Fragment powieści Łukasza Błaszczyka „Miesiąc miodowy w Blachowni”

„Miesiąc miodowy w Blachowni” ukaże się w marcu 2013 nakładem wydawnictwa Pies Łańcuchowy.

1981-1995

Twój ojciec był bardzo skryty. Podpytywałam go o różne rzeczy, ale raczej bez efektu. O sobie mówił niewiele. Już bardziej o swoich kumplach z liceum, o Bilińskim, który był największym playboyem w Sienkiewiczu, o Rudym, czyli o twoim chrzestnym. Ewentualnie coś tam czasem wspomniał o jakichś swoich zawodach sportowych w liceum, nagrodach i tak dalej, ale to były te same historie, które opowiadał później wam. Czy ty sobie wyobrażasz twojego ojca, który strzela z karabinku, biega w sztafecie, rzuca oszczepem? Śmialiśmy się potem ze Zbyszkiem, że jeśli Franek uprawiał jakiś sport, to chyba tylko bierki elektryczne. O wiele łatwiej było z nim rozmawiać o tym, co mnie w nim przede wszystkim zainteresowało, gdy go poznałam, czyli o muzyce i filmach. No bo spotykać zaczęłam się z nim nie dlatego, że mi się podobał, bo był kompletnie nie w moim typie, tylko dlatego, że był interesujący. Miał olbrzymią wiedzę, przy nim czułam się jak głupia kura. Nie ślinił się do mnie, nie żebrał w przeciwieństwie do tych wszystkich kolesi, których zawsze było wokół mnie pełno. Miał swoją godność, charakter i opowiadał tak pięknie o muzyce, wiedział tyle rzeczy, znał tyle dat i faktów. Pracowałam wtedy na księgowości w Melodii i po pracy przychodziłam do Franka. Szliśmy do jego pokoju, on zamykał drzwi i rozmawialiśmy godzinami. Kiedyś, gdy tak sobie gruchaliśmy, do środka weszła mama Nowakowa i powiedziała, że przeprasza, ale potrzebuje zabrać pranie. Ojca to wyraźnie wybiło z rytmu, więc odwarknął, że nie teraz, wiesz, w taki sposób, w jaki później mu się to zdarzało, gdy się wściekał. Czy to na nas, czy na tego kierowcę w autobusie albo tego motocyklistę. To był chyba pierwszy raz, gdy go widziałam w takiej sytuacji, ale po kilku takich akcjach zaczynałam się powoli Franka bać, bo był wtedy gotów człowieka rozszarpać. Ale jego matka tylko podeszła bliżej, stanęła tuż przed nim z tą miską, spojrzała na niego i Franek już, już, szybciutko poszedł poszukać prania. Krótka piłka.

Strasznie się jej obawiałam, choć ona zawsze zachowywała się w stosunku do mnie bardzo ładnie. Ale i przy niej, i przy jej mężu bałam się choćby odezwać. Byli tacy zasadniczy, ułożeni. Wydawało mi się wtedy, że w tym domu nigdy nie było miłości. Miałam wrażenie, że ojciec Franka się go wstydził. Gdy się poznaliśmy, Franek akurat chodził do tego technikum elektronicznego w TZN-ie, a przecież Nowak był tam wtedy dyrektorem. Nie dość, że jego syn nie utrzymał się na studiach, to jeszcze uparł się, żeby iść akurat tam, do TZN-u. Nowak nie mógł mu tego wybaczyć, to był dla niego straszny wstyd. Dla nich obu. Franek chciał iść na historię, ale Nowak zmusił go do studiowania tej elektroniki i twój ojciec jakoś w trakcie zrezygnował. Biliński i Rudy swoje studia pokończyli, z całej ich paczki tylko Franek nie. Nowak próbował z nim potem rozmawiać, namówić go, żeby wrócił na studia. Niech już sobie wybierze, co chce, przecież jest bystry, mógłby skończyć cokolwiek, przecież oni oboje z Nowakową nam pomogą, byleby tylko zdobył to wykształcenie, bo to najważniejsze. Ale Franek nie miał już zamiaru wracać, zawziął się i wyjechał do Reichu, pracować przy wyrębie. Wyobraź sobie twojego ojca przy wyrębie, z siekierą w ręku. Oczywiście długo tam nie wytrzymał. Wrócił po paru tygodniach, znalazł pracę w Sabinowie, a oprócz tego robił konserwację w różnych firmach. Nie musiał się bać, że go wezmą do wojska, bo miał wadę serca. Wyglądało na to, że Franek nie zawalczy już o nic więcej. I dla Nowaka to był cios, bo nie tego spodziewał się po swoim synu.

Ślub był jak z koszmaru. Panował obrzydliwy upał, a wokół sypał się pył i tynk, wszędzie stały rusztowania, bo kościół świętego Wojciecha był wtedy w remoncie. To nie był kościół w zasadzie, tylko klepisko. Wszyscy jakoś tak bardzo operatywnie się wokół tego ślubu zakrzątnęli. Szczególnie moja matka, ona przede wszystkim chciała mieć to już z głowy. Byleby mnie wydać, byleby już odwalić ten ślub, byleby miała mnie z głowy, byleby było odhaczone. Oczywiście mówiłam jej, że ja Franka bardzo lubię, ale go nie kocham. Wyśmiała mnie, powiedziała, że miłość zdarza się tylko na filmach i jeśli naprawdę czekam na coś takiego, to już na zawsze zostanę sama. Przecież tu nie ma na co czekać, mam już dwadzieścia dwa lata, to najwyższy czas, o ile już nie jest za późno. Oboje z Frankiem byliśmy tym przerażeni. On na pewno nie był przekonany do tego pomysłu, ale chyba z czasem uznał, że tak trzeba, bo wszyscy jego koledzy oprócz Rudego już się wydali. Znaczy pożenili. Ja z kolei byłam strasznie mało obrotna i po prostu dałam się matce w to wmanewrować, choć cały czas czułam, że robię coś potwornie głupiego i powinnam zachować własne stanowisko. No ale ona miała doświadczenie, na pewno wiedziała, co robi. Miesiąc przed ślubem pojechaliśmy z Frankiem nad wodę, do Blachowni, oczywiście to zawsze musiała być Blachownia, bo było blisko. Gdzie indziej mogliśmy pojechać? W tej wycieczce chodziło o to, żeby się sobie przypatrywać, żeby się lepiej poznać. I wtedy pozbyłam się resztek złudzeń, doszło do mnie, że to, co ja robię, jest potwornym błędem i cały czas zastanawiałam się, jak mu to powiedzieć, że ja w to jednak nie chcę wejść. Ale w końcu wróciliśmy do Częstochowy i jakoś tak się poddałam. Jakby przestało mnie to interesować. Czekałam tylko, aż oni wszyscy to po prostu załatwią, niech już będzie po wszystkim. Nie interesowałam się, gdzie matka zdobyła tę sukienkę, a odkupiła ją skądś na szybko, od jakiejś znajomej, byleby była, nieważne, że paskudna. Było mi to obojętne, choć wyglądałam w niej fatalnie i na domiar złego miałam koszmarne buty. Ale ubrali mnie w to, nie stawiałam oporu.

Chyba jeszcze gorsze od ślubu było wesele. Wszystko odbyło się w jakimś mieszkaniu na parterze bloku, zaadaptowane na klub plastyków, które mój ojciec wynajął jakoś po znajomości. Wyglądało jak jakaś podła stołówka. Nie było wodzireja, a Franek puszczał przez cały wieczór tę swoją ambitną muzykę z taśm, no więc kto miał się bawić do Pink Floyd czy Genesis? Tu trzeba było grać disco polo, jakiegoś „Białego misia”, ale Franek twardo forsował swoje rzeczy, popisywał się muzyczną erudycją, chociaż wszyscy mieli tego dość. Zupełnie tak, jak ty na tych imprezach, które urządzałeś w liceum i na studiach. No ale tu kaliber imprezy był jednak inny. Po paru godzinach ludzie zaczęli się zbierać. Ludzie, czyli Rudy, Biliński, moje dwie koleżanki z pracy i dwie z liceum, za którymi zresztą nie przepadałam. Nikt nie śmiał się upić, a ja schowałam się w jakiejś szafie czy schowku z butelką wódki i ryczałam całą noc. Nie mogłam uwierzyć, że to zrobiłam, że dałam się w to wpakować.

Gdy w końcu wyczołgałam się z tego schowka i byłam już tak skrajnie dobita i pijana, powiedziałam do kogoś, że właściwie nic się nie stało, nie ma problemu, zawsze przecież możemy się z Frankiem rozwieść. I mama Nowakowa to usłyszała, stała tuż obok. Myślę, że nigdy mi tego nie wybaczyła.

Następnego dnia obudziłam się z koszmarnym kacem, ale trzeba było jechać w podróż poślubną. Zgadnij gdzie. Oczywiście, że do Blachowni. To było jedyne, co Franek mógł wymyślić. Po paru dniach... nie, już chyba pierwszego dnia zaczęliśmy się tak bardzo, tak rozpaczliwie ze sobą nudzić, że postanowiliśmy skrócić wycieczkę i błyskawicznie wrócić do Częstochowy. W międzyczasie próbowałam wyrwać go na romantyczny spacer, najpierw raz, potem drugi, ale to nie miało sensu i wróciliśmy do domu po trzech dniach mordęgi. Mieliśmy tysiąc złotych, które on od razu zebrał, i powiedział, że odtąd stop z wydatkami, to kapitał, na którym wystartuje nasze małżeńskie życie. Był jeszcze milion obrzydliwych, abstrakcyjnych, całkowicie zbędnych prezentów ślubnych, z których trzy czwarte stanowiły ekspresy do kawy. I to wszystko, co mieliśmy. Był lipiec osiemdziesiątego drugiego.

Chwilę po powrocie do Częstochowy wprowadziliśmy się do moich rodziców. Z początku próbowaliśmy spać w jednym łóżku, ale to był taki stary, obleśny, komunistyczny składak, który po pięciu sekundach cały się rozjeżdżał tak, że robił się pomiędzy nami dół. I chyba po drugiej, trzeciej nocy Franek przeniósł się na podłogę i odtąd spaliśmy osobno. Już zawsze, bo łóżka nigdy nie udało się naprawić, a gdy się urodziłeś, trzeba było się rozdzielić. On musiał się dobrze wyspać przed tą swoją ciężką pracą, więc ja spałam w małym pokoju, na narożniku, a ty obok, w łóżeczku, czego zresztą żałuję, bo powinnam brać cię do siebie, ale wtedy wszyscy mi mówili, że dziecko nie może spać z rodzicami. A gdy urodził się Ryszard i przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania na Północy, to przez chwilę spaliśmy razem w jednym łóżku, ja i Franek, ale między nami było już wtedy źle, drugiego dziecka miało nie być, to nie było planowane, więc ja się szybciutko, właściwie od razu, przeniosłam do kuchni, a Franek został w dużym pokoju. Więc to nie było tak, jak ty to pamiętasz, nie czekaliśmy z tym do twojej podstawówki, nigdy nie spaliśmy razem. Byliśmy małżeństwem fasadowym. Choćby ta historia z obrączką... ojciec zgubił ją po tygodniu, a ja swoją zdjęłam po paru dniach, bo mnie szlag od tego trafiał, nienawidziłam jej nosić.

Dobre wspomnienia mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Co by to było? Na pewno wakacje, gdy wyjeżdżaliśmy razem i wreszcie mogłam się wami nacieszyć i nie musiałam prać, gotować i sprzątać. No ale to było znacznie, znacznie później. Bo na co dzień, zwłaszcza na początku, nie było mnie na to stać, byłam człowiekiem-zmywarką. Co jeszcze? Ładne były też listy, bardzo ładne, które twój ojciec pisał do mnie, gdy leżałam w szpitalu i czekałam, aż się urodzisz. Czytałam je po kilkanaście razy. Co jeszcze? Było śmiesznie, gdy moja matka zawzięła się na Franka, żeby go dokarmić. Rozpieszczała go i tuczyła, a on kompletnie nie był do takiego traktowania przyzwyczajony. To była jej misja, żeby zrobić z niego człowieka, prawdziwego chłopa, bo już nie mogła patrzeć na tę biedną, przestraszoną chudzinę, jaką w jej oczach był mój mąż. Tak, Franek był mimozą, a matka to była kobieta konkretna. Kiedyś, pamiętam, wszedł sobie późnym wieczorem do łazienki umyć zęby, ogolić się czy co tam i wtedy drzwi otwarły się z hukiem, bo my nigdy nie mieliśmy zamykania, do środka wparowała matka, nawet na niego nie spojrzała tymi swoimi niewidzącymi oczami, przepchnęła go tylko, a że różnica wagi była spora, to biedny Franek został prawie stratowany przy tej umywalce. Matka wparowała do środka, podniosła klapę od sedesu, zamaszyście zadarła koszulę nocną i zaczęła sikać. Franek tam stał, nie wiedząc, co zrobić, co powiedzieć, cały w strachu. Matka skończyła, spuściła koszulę nocną, trzasnęła klapą, przepchnęła się przez niego jeszcze raz, trzasnęła drzwiami i poszła spać. Dla Franka to było nie do pomyślenia.

My z Frankiem nie tylko nigdy nigdzie razem nie wyjeżdżaliśmy, nie licząc tej nieszczęsnej Blachowni, ale też nigdy nie byliśmy tak naprawdę na prawdziwej randce, dyskotece, czymkolwiek. Owszem, jakieś imprezy były, bo oboje lubiliśmy się napić. Przez pierwsze lata małżeństwa chodziliśmy na domówki do Andrzeja, Zbyszka, Bilińskiego, Rudego. Te imprezy trwały jeszcze chwilę po tym, jak drugi raz zaszłam w ciążę, ale podejrzewam, że nigdy nic o tym nie wiedziałeś, bo my tam nie zabieraliśmy dzieci i nie daliśmy ci niczego po sobie poznać. Za to zresztą zawsze szanowałam Franka, że on nie pozwalał na to, żeby nasze życie towarzyskie kolidowało z waszym wychowaniem. Sam zresztą wiesz, przecież z alkoholem widzieliście nas pierwszy raz dopiero, gdy zaczęło się całe to szaleństwo z Bauerami pod koniec twojej podstawówki. No w każdym razie bywało zabawnie, szczególnie, że ojciec miał ciężki charakter, więc gdy się napił, to uwielbiał katować nas tą swoją ambitną muzyką. Kiedyś, gdy po raz kolejny siedział w pokoiku do tańczenia i manipulował tymi swoimi taśmami, a my piliśmy wódkę w kuchni, podjęliśmy z Andrzejem i Zbyszkiem decyzję, żeby wystosować delegację i gremialnie poprosić go, żeby się nad nami zlitował. Więc idziemy tam do niego, mówimy, Franek, daj już spokój, to jest bardzo ładna muzyka, wszyscy tu kochamy Dead Can Dance, ale daj ludziom potańczyć. No i twój ojciec się śmiertelnie obraził. Zapalił światło, wyłączył magnetofon, pozbierał taśmy i oznajmił, że wychodzimy. Zbyszek z Andrzejem próbowali go przebłagać, ale Franek odparł, że ma to w dupie i wychodzi. Oni na to, żeby usiadł i się napił, przecież jest jeszcze wcześnie, to bez sensu tak wychodzić, zwłaszcza, że chce brać też i mnie. Franek na to, że nie ma mowy, on wychodzi i ja razem z nim. W końcu Zbyszek sięgnął po ostateczny argument i powiedział, że właśnie zrobił mi kawę i ta kawa dopiero co się zaparzyła, jest gorąca, więc trzeba poczekać, aż ostygnie. Na co Franek mówi, że w takim wypadku Zbyszek ma natychmiast znaleźć słoiczek i przelać tam tę kawę, bo wychodzimy. I Zbyszek w końcu stracił entuzjazm i chciał nam już pozwolić iść, ale Franek nie ustąpił, dopóki ta kawa nie została przelana do słoiczka. I wyszliśmy, wsiedliśmy w autobus i ja jechałam jak idiotka z tą kawą w słoiczku, a twój ojciec bujał się na krzesełku obok mnie, bo był już strasznie pijany. Próbowałam go subtelnie obudzić, ale mi się nie udawało, więc w końcu mocniej nim szarpnęłam i on wtedy wyprężył się, wstał i nie oglądając się na cokolwiek, wysiadł na pierwszym lepszym przystanku. Nie chciało mi się go gonić, wróciłam tylko do domu, gdzie moja matka, widząc mnie z tym słoiczkiem, zrobiła mi aferę, że jak ja mogłam zostawić na pastwę losu pijanego męża?

Nic bardziej rozrywkowego w ciągu tych pierwszych dziesięciu czy iluś tam lat mnie nie spotkało. Miałam narzuconą uprząż, byłam zezwierzęcona, nie wiedziałam, jak się nazywam, panicznie bałam się wyjść do ludzi. Nie zauważyłam nawet, że mamy inny system, nie mieściło mi się w głowie, że podczas gdy ja siedziałam w domu i gotowałam obsrane pieluchy, świat zdążył się całkowicie zmienić. A tu kończył mi się urlop macierzyński i trzeba było się w tym odnaleźć, iść do jakiejś względnie normalnej pracy. Nie było mowy, żebym wróciła do Melodii, bo skoro skończył się komunizm, to i wszelkie zakłady tego rodzaju, a nie miałam żadnego innego pomysłu. I wtedy przyszedł do mnie mój ojciec i powiedział, że jest praca. Przyniósł „Gazetę Wyborczą” i pokazał mi ogłoszenie, w którym pisali o naborze, i powiedział, Kasia, ty masz taki zmysł estetyczny, a to najważniejsze, bo oni nie szukają młodych osób, bo świat się zmienił, teraz najważniejsza jest ciężka praca, bo każdy ma równe szanse, tylko trzeba walczyć o swoje i ty musisz walczyć o swoje. Ale ja nawet nie wiedziałam za dobrze, czym jest ta gazeta, kojarzyłam tylko nazwę, bo mieliśmy wtedy w mieszkaniu pierwszy remont i wszędzie leżały „Gazety Wyborcze” porozkładane po podłogach, bo akurat malowaliśmy. Ojciec też by pewnie nie wiedział, ale akurat tak się złożyło, że otworzyli redakcję w Komobeksie, na tym samym piętrze co jego biuro. No i dałam się namówić, poszłam na to spotkanie. I siedzę tam, ja, stara baba, siłą odciągnięta od garów, a wokół piękne, młode dziewczyny. Za moment rozmowy z jakimiś odstawionymi ludźmi z Warszawy, a ja nie umiem sklecić zdania i zastanawiam się tylko, co ja tu, kurwa, właściwie robię, chyba tego ojca zabiję. I wtedy do środka wszedł właśnie ojciec i dał mi długopis do notowania, bo oczywiście żadnego nie wzięłam... Potem ten długopis trzymałam przez całe lata na szczęście. Ojciec podał mi go i wyszedł, a za nim weszła Elżbieta, spóźniona, zawsze się zresztą spóźniała, siadła koło mnie, jeszcze starsza ode mnie, jak się później okazało, śliczna dziewczyna, matka tak samo jak ja, tyle że samotnie wychowująca dziecko. W pięć sekund wiemy o sobie wszystko, bo zagadujemy cały ten spektakl, skoro i tak nie mamy nic do stracenia, bo nie ma po prostu szansy, żeby nas zatrudnili. No ale gdy zaczęły się te rozmowy, a były przeprowadzane jakoś dwójkami, to wzięli nas na nią razem, bo powiedzieli, że tworzymy fajny zespół. I pierwsze, o co nas pytają, to skąd znamy „Gazetę Wyborczą”, więc szczerze odpowiadam, że z podłogi. Drugie pytanie, jak długo się znamy? Trzy minuty. I tak im debilnie odpowiadałyśmy na te pytania i kiedy wydawało nam się, że nas stamtąd za sekundę wyrzucą za obrazę majestatu, oni poinformowali nas, że będzie jeszcze jedna rozmowa, ale w zasadzie możemy na próbę zacząć od razu, bo podoba im się nasze spojrzenie, bo mamy ciekawe osobowości i to może być bardzo inspirujące dla całej załogi. Nie mogłam w to uwierzyć. Ale nazajutrz przyszłam tam znowu i już zostałam. I od tego momentu ja zaczęłam żyć, a moje małżeństwo zaczęło się rozpadać.

Franek, który przez te wszystkie lata wmawiał mi, jakie życie poza domem jest ciężkie i pełne niebezpieczeństw i jakie to moje jest sielankowe, nagle przestał być dla mnie autorytetem. Czar prysł, a ja przestałam na niego patrzeć z przestrachem i bezkrytycznie, gdy okazało się, że cały ten jego codzienny znój, czyli Sabinów, a później firma z Marianem i Optimus, całe to niebezpieczne życie, które czaiło się na mnie i czekało, by mnie pożreć, gdy tylko wyjdę z domu i porzucę dzieci, okazało się być jedną wielką kpiną. Trwało to tyle lat... Najpierw rozpieszczali mnie rodzice, później zastraszał Franek, a na końcu dzieci wyprały mi mózg, ale wreszcie okazało się, że to, co twój ojciec od zawsze opisywał mi jako wielką udrękę, zaczęło mi sprawiać ogromną frajdę. Uniezależniłam się, z czasem zaczęłam zarabiać coraz więcej, nie tylko nie dawałam już sobą manipulować, ale i sama innymi manipulowałam. Musiałam walczyć o swoje, a jak się okazało, walkę miałam we krwi. Poza tym dzięki Elżbiecie to wszystko było jedną wielką zabawą. Miałyśmy podobne poczucie humoru, byłyśmy w podobnym wieku, miałyśmy podobne życiorysy, lubiłyśmy podobnie spędzać czas. Uzależniłyśmy się od siebie. Przebywałyśmy ze sobą bez przerwy i w pracy, i po pracy, jeździłyśmy razem na szkolenia, chodziłyśmy na imprezy i nagle się okazało, że każdy weekend spędzam z Elżbietą, a nie z Frankiem, że wracam nad ranem. Zaczęło mu to przeszkadzać, więc za mną wydzwaniał, ale z czasem jakby odpuścił. I wtedy nakręciła go moja matka. Gdy pojechałyśmy do Kotliny Kłodzkiej robić ten reportaż, naopowiadała mu głupot, że my tam będziemy robić straszne rzeczy i to w dodatku przy tobie, bo przecież pojechałeś z nami. Więc twój ojciec dostał szału, wziął urlop i przejechał pół Polski, żeby cię stamtąd zabrać i pewnie by to zrobił, gdyby nie Elżbieta. To zresztą ona zauważyła Franka, jak zaczajał się pod oknami naszego apartamentu i kazała mu przestać się wygłupiać. Ty sobie grałeś w piłkę przed budynkiem, a on wszedł do środka, zrobił nam wielką awanturę i oświadczył, że możemy robić, co chcemy, możemy się puszczać, z kim nam się podoba, ale takich rzeczy nie wolno robić przy dzieciach. Dziecko, czyli w domyśle ty, ma siedzieć w domu i się uczyć, bo uczy się źle, ma się spakować i wracać do domu, natychmiast. I tylko Elżbieta jakimś cudem go wtedy urobiła, więc mogłeś zostać.

Oboje zaczynaliśmy mieć tego dość. Po tej akcji w Kotlinie Kłodzkiej przyszło mi do głowy, że skoro tam czy na wakacjach, gdziekolwiek zresztą, gdzie byliśmy bez Franka, było tak dobrze, to czemu ja mam sobie w mieszkaniu nie zrobić czegoś takiego? Czemu nie mielibyśmy odgrodzić się od niego, skoro jemu wszystko przeszkadza, skoro on musi mieć ciszę, żeby móc oglądać telewizję? I udało mi się to przeforsować. Franek przeniósł się do małego pokoju z tym swoim telewizorem, a my nie musieliśmy już chodzić na palcach i szeptać. Nie trzeba było zamykać się przed Frankiem, bo on zamknął się przed nami. Wydawało mi się wtedy, że te zmiany jakoś tak wszystko uporządkują i że będą dobre nie tylko dla mnie, ale i dla was, właściwie dla ciebie, bo Ryszard chyba niewiele z tego rozumiał, chyba w ogóle niewiele zauważył. Ale nie wzięłam pod uwagę, że przecież mnie całymi dniami nie ma, że znikłam i zostałeś sam z ojcem, który ufortyfikował się w swoim pokoju. Jakoś niedługo po tych roszadach wpadł do nas Andrzej ze Zbyszkiem i obaj żartowali, że Franek w miarę upływu lat jest coraz bliżej drzwi wyjściowych i pewnie za parę lat wyląduje za nimi. No i mieli rację, jak się okazało.

Łukasz Błaszczyk (19 marca 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Mila
[27 marca 2013]
Jeśli chodzi o trailery: ŁB vs. PS 3:1 (dałam do przeczytania komuś - "jedzie Żulczykiem, wolę Wonder Boysów"). Tak czy inaczej, trzymam kciuki!

PS Myślę, że AK (Artur) mógłby wymieść.
Gość: Merfolk
[25 marca 2013]
Krzysztof Gonciarz pokazuje jednak, że się da!
Gość: pszemcio
[21 marca 2013]
Doświadczenie chociazby niektórych autorów którzy wypłyneli na amazonie uczy, że cyfrowa dystrybucja może byc duzo bardziej skuteczna niż tradycyjna. Szczególnie w dobie dość dużej (także u nas mimo barier związanych z zakupem) popularności czytników,
Gość: błaszczyk
[21 marca 2013]
Ale to nie tak, że my nie jesteśmy zainteresowani Empikami, półkami z nowościami etc. Po prostu nas na to nie stać:) A jeśli kogoś będzie stać na zafundowanie nam tej fanaberii, to super.
PS
[21 marca 2013]
Okoliczności ekonomiczne są dość oczywiste (koszta druku, horrendalny rabat udzielany Empikowi i innym dystrybutorom itd.), więc może nie będę się tu rozwodził. Ciekawe jest natomiast co innego: dystrybucja e-booka paradoksalnie może dać tym tekstom nieporównywalnie większy rozgłos (takie jest przynajmniej nasze założenie). Więc tak naprawdę chodzi tu o efektywność i w tym kontekście nie przeceniałbym empikowej półki z nowościami, na którą trafiają dziesiątki książek dostępnych później dyskontowo w sieci Dedalus. Oczywiście czas pokaże jak nam to wyjdzie, niemniej mamy swój skromny plan marketingowy, będziemy go metodycznie realizować. No praca u podstaw słowem :) Pozdro!
Gość: alex
[21 marca 2013]
Doskonale rozumiem Wasze podejście, ale z drugiej strony no risk no fun. Co innego jakaśtam strona i link do pliku, co innego empik i półka z nowościami:)
PS
[20 marca 2013]
Niestety raczej nie, ale za takim podejściem przemawiają realia rynku. MMwB ukaże się jako ebook w trzech formatach: mobi, epub, pdf. Oczywiście, gdyby pojawił się inwestor, to wiadomo, weźmiemy jego kasę z pocałowaniem ręki :)
Gość: alex
[20 marca 2013]
całkiem fajne! będzie wersja papierowa?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także