Rok wg redakcji: opinie o 2011
Zanim przejdziemy do albumowych i singlowych konkretów, próbujemy odpowiedzieć sami sobie: jak i czym zapisał się w naszej pamięci muzyczny rok 2011?
Kuba Ambrożewski
Uleciała gdzieś na dobre magia formatu albumowego. Objawia się to w pikującej liczbie płyt długogrających, które chce się włożyć do odtwarzacza więcej niż raz. Dominuje brak charyzmy, smętność, przewidywalność i mizerny związek z rzeczywistością – muzyki, która nic mi nie mówi o moim życiu w mniej lub bardziej metaforycznym sensie, było w 2011 więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Jednocześnie muzyki, rozumianej jako liczba opublikowanych ścieżek z dźwiękiem, jest już o wiele, wiele za dużo. Tak dużo, że wszelkie wnioski ogólne skazane są z góry na fiasko. Przesłuchana próbka zawsze okazuje się niedostatecznie reprezentatywna. Paradoksalnie ci, którzy się jeszcze z tym nie pogodzili, ogarniają być może najmniej. Groteskowo napuchnięte listy najlepszych płyt, utworów, wydarzeń, zazwyczaj maskują fakt, że ludziom generalnie coraz mniej chce się angażować w słuchanie muzyki. Konsekwencją lub objawem – ciężko się zdecydować – tego informacyjnego szaleństwa jest przesunięcie środka ciężkości aktywności związanej z pojawieniem się utworu w kierunku „szerowania” i „lajkowania” (ewentualnie – w naszych, rodzimych realiach – „przejmowania”). To zmiana trybu interesowania się muzyką na instant: stosunek słuchacza z utworem zawiera się w ułamku sekundy pojedynczego kliknięcia, w trakcie czterech minut możliwe jest wyrażenie swojej opinii w temacie godzinnej playlisty. W tym kontekście przegrana Kazika w honorowej batalii o emisję pełnowymiarowej wersji „Plam na słońcu” czyni go Reytanem naszych czasów. Z wydarzeń optymistycznych odnotowałbym: popularność disco polo oraz ceny płyt i kaset.
Łukasz Błaszczyk
Z mojej perspektywy wyglądało to tak: zestarzeliśmy się, pozakładaliśmy rodziny, nabraliśmy kredytów, przywarliśmy do mniej lub bardziej wygodnych stołków, od których chciało nam się – ze straceńczym rozmachem – odrywać tylko w weekendy, a gdy już brała nas ochota na spotkania ze znajomymi, z którymi kiedyś dzieliliśmy muzyczne zajawki, to w skrytości serca tępiliśmy w sobie i tak już mocno przygaszony odruch, by pogadać o tym, co u nas na tapecie. Coś tam słyszeliśmy, że Rihanna, że Kimbra i Gotye, że Gagą nikt się już nie jara, że prawdziwy dubstep zszedł do podziemi, a ci dwaj kolesie, którzy na imprezach grali Franz Ferdinand i Klaxons, gdy przed paroma sezonami sprowadzaliśmy się do miasta na studia, i z których w odruchu obronnym śmialiśmy się pod nosem, teraz wydają tech-housowe single, EP-ki i remiksy dla niemieckich labeli. Może jednak trzeba było wtedy wpaść do nich na tę domówkę, potraktować ich serio, nauczyć się obsługi tych wszystkich Abletonów? No ale nic, przynajmniej tyle, że teraz możemy sobie poczytać i posłuchać, co z tego wyszło. O ile w ogóle przyjdzie nam ochota.
Paweł Gajda
Przyszłość nadeszła i nikt nie dał fucka. „Retromanię” Reynoldsa czytałem najpierw z uczuciem zgrozy i udręki (przeglądanie listy reaktywacji, revivalów i reedycji z ostatnich lat było chińską torturą, niech oni już przestaną!). A potem pomyślałem, że jak na tak fatalne warunki, muzycy radzą sobie całkiem przyzwoicie. Gorzej ze słuchaczami. Trzeba dać sobie spokój z „ogarnianiem”, bo w sytuacji gdy wszystkie płyty są siódemkowe, łatwo się znieczulić. I najlepiej zakopać się w jakiejś niszy. Są tacy, którzy uważają, że żyjemy w epoce niesamowitej ekspansji, porównywalnej z okresem post-punkowym. Trzeba jedynie zaakceptować założenie, że droga do szczęścia i świetlanej przyszłości niekoniecznie wiedzie przez wysublimowane komplikacje i akordy undecymowe. Ale może równie dobrze prowadzić przez Brazylię (cześć, Paweł Sajewicz!) lub Japonię (hej, ale nowy album Perfume taki sobie jest, niestety). Ale może też „tej dzisiejszej młodzieży” wystarczy trollgaze i zredukowanie muzyki do wpisu o krótkim okresie przydatności do spożycia na facebookowej ścianie. W każdym bądź razie, wygląda na to, że gitary już zdecydowanie poszły w kąt. Violens są spoko, ale to nie oni odmienią oblicze ziemi, tej ziemi.
Wielką obietnicą technologii cyfrowych (w muzyce, fotografii, itd.) było to, że nareszcie każdy może to robić. Dla kogoś wychowanego w kulturze niedoboru i utrudnionego dostępu wielką zaletą i wadą jednocześnie jest fakt, że rzeczywiście każdy to robi. Ale może z muzyką jest jak z wódką – całej nie wypijesz, ale próbować trzeba.
Bartosz Iwański
Jeden z wielkich przegranych minionego roku, Waldemar Pawlak, powiedział latem na antenie TVN 24, że chętnie słucha czasem disco polo, ponieważ jest w tym dużo optymizmu i ja generalnie się z wicepremierem zgadzam. Zdanie owo padło w jednym z wywiadów w kontekście oszałamiającej kariery wyborczego hitu ludowców, przy którym bawili się nawet polscy turyści w Egipcie, a który miał stanowić zarazem kolejny dowód na triumfalne zmartwychwstanie swojskiego gatunku. Po części z obowiązku, ale w większym stopniu dla własnej satysfakcji, poszukiwanie zalążków artyzmu w potężnej stercie gnoju disco polo stało się w minionym roku jednym z ważnych elementów moich muzycznych zainteresowań. Spostrzeżeń sporo, czasem tak szokujących jak „Motyle” czy socjologiczne obserwacje zespołu Rotor, choć lista ta jest znacznie dłuższa. I może nawet w jakimś stopniu ten flirt z muzyką brukową przyczynił się u mnie do szerszego zainteresowania polską muzyką w 2011 roku w ogóle, a tu było przecież wybornie. Spory o jakość nowej muzyki w skali globalnej konsekwentnie starałem się spychać na dalszy plan, a z dużo większym zaangażowaniem oddałem się eksploracji staroci – po części także nie-piosenkowych, jakby w równowadze do przekopywania się przez setki różnych singli. Ale i to przyniosło owoce: feature o mondeo-popie napawa mnie nieskrywaną dumą. Poza tym, utwierdziłem się w przekonaniu, że na początku lat 90. o wiele ciekawiej działo się w muzyce na Wyspach niż za Oceanem, dowiedziałem się o istnieniu owianego aurą tajemnicy „Testu Kostrzewy”, na uniwersytecie uczono mnie jak powiązać konto na Facebooku z Twitterem, Robert Leszczyński prawie został posłem, a Eryk Mistewicz stał się wizjonerem nowych technologii. To był dobry rok.
Andżelika Kaczorowska
3ucho i inne wydarzenia związane z inaugracją prezydencji: w tym czasie można też było się wybrać na rewelacyjną (wiem, bo z miesiąc temu była retransmisja w radiowej Dwójce) SMSową symfonię Pawła Mykietyna, jednak trudno mi było odpuścić sobie możliwość zobaczenia np. The Ex. W czasie tego jednodniowego festiwalu przypomniał mi się fragment „Goodbye Lenin”, kiedy to główny bohater stojąc na dachu stwierdza, że wtedy Berlin wydawał mu się środkiem wszechświata. Taka była dla mnie wtedy Warszawa z perspektywy Elektrociepłowni Powiśle. Cała relacja tutaj
Akordeon: jakkolwiek to zabrzmi, 2011 był dla mnie wielką rehabilitacją tego instrumentu. To przede wszystkim dzięki wykonanej na finał Warszawskiej Jesień „I Symfonii” Andrzeja Krzanowskiego, co prawda zaprezentowanej po raz pierwszy dopiero 36 lat po napisaniu, w której pięć akordeonów niezwykle wzbogaca barwę monumentalnego utworu. Dodając do tego mój mały powrót do twórczości Pauline Oliveros, paręnaście sytuacji w których dane mi było widzieć jak można ciekawie wykorzystać ten instrument, aż w końcu samemu na nim pograć, to naprawdę nie wiem co niefajnego jest w akordeonie.
Perfume: angloamerykański pop był dla mnie niestety dość rozczarowujący w 2011, ponieważ dominowały w nim dwie zbyt ekspolatowane tendencje – hedonizm z quasi-dubstepowym podkładem (Rihanna) oraz stojący w opozycji ckliwy singer-songwriting (Adele). Stąd single zapowiadające „JPN” świetnie trafiły w czas, proponując pop z ambicjami przełamujący obowiązujące schematy.
Separacja Kim Gordon i Thurstona Moore’a: najbardziej wstrząsający news roku, dla wielu bardziej niż rozwód własnych rodziców. Ale odkładając ironię na bok to możliwości rozpadu Sonic Youth chyba nikt się nie spodziewał, a to przecież przez tyle lat była to właściwie jedyna nieprzerwanie działająca i gwarantująca wysoką jakość grupa na niezależnym poletku.
Battles: zmiana niby bardziej w stronę popu, ale jednak wciąż zachowując walory techniczne ich muzyki. Prawdopodobnie jedna z bardziej niedocenionych płyt w tym roku, na spółkę z „The King Of Limbs” i nowym Neon Indianem. Ich moment w tym roku – dla mnie wykonanie „Atlas” na Berlin Festivalu, na którego słuchaniu mogłabym spędzić wieczność.
Einsturzende Neubauten: prawdopodobnie najważniejsza dla mnie dyskografia w tym roku, co mam nadzieję, że udało mi się „with a little help from my friends” wyrazić w przeglądzie. Dzięki występowi na Primaverze mam wrażenie, że nie tylko u mnie pojawiła się tendencja do powrotu do tego co zrobili.
Sebastian Niemczyk
Chyba powinienem zacząć tak, jak Ewa Szumańska w jednym z odcinków klasycznego słuchowiska „Z pamiętnika młodej lekarki”: Będąc młodym (w wieku Hansa Castorpa) dziennikarzem parającym się zagadkami naszej rzeczywistości, zastanawiałem się, dlaczego muzyka w poprzednim roku przestawała niektórych redaktorów fascynować, pasjonować, dlaczego w publikowanych podsumowaniach narzeka się na brak płyt przełomowych, mówi się że był to rok NUDY, że gorzej już być nie może. Niestety, nie mam odpowiedzi na żadne ważne pytania, co do kondycji muzyki. Dobierałem to czego słuchałem według klucza osobistych, zdziwaczałych preferencji, nawet nie próbując ogarniać wszystkiego. Przesłuchałem niemało płyt, ale i tak stanowiło to tylko marny ułamek osiągnięć znajomych z Rate Your Music, bo: ciekawsze zajęcia, deficyt czasu, ŻYCIE. W zamian starałem się zaprzyjaźnić z tymi albumami. Wiem, it’s so 2003, ale dzięki temu odkryłem (uwaga teraz ważna myśl, czyli suchar) mniej znaczy więcej. Zamiast sprawdzać kolejne *szóstkowe* rekomendacje, wolałem czasem zamknąć się w swoim mniej okazałym świecie i katować swoje najulubieńsze, fajowskie płyty z tego roku. Zdecydowanej większości kolejne powtórzenia i powroty dobrze robiły, a przy albumach o takiej właściwości, to właśnie ilość poświęconego im czasu jest relewantnym czynnikiem, który decyduje czy uważamy je za tylko bardzo dobre, czy zaryzykujemy się stwierdzić (ale się do tego oczywiście nie przyznamy), że ocierają się o wybitność. Być może to wcale nie jest tak, że muzyka jest dużo gorsza niż kiedyś tam. Może to my jesteśmy zbyt rozpieszczeni, znudzeni, niecierpliwi. Nawet jeśli nie było w tym roku takiego rozpieprzacza umysłu jak „Cosmogramma”, to rok 2011 był przecież czaderski. Czasem mam ochotę przełożyć złośliwe twierdzenie Todorova o literaturze na świat nut: muzyka to piknik na który muzycy przynoszą dźwięki, a słuchacze znaczenie. Wsłuchiwanie się i nawiązywanie emocjonalnej więzi z muzyką w czasach gluta to chyba jakaś mutacja reynoldsowej retromanii, ale wiecie, LUBIĘ TO.
Karol Paczkowski
2011? Blaza, zapewne po części z bycia nie fair, po części ignorancka, ale faktem jest, że rzeczy które zaskoczyły u mnie w całości wyliczę na palcach jednej ręki. Bardziej konkretnie, to gdzieś w pierwszych dniach listopada trafiłem na muzyczną paczkę bliską marzeń, „Nine Songs 2011” się zwała, którą zajarałem się wypalając doszczętnie parokrotnie. Ale. Przypomniałem sobie, że zawartość przecież nie jest nowa, a wcześniej osierociłem większość z uwagi. Zachwyty, ósemki, które padały Violens do stóp – no przecież, że fanfary zasłużone, ale trochę się nad biegiem wydarzeń zamyśliłem, bo przecież oceny poszczególnych numerów nie wróżyły tak żarliwych pochwał dla całości. Stąd idzie moja pełniejsza konstatacja - smutne to jest, z tym, że żal mam głównie do siebie, choć być może to konieczność dzisiaj, że tyle czasu nam potrzeba by naprawdę docenić zwyczajnie bardzo udany „songwriting” (marny wytrych, racja, ale jednak). A tu wręcz lał w mordę! Inspirująco się pływa w eksperymentach z pogranicza różnych stylistyk, zawsze fajnie też być świadkiem na zaślubinach popu z szeroko pojętymi nizinami, z satysfakcją też stoi się na grobie rozgraniczenia gatunkowego, ale mam niewygodne wrażenie, że coś ważnego zaczęło mi umykać w tym gąszczu rozmaitości. 2011 rok uszedł mi więc w dużej mierze na stanach przytłoczenia i konfuzji, zarówno wątpliwymi krzykami o nowość, jak i posunięciami zbyt regresywnego w skutkach eskapizmu. Stąd też te niewiele mówiące o ważkich problemach muzycznego świata refleksje, skrajnie subiektywne wynurzenia. Rehabilitując jednakże ten marudno-funeralny ton, muszę przyznać, że świetnie się bawiłem na Offie, i to pomimo mojej nieśmiałości do okazywania zachwytu, a paradowanie w święta z przypinką „Smile” odnotowuję jako niewymuszenie radosną tych dni atmosferę.
Paweł Sajewicz
Na finiszu zeszłego roku próbowaliśmy z kolegą Ambrożewskim rozbujać publicystyczny minicykl, „W branży”, który będąc dziełkiem małoformatowym, stworzył całkiem spory rynek uwagi. Jeden z członków redakcji powiedział mi wówczas, że tytułem tośmy wiele obiecali, a teksty tej obietnicy nie spełniły. „W branży”, czyli gdzie? W moich przemyśleniach odnośnie pogrywania dziecięcym wizerunkiem czy w Kuby rozkminach o relacji recenzent-artysta? A może w ustaleniach majorsów, co do daty ostatecznej śmierci CD? A może w prywatnych rozmowach z szefami sprzedaży korporacji medialnych? Może i można bronić tezy, że „branża” to wciąż jest system wielu naczyń połączonych, do których zawartości wglądu nie mają domorośli publicyści (jak niżej podpisani). Może, nie będę się upierał, że nie. Rzecz w tym, że od dobrych kilku lat wiemy, że Przemysł i Klient zagubili wspólny język, uniezależnili się od siebie i wytworzyli swoje własne definicje „branży” muzycznej, niekompatybilne, ale też niekoniecznie sprzeczne. Nie muszę się nawet silić na kreatywność, żeby tę tendencję zobrazować, zrobili to za mnie komentujący nasze felietony (patrz: np. fenomen Rebbeki Black i obecność Toro na Offie 2010). Zmierzam do tego, że określenie „w branży” dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej oznacza jakąś „moją branżę”, prywatną perspektywę i oddolną obserwację dostępnych wszystkim zjawisk. I słuchacz, i czytelnik, i w końcu publicysta coraz bardziej uniezależniają się od siebie, nie tyle stając w opozycji, co tracąc wzajemne zainteresowanie. Słuchanie muzyki staje się wewnętrzną emigracją, a recenzent wypada z roli trzymającego rękę na pulsie. Wciąż niezłe wrażenie robią końcoworoczne rankingi (spokojnie, to już niedługo), one zresztą nigdy nie znikną, bo towarzyszący im element rywalizacji o status najlepszej płyty jest namiastką najbardziej-ostatnio-modnego internetowego trendu – grywalizacji. Ale symbolem tych dziwnych czasów atomizacji dyskursu, branży, ocen i opinii mógłby być końcoworoczny ranking złożony z najlepszych płyt, których słuchaliśmy w danym roku, a niekoniecznie najlepszych płyt danego roku. W ten sposób minionych dwanaście miesięcy podsumowała Gosia Halber (na T-MMG) i ja się pod jej tekstem – tzn. pod metodą, a nie samym zestawieniem – podpisuję obiema rękami. I w ramach funu ujawniam własne:
10. Grover Washington Jr. – Winelight (1980)
09. Scott Walker – Climate Of Hunter (1984)
08. Roby Duke – Come Let Us Reason (1984)
07. Kombi – Tabu (1989)
06. Stax 50th Anniversary Celebration (2007)
05. Hall & Oates – Private Eyes (1981)
04. Alexander O’Neal – Hearsay (1987)
03. Joni Mitchell – Mingus (1979)
02. The Beautiful South – Welcome To The Beautiful South (1989)
01. Janet Jackson – Rhythm Nation 1814 (1989)
...
00. Dyskografia Todda Rundgrena
Marta Słomka
SWAG, mixtape’y, Skrillex, stagnacja w postdubstepowej niszy - rok 2011 przyniósł kilka intrygujących tematów dotyczących przyszłości branży: dystrybucji muzyki w postaci darmowych formatów, inwazji buraczanego dubstepu i zmierzchu postdubstepu zaczynającego pożerać własny ogon za sprawą mnożących się klonów randomowej wokalistki r&b potraktowanej pitchshifterem. Gdybym była Joyem Orbisonem, też bym nagrała „Sicko Cell”. Rok 2011 kojarzy mi się przede wszystkim z postępującym u mnie spadkiem zainteresowania muzyką na poziomie merytorycznej i emocjonalnej dyskusji. Kolejność płyt i singli w podsumowaniach równie dobrze mogła być rotacyjna, bo letniość tegorocznych wydawnictw już dawno temu zdążyła ostudzić mój zapał względem tego festiwalu numerków, a bardziej od rankingów płyt interesowały mnie rankingi gier na PS3. Większe spory toczyłam w tym roku o serial „Community”, mocniej kibicowałam losom Ricka Grimesa z „The Walking Dead”, a gra o tron odbywała się w zupełnie innej scenerii. Podobno 2011 był rokiem starych ludzi (Paul Simon, Kate Bush, Wild Flag), tak że czuję się jakoś dziwnie na miejscu.
Paweł Szygendowski
Trochę subiektywnego malkontenctwa o ubiegłorocznych długo- i krótkograjach. W dwa tysiące dziesiątym największe uznanie zdobyła u mnie „Cosmogramma”, dwa lata temu ex aequo na pierwszym miejscu podium stanęli The Flaming Lips i Animal Collective, jeszcze wcześniej „Saint Dymphna” itd. A w tym roku? No właśnie. Na bieżąco śledząc wypuszczane wydawnictwa od 1 stycznia począwszy, a na 31 grudnia skończywszy, nie doczekałem się bezapelacyjnego zwycięzcy, czy choćby wąskiej grupy faworytów do miana „mojej płyty 2011”. I nie narzekam tu na brak dobrych krążków, ale paradoksalnie na ich nadmiar. Poziom muzyki do nas docierającej się wyrównuje, coraz rzadziej trafiamy na bezdyskusyjną szmirę, a w gąszczu „przysłowiowych siódemek”, nietrudno jest się zgubić. Truizm? Pewnie tak, ale odpowiedzcie sobie, ile oczywistych płyt przesłuchaliście tego roku. A jakie albumy, takie moje podsumowanie. Na koniec tych narzekań, chciałbym przelać trochę pozytywu, bo przecież „jest luz” i złożyć i Wam i sobie życzenia noworoczne, by więcej genialnych, ale i paskudnych(bo i takie są nam potrzebne) dźwięków wyginało membrany Waszych i moich głośników.
Komentarze
[30 stycznia 2012]
[29 stycznia 2012]
Bardzo bardzo fajny tekst. Tegoroczne Battles jeszcze moim zdaniem zostanie zrehabilitowane i doczeka się kultowego statusu, być może Neon Indian też. Od siebie dorzuciłbym jeszcze koncept-postmodernistyczną-punkoperę Fucked Up i 6h kawałek Flaming Lips.
Dla mnie rok pełen nostalgii, mniej więcej raz na miesiąc rozwiązywała się / zawieszała działalność jakaś kapela, której kiedyś słuchałem. The Streets, LCD, Faithless, The Music, SY, REM, Manic Street Preachers, Gorillaz + na pewno o czymś zapomniałem. Jasne, można się zrzymać na ostatnie płyty co poniektórych z tej listy, ale chodzi o sam nastrój - często były to dla mnie preteksty by wracać do starych nagrań.
Inna sprawa, która pewnie będzie aktualna przez cały 2012 - superciekawe poszukiwania nowych kanałów dystrybucji/nowych modeli biznesowych. Od gumowych czaszek The Flaming Lips po applikacje Bjork. I \"gazetowe\" wydanie King of limbs. Można? Można!
Generalnie 2011 był dla mnie muzycznie bardzo przyjemny, choć miałem mniej czasu na wyszukiwanie bieżących płyt niż ad 2010.
[28 stycznia 2012]
[17 stycznia 2012]
[17 stycznia 2012]
[17 stycznia 2012]
[17 stycznia 2012]
Żartowałem. Jeśli piosenek Violens nie uważasz za piosenki, bo nie słyszysz melodii, polecam laryngologa. Jeśli po 2011 roku wiesz już jaka będzie cała dekada, zastąp wróżbitę Macieja. Muzyka brazylijska najlepsza, kiedy nie czerpie z muzyki zachodniej? Cóż za groteskowa forma symbolicznego kolonializmu ;)
[17 stycznia 2012]
ps widzę ostatnio większe zainteresowanie muzyką brazylijską, tak trzymać! (oczywiście najlepsza jest wtedy, kiedy nie czerpie z muzyki zachodniej)
ps 2 cały czas polecam: wytwórnia Elefant z Hiszpanii, chyba ostatnia nadzieja popu w Europie!
[14 stycznia 2012]
[14 stycznia 2012]
Odnajduje u siebie i chyba też w niektórych wypowiedziach powyżej syndrom podium: jeśli w danym roku trafiła się ta jedna czy dwie płyty, które powaliły i są pewniakiem na indywidualny Top, a najlepiej kolektywny, to od razu cały rok - obejmujący setki tysięcy płyt, z czego tysiące w zasięgu klawiatury - wydaje się udany. Jest "Cosmogramma", rok dobry dla elektroniki. Nie ma "Cosmogrammy", rok słaby. Jest "Ys", "Illinois", "Kid A", rok w ogóle wybitny. Do listopada też miałem wrażenie sezonu takiego sobie, bo nie miałem takiego własnego pewniaka. Ale wtedy zacząłem przesłuchiwać najciekawsze płyty z poprzednich miesięcy i jeszcze teraz kończę dożynki, dopamina kipi.
[14 stycznia 2012]
co do SY - nie, nie zgodzę się na dissowanie ich działalności w 00s po NYCG&F, które tak przy okazji jest moim ulubionym gitarowym albumem poprzedniej dekady - świetne Sonic Nurse, niezłe Murray Street a Rather Ripped i The Eternal też są do obronienia, dużo by o tym pisać, może kiedyś. @ Adam B - nie wiem jak ci odpowiedzieć, bo uwielbiam nmn i Shellaca, więc nie chce w jakikolwiek sposób nie doceniać ich, ale porównanie do SY uważam za dość chybione.
@\'pozytywne\' podejście do muzyki - ja bym to bardziej nazwała \'pełne pokory\'. Im więcej słucham tym bardziej przeraża mnie ile w muzyce zawarto i ile można zawrzeć, czuje się przy tym po prostu bardzo mała. Może też dlatego mam inne nastawienie, bo bardziej niż \'wybitność\' (w\'gle co to znaczy?) interesuje mnie sam progres w muzyce - czasem sam pomysł na album/projekt jest na tyle ciekawy, nowy by stanowił sam w sobie wartość i sprawił, że coś mnie zainteresuje, nawet jeśli całościowo niekoniecznie \'rozwala\'.
[14 stycznia 2012]
[13 stycznia 2012]
[13 stycznia 2012]
Oczywiscie ciekaw jestem ostatecznego ksztaltu obu rankingow.
[13 stycznia 2012]
[13 stycznia 2012]
[13 stycznia 2012]
"Jesli tylko wie sie, gdzie szukac."
Mój problem polega na tym właśnie, że nie mam problemów z szukaniem. Jest nawet o tym książka: http://www.amazon.com/Paradox-Choice-Why-More-Less/dp/0060005696/ref=sr_1_1?ie=UTF8&qid=1326449840&sr=8-1
"Zaprzyjaźnić się z płytą" to bardzo ładne hasło, tylko jaką metodą mam losować z tego bogactwa płyty, z którymi będę się zaprzyjaźniał? ;-)
"Ostatnie 12 miesiecy bylo rokiem masy plyt dobrych i bardzo dobrych (przy jednoczesnym braku slabych i wybitnych)"
Płyty dobre i bardzo dobre były zawsze i będą jeszcze bardzo długo. To właśnie brak tych wybitnych boli najbardziej. I nie wynika on li i jedynie z braku czasu na zaprzyjaźnienie się z nimi.
Żeby było jasne: ja nie uważam tego roku za słaby, był całkiem niezły. Niemniej faktem jest to, o czym pisał Paweł Szygendowski - makabryczne wręcz uśrednianie poziomu. Czasami czuję się, jakby kazano mi codziennie jeść tą samą potrawę (i cóż z tego, że ulubioną). Ale to już prawdopodobnie starość nie radość.
Natomiast rozumiem ból Kuby i Pawła Sajewicza, bo oni mocno obstają przy muzyce piosenkowej, a ta od lat konsekwentnie obniża loty.
[13 stycznia 2012]
[13 stycznia 2012]
[13 stycznia 2012]
"czego w taki razie słuchać, co polecasz? nie kpię, serio pytam. Jeśli my szukamy w niewłaściwych miejscach, to gdzie są te właściwe. Poproszę o nazwiska, względnie nazwy."
Myślę, że nazwy tutaj mają drugorzędne znaczenie, bo będą wyrywkiem mojej rzeczywistości i mojego świata, w sumie nie powiedzą nic, bo własnie dziś muzyczny świat jest cholernie szeroki i nie da się go sklasyfikowac, zamknąć w jakieś twarde ramy, a odnosze wrażenie, że to chciałbyś zrobić. Ja bardziej neguje nastawienia dotyczącego tego, że dziś degaradujemy wartość muzyki określając ją jako coś gorszego, ten rok był słaby itd. Jak ładnie ktoś wcześniej napisal "próbka zawsze okazuje się niedostatecznie reprezentatywna" i to jest własnie najfajniejsze w dzisiejszej muzyce, że wyrywa się ona z łap recenzentow, krytyków i gra im na nosie. Przerasta ich, ale być może zawsze ich przerastała w każdej dekadzie, a oni nie chcą tego zrozumieć. Być może :)
"Ja np. dużo słucham płyt z Brazylii, słucham, porównuję, zestawiam. I mam takie poczucie, że te z lat 70. są generalnie lepsze niż te z lat 00. Nie można tego zrzucić na karb kulturalnej doniosłości, bo przecież i te, i tamte płyty poznaję jednocześnie. Więc jak to możliwe?"
Ale jak poznajesz te plyty z lat 70tych, a jak poznajesz te plyty z lat 00? Zakladam, ze temat świdrujesz przez różne źródła, wiec w jakiś sposób dostajesz przefiltrowany obraz tamtej muzyki, drogowskazy ktore kierunkuja cię na te lepsze albumu, bo one po prostu wytrwały próbe czasu. W latach zerowych musisz poddawać się bardziej intuicji, która moim zdaniem powoduje, że nie trafiamy i negujemy jakość dzisiejszej muzyki.
@krzysiek
"Ja zachowuję otwarty umysł, ale nie mam ciśnienia żeby ogarniać nie wiadomo ile premier w ciągu roku. Wiem, że zyskam więcej, jeśli poświęcę więcej czasu płytom, do których coś poczułem, jeśli poznam je lepiej. (...)
Nie czuję potrzeby tworzenia rankingów najlepszych płyt. Jeśli zechcę, ułożę sobie ranking płyt ulubionych - to wystarczy. "
Własnie takie podchodzenie do sprawy mi się podoba - muzyka bez spinki, bez gonitwy, bez starania się ugryzienia jej z każdej strony. Przy takim podejścu - nie słysze raczej wylewanych żali, każdy robi swoje, szuka, znaiduje, rozwija się i to jest fajne. Tak wiec pozdrawiam Krzysiek i podpisuje pod każdym twoim słowem.
[13 stycznia 2012]
it's over!
[13 stycznia 2012]
[13 stycznia 2012]
[13 stycznia 2012]
Ale poza tym w zupełności zgadzam się z Sebastianem Niemczykiem (co już wcześniej zaznaczyłem): mniej znaczy więcej - żeby nawiązać emocjonalną więź z płytą, żeby posądzić płytę o \"wybitność\", żeby \"doznać\", trzeba poświęcić jej czas i uwagę, których brakuje. W niektórych opiniach powyżej wyczuwam już coś w rodzaju \"pogodnej rezygnacji\": nie da się być ze wszystkim na bieżąco. I może szkoda czasu i zasobów umysłowych, żeby starać się to zrobić.
Ja zachowuję otwarty umysł, ale nie mam ciśnienia żeby ogarniać nie wiadomo ile premier w ciągu roku. Wiem, że zyskam więcej, jeśli poświęcę więcej czasu płytom, do których coś poczułem, jeśli poznam je lepiej. Inne płyty nie uciekną - co roku poznaję więcej starych nagrań niż nowych płyt. Ważne jest dla mnie, żeby odtworzyć to genialne doświadczenie towarzyszące doznawaniu muzyki intensywnie - nie będę go opisywał, przyjmuje ono zresztą różne formy, ale tego w muzyce szukam.
Nie czuję potrzeby tworzenia rankingów najlepszych płyt. Jeśli zechcę, ułożę sobie ranking płyt ulubionych - to wystarczy.
Przepraszam za ten naiwno-pretensjonalny ton.
[13 stycznia 2012]
czego w taki razie słuchać, co polecasz? nie kpię, serio pytam. Jeśli my szukamy w niewłaściwych miejscach, to gdzie są te właściwe. Poproszę o nazwiska, względnie nazwy.
"Nie ma czegoś takiego jak słaby rok w muzyce, w sumie to każdy kolejny rok jest lepszy muzycznie od poprzedniego"
rozumiem, że według ciebie z ontologicznego punktu widzenia nie jest możliwa taka sytuacja, że ponad połowa spośród ogółu aktywnych muzyków (lub innej wielkości grupa reprezentatywna) nagrywa płyty poniżej swoich możliwości (co by oznaczało "słaby rok w muzyce")? Nie mówię, że to casus 2011, pytam abstrakcyjnie.
Ja np. dużo słucham płyt z Brazylii, słucham, porównuję, zestawiam. I mam takie poczucie, że te z lat 70. są generalnie lepsze niż te z lat 00. Nie można tego zrzucić na karb kulturalnej doniosłości, bo przecież i te, i tamte płyty poznaję jednocześnie. Więc jak to możliwe?
okej, może trochę jednak kpię. ale pytania zadałem na serio. jak bum cyk cyk.