W branży 2011 #5: pop kryzysu

Kiedy krytyk muzyczny „Rzeczpospolitej” Jacek Cieślak wieścił, że „U2 nagrało pierwszy wielki album czasu kryzysu”, nie mógł się bardziej pomylić i to bynajmniej nie ze względu na to, że U2 nie nagrało wcale żadnego wielkiego albumu (to rzecz subiektywna; pewnie nawet więcej jest uważających, że właśnie nagrało). Trwająca od września 2008 globalna recesja ma swój inny, dużo bardziej oczywisty soundtrack – hipernowoczesną i hurraoptymistyczną odmianę eurodance’u, w której diagnozie kluczowe znaczenie odgrywa metamorfoza roli producenta: z szarej eminencji studyjnych sesji nagraniowych w gwiazdę rocka, bohatera stadionów i idola nastolatek.

Ktoś bardziej obeznany w kontekstach społeczno-popkulturowych rozgryzł już pewnie zależność między upadkiem Lehman Brothers i jednoczesnym szturmem „Just Dance”, breakthrough hitu Lady Gagi, na amerykańskie listy przebojów jesienią 2008 roku. Ktoś inny mógłby poczynić obserwację, że kryzys w ekonomii zbiegł się w jednym momencie z początkiem głębokiego kryzysu w samym mainstreamowym popie. Co innego wydaje się bardziej interesujące – sama Gaga chyba nie zdawała sobie sprawy, śpiewając „po prostu tańcz”, jak kompletna i trafna okaże się ta fraza w kontekście nadchodzących przemian popowego krajobrazu. Chart music w kolejnych trzydziestu sześciu miesiącach (okres 2009–2011) nabierała coraz bardziej ściśle eskapistycznego, oderwanego od rzeczywistości charakteru. W czasach, w których świat co kilka dni wstrzymywał oddech w obliczu kolejnego spadku kursów, jeszcze jednego bankructwa i następnego „szczytu kryzysowego”, wykonawcy tacy jak Black Eyed Peas nakazywali pod żadnym pozorem nie przerywać imprezy, a Britney Spears chciała tańczyć aż świat się skończy. Remedium w postaci „najebać się i zapomnieć” i poczucie „ostatniego takiego melanżu” – to jest popowa wibracja naszych czasów.

Taką atmosferę mogła generować tylko muzyka naruszająca ustalone normy – brzmienia, estetyczności i przede wszystkim dobrego smaku. Że wszystko wolno zsamplować, było wiadomo już wcześniej, ale mało kto podejrzewał, że owo samplowanie może brzmieć równie ordynarnie i bezczelnie. A receptą na monstrualnego kaca była kolejna, jeszcze bardziej monstrualna biba, dlatego również w 2011 roku każdy następny miesiąc przynosił coś jeszcze bardziej niesmacznego, lecz zarazem skuteczniejszego niż wcześniej. Pary nie starczyło nawet samej sprawczyni. Lady Gaga ze swoim najnowszym albumem – celującym jeszcze mocniej w Madonnę – wydawała się w mijających miesiącach coraz słabiej wyrabiać na zakrętach, a już na pewno nie narzucała rytmu z pierwszego szeregu. Bo też i jej bit był coraz bardziej – zwłaszcza na tle konkurencji – wątły („Born This Way” jest w gruncie rzeczy najlżejszym albumem w jej dorobku), a jej znak firmowy w postaci tabloidowych, onomatopeicznych, bla-bla-bla melorecytacyjnych zaśpiewów został dawno zawłaszczony przez rywalki z branży, na czele z ram-pa-pam-pam Rihanną czy bum-bu-dum-bum Nicki Minaj.

Idealnie spełniony, komercyjny singiel 2011 roku był zatem schematyczny bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Bezlitosna, germańska euro-rytmiczność była coraz mocniej podrasowywana wrażliwością spod znaku plenerowego dance’u, gigantycznego dresiarskiego rave’u a la DJ Tiesto. Pięć lat po blogosferowej inwazji swój globalny pochód rozpoczął dubstep, wdzierając się na płyty najpopularniejszych i najbardziej krzykliwych z gwiazdek mainstreamu. Spears otwarcie flirtowała z nurtem na wydanym w marcu „Femme Fatale”, niedawno podobne zamiary ogłosił nawet sam Justin Bieber. Puryści dubstepu załamują też ręce nad faktem zgarnięcia pięciu nominacji do nagrody Grammy przez profana gatunku, Skrillexa.

Niczym ognisko optyczne, wszystkie te cechy skupia w sobie największy bodaj przebój roku, „Party Rock Anthem” niejakich LMFAO. Track ten reprezentuje wszystkie własności bangerów Black Eyed Peas, przejaskrawione do granic – infantylny, autotune’owy refren, przewidywalne do wymiotu punkty kulminacyjne i kosmicznie przekompresowane, niemożliwe do zmieszczenia pod jakimkolwiek dachem brzmienie.

Wspomniane na wstępie odwrócenie, czy choćby wyrównanie zależności na linii wykonawca–producent objawiało się nie tylko w gwiazdorskich ujęciach wideoklipów, wynoszących didżeja do roli dyktatora, bożyszcza tłumu czy zjednaniu znaczenia partii wokalnych z monumentalnymi, instrumentalnymi mostkami. Aprecjacja statusu producenta miała też miejsce poprzez choćby tak banalny fakt, jak coraz bardziej permanentne umieszczanie jego ksywki bądź nazwiska w tytule utworu. Chyba najlepiej zjawisko uoasabia fenomen Davida Guetty – jak na idola nastolatek, dość podstarzałego w gruncie rzeczy, francuskiego didżeja, którego dwa ostatnie albumy producenckie zalegają właściwie w całości materiałem cynicznie skrojonym pod gusta konsumentów muzyki w postaci dzwonków komórkowych i newsów w portalach plotkarskich. Guetta jest chyba pierwszym działającym w tej skali „artystą”, który gromadzi tak liczną plejadę pierwszoligowych gwiazd. Tegoroczny „Nothing But The Beat” jawi się istnym czerwonym dywanem popu 2011. To cwany manewr – producenckie portfolio Guetty obejmuje w tej chwili wszystkie liczące się nazwiska branży, tyle, że to one pracują bardziej na sławę Francuza, niż odwrotnie. Utworów w konwencji „David Guetta feat. ktoś tam” jest w świecie chartsowego popu tak wiele, że konia z rzędem temu, kto by to wszystko spamiętał. Wariantu „Guetta dla ubogich” doczekała się również Polska – to autor „hita w dziesięć minut” i gwiazdor monopolizującej rynek wytwórni MyMusic, Robert M, który niemożność współpracy z Rihanną rekompensuje sobie póki co zakupem dźwięków z międzynarodowych banków sampli. Są tacy, którym atmosfera wokół Roberta przypomina dzieje duetu Milli Vanilli, ale... to już osobna historia.

Nie sposób zrozumieć jak w tym wszystkim odnalazła się Adele, ale ta staromodna dziewczyna śpiewająca zwykłe piosenki jest najlepiej sprzedającą się artystką 2011 roku. Rodzimi niezalowcy z kolei – chyba w myśl zasady na bezrybiu i rak ryba – od dłuższego czasu usilnie propsują „We Found Love”, wpadający w ucho track Rihanny i Calvina Harrisa, szybujący jednak w kierunku nagrody za przehajp roku. Jeśli piosenki tak przewidywalne, tak liniowe, tak banalne mają zbawiać komercyjny pop 2011, to może lepiej byłoby go przemilczeć. Wystarczyłoby napisać, że jeśli choć na chwilę włączyć analityczne podejście, to... kompozycyjnie NIC się tu nie dzieje. Melodia zwrotki i refrenu „WFL” jest IDENTYCZNA, a co gorsza nie przełamuje jej żaden mostek, żadna zmiana tonacji, żadne znaczące urozmaicenie. Harris i Rihanna ciągną trzy minuty jeden i ten sam tune – owszem, dość fajny, ale... Akurat atrakcyjna Barbadoska zrobiła w ostatnich miesiącach sporo, by dostrzec ją dużo wcześniej i wyliczenie kilku lepszych singli w jej wykonaniu nie powinno nastręczać trudności. By pozostać przy firmowanych przez nią, z pamięci: dysponujący wpisem do światowego rejestru największych refrenów „Only Girl”, powrót do hiciarskiego r’n’b w „What’s My Name” czy nawet chamski, post-ninetiesowy banger „S&M” – każdy z nich miał w sobie więcej treści, charakteru i – uwaga – EKSPERYMENTU. I piszę to, nie ceniąc szczególnie żadnej z tych piosenek – ot, po prostu na tle popowej mizerii i szablonu 2011 dość wyraźnie się wybijają. „We Found Love”? No nie wiem, nie wiem. Wyjąć tę jedną (całkiem fajową, przyznaję) melodyjkę i lądujemy na płycie Davida Guetty. A ja ten album słyszałem i wierzcie mi, wolicie wylądować gdzie indziej.

Kuba Ambrożewski (12 grudnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: riri harakiri
[13 grudnia 2011]
niezalowcy propsują we found love, bo jak sam napisałeś kawałek jest "wpadający w ucho", a melodyjka "fajna". proste jak konstrukcja cepa, a z analitycznego myślenia w stosunku do muzyki jeszcze nic dobrego nie wyszło, tylko znudzenie, gloryfikowanie 60s i czekanie na coś, co się nie stanie.
Gość: anka
[13 grudnia 2011]
No dobrze zgoda, ale są jeszcze inne trochę ciekawsze w tym wszystkim, wystarczy wspomnieć Robyn, czy Florance Welch. Jest poza tym wielu artystów z pogranicza popu u których coś tam się dzieje jak np. całkiem ciekawa Austria, Ladyhawke, La Roux, Marina and the Diamonds. Ja jakoś tak smętnie nie postrzegam popu ostatnich lat, mimo, że jak słyszę kolejny \"czekoladopodobny\" wyrób Guetty to mi się zbiera wiadomo na co.
Gość: pszemcio
[13 grudnia 2011]
no i powrót Jennifer Lopez...
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także