fałszywe? To kolejny temat żywo dyskutowany w tłumie. Ponoć została rozprowadzona potężna partia fałszywek. Ponoć to ktoś z Pagartu je rozprowadzał – „no naprawdę, niezły biznes na boku ukręcił!”. Ponoć niejednego pechowca odprawiono z kwitkiem. Ponoć.

A jeszcze gorzej, jeśli bilety są prawdziwe, ale portier wyda błędny wyrok.

Andrzej podaje obie przepustki, czując na sobie dziesiątki zazdrosnych spojrzeń. Chciałby się tymi dwoma biletami podzielić, ale nie z dobroci serca – po prostu chce, żeby go wreszcie zostawiono w spokoju. Portier chwyta bilety, ogląda je uważnie, najpierw jeden potem drugi, potem jeszcze raz pierwszy bilet. Facet ma jakieś czterdzieści lat, gęsty wąs i gładko ogolone policzki; i z jakiegoś względu wzbudza zaufanie. Robi minę, jakby chciał Andrzejowi i Witkowi pogratulować, po czym zaprasza ich do środka.

Obaj byli już w Kongresowej, na Animalsach, więc pyszne, wykładane marmurem korytarze, którymi, częściej niż młodzieżowa publiczność, przechadzają się partyjni delegaci, nie robią na nich żadnego wrażenia. Zresztą to nie czas, by się koncentrować na detalach. Chociaż cały ten kocioł, wściekłe psy, pałki i tarcze, czapki rogatywki ściągnięte ciasno pod brodą, wszystko to zostało na zewnątrz, terytorium wroga zaczyna się dopiero tutaj. Więc chłopcy uważnie wypatrują milicjantów pod ścianami i w przejściach, zapamiętują ich posterunki, zapamiętują ich zwyczaje, dekodują patrolowane przez nich strefy. Spiskują. Wreszcie Andrzejowi zbiera się na odwagę, chłopak nachyla się do Witka i pyta: – Słuchaj, trzeba się w końcu zdecydować. Robimy to?

Jego przyjaciel zezuje nerwowo.

– Zobaczmy z bliska – odpowiada.

W porządku. To rozsądny pomysł. Więc ruszają w stronę schodów prowadzących na drugie piętro, skąd się przechodzi do amfiteatru, darują sobie szatnię, zresztą i tak nie mieliby czego w niej zostawić, a gdyby zostawili na przykład kurtki, ktoś w przerwie mógłby zorientować się, że kręci się tutaj dwóch cwanych nastolatków.

Cała dopuszczona do koncertu publiczności, tak jednomyślnie wdzięczna, że nie podzieliła losu wywleczonych z kolejki, posłusznie rozchodzi się ku otwartym na oścież, skrzydłowym drzwiom amfiteatru. Milicjanci zajęci są lustrowaniem wchodzących, więc ich uwadze umyka dwóch chłopców, którzy – upewniwszy się, że nikt ich nie obserwuje – zamiast ku drzwiom, czmychają wyżej, schodami, jeszcze wyżej, za oznaczeniem „Balkony”. Tam panuje bezpieczny półmrok, jest pusto i luksusowo. Póki nie zeszła się anonimowa, partyjna publiczność, która skorzysta z balkonowych lóż, Andrzej i Witek odnajdują ukrytą toaletę i pakują się do jednej z kabin. Bez słowa zamykają za sobą drzwi, opuszczają klapę sedesu i, wciąż milcząc, pomagają sobie nawzajem stanąć na muszli. Przytrzymują się ścian, zamierają w bezruchu i zgodnie wyuczonym planem, dopóki nie usłyszą dźwięków rozgrzewającego publiczność zespołu (Czerwono-Czarni), dopóty będą milczeć i stać tak nieruchomo, we dwóch, na dobrze wyszorowanym kiblu, w toalecie Sali Kongresowej w Warszawie.

A więc tak to sobie wymyślili! Przeczekają w jakiejś zapomnianej przez Boga toalecie całe zamieszanie pierwszych minut po wejściu, kiedy publiczność lokuje się na widowni, wierci i szuka miejsc, i jest uspokajana przez nadgorliwą milicję, a później, gdy się wszyscy zainteresują koncertem, oni wyjdą z ukrycia i obejrzą Stonesów z loży. Ale to nie wszystko. Wiedzą przecież, że zespół wystąpi tego dnia dwa razy – o 17.00 i 19.00. W przerwie ponownie ukryją się w toalecie, przeczekają cały antrakt i, jeśli im się poszczęści, jeśli nie złapie ich żaden zabłąkany milicjant (i nie spuści solidnego manta), załapią się na drugi koncert. I wyjdą z Sali późną nocą, szczęśliwsi i bogatsi w podwójne doświadczenia.

Jeśli im się nie uda, najpewniej zostaną wyrzuceni. Na nic się zdadzą ich protesty, ich bilety, ich zapewnienia, że tylko zbłądzili. Przeczekają koncert w suce, razem z tymi, których pobito u wejścia do Sali, i tyle będzie z ich śmiałego planu.

Boją się jak cholera. Wtuleni w siebie, w wypucowanej na błysk kabinie, która śmierdzi chlorem, czują, że drżą, obaj, unisono. Ale to nie ze strachu przed represjami, więc nie ma powodu, by cierpiała ich męska duma. Boją się, że przegapią koncert, kiedy byli już tak blisko. To dlatego Andrzej na poważnie rozważał sprzedaż swojego biletu – wtedy by mógł powiedzieć, że decyzja była jego, a nie jakiegoś ormowca, który leje pałą przez łeb, który wywleka za fraki z kolejki, wyciąga z męskiego kibla, gdy się jest wtulonym w kolegę, wyzywając przy tym od ciot, chociaż zupełnie niesprawiedliwie.

Ale już za późno. Już przeszli przez barierki, wytopili się z tłumu, dwaj zbuntowani chłopcy, którzy chcą obejrzeć Stonesów. Tłumy są po to, żeby wznosić okrzyki i żeby inni mogli tłumy pacyfikować, myśli Andrzej. Tłum jest skory do buntu, chętnie sięga po kamienie i cegły, w tłumie nie ma „ja”, to zawsze jest „my”, „my”, które się wyraża w uśrednionej w dół opinii zgromadzonych, i ta opinia wyznacza granicę „my”, określa rolę jednostki w wielkim, wzburzonym organizmie.

To wariactwo to był jego pomysł, jego sposób na zachowanie koncertu wyłącznie dla siebie. Wcześniej nie wiedział, dlaczego w ogóle wyszedł z taką propozycją, dlaczego naciskał na Witka, by się ukryli w toalecie na trzecim piętrze. Jasne, mówił, że znalazł ten ukryty kibel przypadkiem, przy okazji Animalsów, i że w ten sposób obejrzą dwa koncerty, że każdy prawdziwy fan oddałby życie za drugi koncert. Ale przecież to nie był prawdziwy powód. Z istnienia prawdziwego powodu zdał sobie sprawę dopiero wtedy, gdy przekręcił klucz w drzwiach toalety i został z Witkiem sam na sam, a kondygnację niżej usadzona w fotelach, przypadkowa publiczność, zaczęła mruczeć niespokojnie. W jednej chwili zobaczył, jak całe to zdarzenie nabiera znaczenia, politycznego albo historycznego, jak się mu nadaje rangę i wymiar, odzierając tym samym z indywidualnej percepcji, jak się je podporządkowuje potrzebom pokolenia, potrzebom tłumu, który wiele lat później wciąż powtarza te same historie – o Jaggerze wypiętym na oficjeli, o dziewczynie, która zjadła pąk, o Jaggerze, który zjadł pąk, o oficjelach, którzy obrażeni opuścili salę. A potem nowe pokolenie podejmuje opowieść poprzedniego, powtarza historie, którego nie są jego historiami, w oczach nowego pokolenia powstają nowe historie. Żadna z nich nie jest historią Andrzeja, nigdy nie będzie. On swoją historię chce zachować wyłącznie dla siebie.

Kiedy dobiegają ich z zewnątrz odgłosy rozróby, zniekształcony głos funkcjonariusza wołającego przez megafon: „To nielegalne zgromadzenie! Proszę natychmiast się rozejść!”, Andrzej spogląda Witkowi głęboko w oczy i pyta: – Nie wolałbyś być na zewnątrz? Albo na dole, na widowni, z innymi?

Na twarzy przyjaciela widzi zmieszanie.

Paweł Sajewicz (19 marca 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
PS
[8 kwietnia 2013]
Informacyjnie: obie książki, Łukasza i moja są już dostępne na http://pieslancuchowy.pl/
Gość: Trzcinka
[27 marca 2013]
obejrzeli te koncerty w końcu??
Gość: shshshshs
[20 marca 2013]
Ja za Was czymam kciuki! Bardzo dobrze czyta mi się teksty PS, więc z pewnością kupię książkę.
PS
[20 marca 2013]
Tak, obie książki będą wydane w formie ebooków (mobi, epub, pdf - do wyboru w zależności od urządzenia lub jego braku). W zasadzie są już gotowe, czekamy tylko na ISBNy. Bardzo niedługo więcej informacji, premiera strony wydawnictwa, no ogólnie splendor :) I dzięki za miłe słowa!
Gość: pszemcio
[20 marca 2013]
No to gratuluję, przeczytam. Czekam tez na wasze książki na tematy muzyczne, bo jest spore pole do popisu. Czy to będzie w formie ebooka dostępne?
Gość: Zalew
[20 marca 2013]
chujowe, nie czytałem.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także