W branży 2011 #5: pop kryzysu

Kiedy krytyk muzyczny „Rzeczpospolitej” Jacek Cieślak wieścił, że „U2 nagrało pierwszy wielki album czasu kryzysu”, nie mógł się bardziej pomylić i to bynajmniej nie ze względu na to, że U2 nie nagrało wcale żadnego wielkiego albumu (to rzecz subiektywna; pewnie nawet więcej jest uważających, że właśnie nagrało). Trwająca od września 2008 globalna recesja ma swój inny, dużo bardziej oczywisty soundtrack – hipernowoczesną i hurraoptymistyczną odmianę eurodance’u, w której diagnozie kluczowe znaczenie odgrywa metamorfoza roli producenta: z szarej eminencji studyjnych sesji nagraniowych w gwiazdę rocka, bohatera stadionów i idola nastolatek.

Ktoś bardziej obeznany w kontekstach społeczno-popkulturowych rozgryzł już pewnie zależność między upadkiem Lehman Brothers i jednoczesnym szturmem „Just Dance”, breakthrough hitu Lady Gagi, na amerykańskie listy przebojów jesienią 2008 roku. Ktoś inny mógłby poczynić obserwację, że kryzys w ekonomii zbiegł się w jednym momencie z początkiem głębokiego kryzysu w samym mainstreamowym popie. Co innego wydaje się bardziej interesujące – sama Gaga chyba nie zdawała sobie sprawy, śpiewając „po prostu tańcz”, jak kompletna i trafna okaże się ta fraza w kontekście nadchodzących przemian popowego krajobrazu. Chart music w kolejnych trzydziestu sześciu miesiącach (okres 2009–2011) nabierała coraz bardziej ściśle eskapistycznego, oderwanego od rzeczywistości charakteru. W czasach, w których świat co kilka dni wstrzymywał oddech w obliczu kolejnego spadku kursów, jeszcze jednego bankructwa i następnego „szczytu kryzysowego”, wykonawcy tacy jak Black Eyed Peas nakazywali pod żadnym pozorem nie przerywać imprezy, a Britney Spears chciała tańczyć aż świat się skończy. Remedium w postaci „najebać się i zapomnieć” i poczucie „ostatniego takiego melanżu” – to jest popowa wibracja naszych czasów.

Taką atmosferę mogła generować tylko muzyka naruszająca ustalone normy – brzmienia, estetyczności i przede wszystkim dobrego smaku. Że wszystko wolno zsamplować, było wiadomo już wcześniej, ale mało kto podejrzewał, że owo samplowanie może brzmieć równie ordynarnie i bezczelnie. A receptą na monstrualnego kaca była kolejna, jeszcze bardziej monstrualna biba, dlatego również w 2011 roku każdy następny miesiąc przynosił coś jeszcze bardziej niesmacznego, lecz zarazem skuteczniejszego niż wcześniej. Pary nie starczyło nawet samej sprawczyni. Lady Gaga ze swoim najnowszym albumem – celującym jeszcze mocniej w Madonnę – wydawała się w mijających miesiącach coraz słabiej wyrabiać na zakrętach, a już na pewno nie narzucała rytmu z pierwszego szeregu. Bo też i jej bit był coraz bardziej – zwłaszcza na tle konkurencji – wątły („Born This Way” jest w gruncie rzeczy najlżejszym albumem w jej dorobku), a jej znak firmowy w postaci tabloidowych, onomatopeicznych, bla-bla-bla melorecytacyjnych zaśpiewów został dawno zawłaszczony przez rywalki z branży, na czele z ram-pa-pam-pam Rihanną czy bum-bu-dum-bum Nicki Minaj.

Idealnie spełniony, komercyjny singiel 2011 roku był zatem schematyczny bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Bezlitosna, germańska euro-rytmiczność była coraz mocniej podrasowywana wrażliwością spod znaku plenerowego dance’u, gigantycznego dresiarskiego rave’u a la DJ Tiesto. Pięć lat po blogosferowej inwazji swój globalny pochód rozpoczął dubstep, wdzierając się na płyty najpopularniejszych i najbardziej krzykliwych z gwiazdek mainstreamu. Spears otwarcie flirtowała z nurtem na wydanym w marcu „Femme Fatale”, niedawno podobne zamiary ogłosił nawet sam Justin Bieber. Puryści dubstepu załamują też ręce nad faktem zgarnięcia pięciu nominacji do nagrody Grammy przez profana gatunku, Skrillexa.

Niczym ognisko optyczne, wszystkie te cechy skupia w sobie największy bodaj przebój roku, „Party Rock Anthem” niejakich LMFAO. Track ten reprezentuje wszystkie własności bangerów Black Eyed Peas, przejaskrawione do granic – infantylny, autotune’owy refren, przewidywalne do wymiotu punkty kulminacyjne i kosmicznie przekompresowane, niemożliwe do zmieszczenia pod jakimkolwiek dachem brzmienie.

Wspomniane na wstępie odwrócenie, czy choćby wyrównanie zależności na linii wykonawca–producent objawiało się nie tylko w gwiazdorskich ujęciach wideoklipów, wynoszących didżeja do roli dyktatora, bożyszcza tłumu czy zjednaniu znaczenia partii wokalnych z monumentalnymi, instrumentalnymi mostkami. Aprecjacja statusu producenta miała też miejsce poprzez choćby tak banalny fakt, jak coraz bardziej permanentne umieszczanie jego ksywki bądź nazwiska w tytule utworu. Chyba najlepiej zjawisko uoasabia fenomen Davida Guetty – jak na idola nastolatek, dość podstarzałego w gruncie rzeczy, francuskiego didżeja, którego dwa ostatnie albumy producenckie zalegają właściwie w całości materiałem cynicznie skrojonym pod gusta konsumentów muzyki w postaci dzwonków komórkowych i newsów w portalach plotkarskich. Guetta jest chyba pierwszym działającym w tej skali „artystą”, który gromadzi tak liczną plejadę pierwszoligowych gwiazd. Tegoroczny „Nothing But The Beat” jawi się istnym czerwonym dywanem popu 2011. To cwany manewr – producenckie portfolio Guetty obejmuje w tej chwili wszystkie liczące się nazwiska branży, tyle, że to one pracują bardziej na sławę Francuza, niż odwrotnie. Utworów w konwencji „David Guetta feat. ktoś tam” jest w świecie chartsowego popu tak wiele, że konia z rzędem temu, kto by to wszystko spamiętał. Wariantu „Guetta dla ubogich” doczekała się również Polska – to autor „hita w dziesięć minut” i gwiazdor monopolizującej rynek wytwórni MyMusic, Robert M, który niemożność współpracy z Rihanną rekompensuje sobie póki co zakupem dźwięków z międzynarodowych banków sampli. Są tacy, którym atmosfera wokół Roberta przypomina dzieje duetu Milli Vanilli, ale... to już osobna historia.

Nie sposób zrozumieć jak w tym wszystkim odnalazła się Adele, ale ta staromodna dziewczyna śpiewająca zwykłe piosenki jest najlepiej sprzedającą się artystką 2011 roku. Rodzimi niezalowcy z kolei – chyba w myśl zasady na bezrybiu i rak ryba – od dłuższego czasu usilnie propsują „We Found Love”, wpadający w ucho track Rihanny i Calvina Harrisa, szybujący jednak w kierunku nagrody za przehajp roku. Jeśli piosenki tak przewidywalne, tak liniowe, tak banalne mają zbawiać komercyjny pop 2011, to może lepiej byłoby go przemilczeć. Wystarczyłoby napisać, że jeśli choć na chwilę włączyć analityczne podejście, to... kompozycyjnie NIC się tu nie dzieje. Melodia zwrotki i refrenu „WFL” jest IDENTYCZNA, a co gorsza nie przełamuje jej żaden mostek, żadna zmiana tonacji, żadne znaczące urozmaicenie. Harris i Rihanna ciągną trzy minuty jeden i ten sam tune – owszem, dość fajny, ale... Akurat atrakcyjna Barbadoska zrobiła w ostatnich miesiącach sporo, by dostrzec ją dużo wcześniej i wyliczenie kilku lepszych singli w jej wykonaniu nie powinno nastręczać trudności. By pozostać przy firmowanych przez nią, z pamięci: dysponujący wpisem do światowego rejestru największych refrenów „Only Girl”, powrót do hiciarskiego r’n’b w „What’s My Name” czy nawet chamski, post-ninetiesowy banger „S&M” – każdy z nich miał w sobie więcej treści, charakteru i – uwaga – EKSPERYMENTU. I piszę to, nie ceniąc szczególnie żadnej z tych piosenek – ot, po prostu na tle popowej mizerii i szablonu 2011 dość wyraźnie się wybijają. „We Found Love”? No nie wiem, nie wiem. Wyjąć tę jedną (całkiem fajową, przyznaję) melodyjkę i lądujemy na płycie Davida Guetty. A ja ten album słyszałem i wierzcie mi, wolicie wylądować gdzie indziej.

Kuba Ambrożewski (12 grudnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
kuba a
[27 grudnia 2011]
PS. do dyskusji o brzmieniu komerchy w 2011: http://www.youtube.com/watch?v=ail7D_k0s9w
Gość: szwed
[17 grudnia 2011]
Świetny pomysł z felietonami. Gratuluję. Ciekaw jestem na ile ten revival eurodance'u jest motywowany historycznie. Patrząc na pitchforkowe podsumowanie roku mam wrażenie, że wielka moda na stylizację "eightiesową" musi się w końcu skończyć, może to "tam, ta ra ra ram bam bam" mówi nam przede wszystkim: "Witajcie w retro 90s świecie"?
Gość: a jednak
[16 grudnia 2011]
http://www.forbes.com/pictures/eeel45ehmg/8-the-eagles-60-million/
Gość: kow
[16 grudnia 2011]
@Bieber zarabia mniej niż The Eagles

ejże!
http://www.forbes.com/wealth/celebrities/list?&ascend=true&sort=moneyRank
Gość: Koala
[16 grudnia 2011]
W ramach wyjasnienia, faktycznie chodzilo mi o pop jako popular music, przy przytoczonej definicji gatunku rozumiem jak Florence moze pozostawac poza, choc w dalszym ciagu predzej otagowalbym ja jako pop anizeli adult contemp. Moze warto zadac pytanie czy definicja Pawla jest jedyna z jaka powinnismy sie zgodzic, czy historycznie popem nie bylo wszystko co z premedytacja celowalo w masowa widownie, i czy przy wyodrebnieniu teen-popu, profil wieku odbiorcy pop jako gatunku nie ulegl przesunieciu w kierunku bardziej doroslym.

W kwestii popularnosci, chodzilo mi oczywiscie o popularnosc mierzona w $, ale tylko i wylacznie w kontekscie artystow aktualnie tworzacych, dinozaurow zarabiajacych na wspomnieniach nie mozna uznac za elementy obecnego krajobrazu.
kuba a
[16 grudnia 2011]
Mariusz - to jeszcze raz żeby doprecyzować co miałem na myśli. Wg mnie Black jest dużo bardziej memem internetowym niż zjawiskiem stricte branży muzycznej. Nikt, chyba nawet nie małe dzieci, nie bierze "Friday" na serio, więc i reakcją jest co najwyżej litościwa szydera (setki jajcarskich, w większości smutniejszych niż oryginał coverów) - w przeciwieństwie do takiego Biebera, który faktycznie ma miliony jedenastoletnich fanów i jest przedmiotem szeroko zakrojonego hejterstwa. Realnie gwiazdą (kliki, twity, szepty na lekcjach) wśród szóstoklasistek to jest Selena Gomez, a nie Black. Tym bardziej więc - wracając na początek tej dyskusji - nie czuję się przekonany obsadzaniem jej w roli ikony popu (czy choćby teen-popu) 2011.
PS
[15 grudnia 2011]
Rihanna i Rebecca tak, myślałem raczej o Adele czy Florence.
Gość: mariusz h
[15 grudnia 2011]
Noo, kryterium estetyczne według Twoich wytycznych obie dziewczęta spełniają perfekcyjnie, na swój nastoletni sposób.

A jeśli chodzi o pójście w dance, to wydaje się to być czystym koniunkturalizmem wtórnym wobec tego, w co idzie publiczność:
http://www.billboard.biz/bbbiz/industry/record-labels/the-beat-generation-electronic-dance-music-1005645562.story
PS
[15 grudnia 2011]
Jimi Carter vs Jimmy Hendrix :|
PS
[15 grudnia 2011]
No ale dobra, my tu tutaj rozmawiamy o prymacie kryterium ideologicznego (?) nad ekonomicznym lub odwrotnie, a przecież w tekście chodzi - jak mniemam - o kryterium estetyczne: mainstreamowy pop. Ani Adele ani The Eagles się w tym pojęciu nie mieszczą. Mainstreamowy pop to przynależność do ejtisowej tradycji grania rozciągniętego między new popem, disco, produkcjami Jama i Lewisa i ulicznym bossostwem. I rzecz w tym, że praktycznie wszyscy artyści, którzy mogliby się czuć spadkobiercami tej tradycji, kolektywnie idą w przaśny euro-dance. Jeśli w tym kontekście można pozwolić sobie na odwołania do ekonomii to bardziej symboliczne czy też anegdotyczne; analogicznie w \'77 r. w Stanach prezydentem został Jimi Carter, gospodarka trwała w stagnacji po kryzysach paliwowych i już niedługo na - dotąd funkowo zorientowaną - scenę disco wdarli się europejscy prymitywiści z Cerrone na czele (niech już będzie, że Moroder to przykład chwalebny). Bardziej interesujące jest pytanie dlaczego Europa cyklicznie przychodzi do popu?
Gość: mariusz h
[15 grudnia 2011]
Rozmawiamy o najgorętszych postaciach popu w rozumieniu generowania zainteresowania (kliki, twity, szepty na lekcjach) czy chodzi o proste przełożenie finansowe, którego miarą jest Billboard i trasy koncertowe? Bo jeśli to drugie, które jak zauważyliśmy nijak oddaje fenomeny muzyczne w realiach nowego millenium, to powinniśmy się tutaj zająć U2, Bon Jovim, Eltonem Johnem, Bublem, McCartneyem, Black Eyed Peas i - niech jej będzie - Lady Gagą. Bieber ciągle mniej zarabia niż The Eagles.

" Poza tym taki detal: "Friday" jest z marca, a "WFL" z października. "

Rebecca w ogóle jest z marca. A Rihanna z sierpnia 2005 oraz wytwórni Universal.
kuba a
[15 grudnia 2011]
Tomek - ale ja się ani trochę nie odnosiłem do statusu Florence gdziekolwiek poza Polską. Chyba, że byłeś na jej gigu w Warszawie. Ale Warszawa to też sytuacja w dużej mierze pośrednia.

LMFAO - też nie wróżę temu projektowi wieloletniej kariery, ale nie dostrzegam tej przewagi strony pozamuzycznej - myślę, że ludziom się serio podoba ta piosenka (zwłaszcza w połączeniu z klipem/wizerunkiem).

Mariusz - no nie wiem... Przede wszystkim nie dokonywałbym utożsamienia OLiS/Billboard - różnica jest jednak fundamentalna. Co do "Friday", to należałby się temu osobny akapit, ale zauważ, że z branżowego punktu widzenia to był minor hit (druga połówka setek w UK i US). To właśnie jest fenomen ściśle internetowy, klasyczny przykład viralu, skrajnie nie przekładającego się na sprzedaż (podobnie OK Go, o którym pisze Tomek - wszyscy widzieli śmieszne teledyski, ale prawie nikt nie kupił kawałków, bo bez nich niezbyt istniały). Poza tym taki detal: "Friday" jest z marca, a "WFL" z października.

Pozdrawiam obu kolegów!
Gość: Koala
[15 grudnia 2011]
OK GO - mowilem o odtworzeniach na YT, nie spotify.

Aha, jeszcze jedno - jak bylem na koncercie Florence dwa lata temu to wiekszosc publiki stanowily nastolatki - to w kwestii domniemanego profilu fana tej artystki.
Gość: Koala
[15 grudnia 2011]
Z tego co sie orientuje zagraniczne zestawienia sprzedazy od dluzszego czasu wliczaja mp3, a wiec nie tylko cd, ktore oczywiscie jest przezytkiem. Byc moze i naciagnalem kilka porownan Snow Patrol/Take That, ale nie wydaje mi sie aby obecne czasy faktycznie soundtrackowaly featuringi Guetty, bo rynek jest znacznie szerszy, a wiec i wieksze pole do manewru jesli chodzi o trendy. Nie wiem jak to jest w kontekscie PL, mowilem o sytuacji globalnej.

Popularnosc internetowa niekoniecznie rowna sie popularnosci rzeczywistej, gdzie trzeba albo sprzedawac plyty/mp3 albo przyciagac ludzi na koncerty. Na przykladzie spotify widac ze rozliczanie streamow to sprawy groszowe dla wytworni, a wiec ciezko na ich podstawie czynic inwestycje w przyszlosc. Przykladowo OK GO maja 10 milionow odtworzen klipu z treadmillami i 32 miliony z dominem - ogromne ilosci jak na zespol indie-rock - ale nie wyprzedaliby sredniej wielkosci obiektu w UK. Oczywiscie 300 milionow wyswietlen LMFAO przeklada sie na pewno na jakies tam wyniki sprzedazowe i moze faktycznie kolesie trzepia dzis tyle co Black Eyed Peas - choc przy tak silnym poleganiu na pozamuzycznej otoczce mam wrazenie ze potencjal wyczerpie sie za rok. I chyba tyle ode mnie w tym temacie. Pozdrawiam!
Gość: mariusz h
[15 grudnia 2011]
Jeśli rozmawiamy o 6B i uznajemy, że w tych okolicznościach kliki YouTube > OLiS/Billboard, to w 2011 roku jednak przede wszystkim "Friday" (200-300 milionów odtworzeń pod różnymi linkami, szacuję - We Found Love o jakąś połowę mniej) oraz "Gucci Gucci" (będzie wnet setka, a minęło ledwie pół roku od właściwego debiutu medialnego).
Gość: Ethan
[15 grudnia 2011]
Taka na marginesie: Tylko Olis samo w sobie jest zafałszowane, bo (z tego co mi się wydaje) oparta jest w głównej mierze o ilość zamówień, a nie o faktyczną sprzedaż. Ale to tylko szczegół, przy którym jednak zyskują taka Adele czy Florence.
Jeżeli chodzi o sprzedaż filmów spada ona zdecydowanie, w przypadku sprzedawania fizycznych cd z roku na rok następuje wzrost, a te wszystkie fikcyjne statystyki, nie wiadomo skąd, póki co się nie sprawdzają. Kupują dzieciaki mające raz swoje Big Time Rush, raz Gomez raz Jonas Bros raz Farnę. Kupują fani hh - tutaj jest ogólny boom: OSTR, Grubson, Hemp Gru, Eldo. Kupują fani klasycznego rocka, Czarny Album w normalnie liczonym olisie cały czas był w czołówce, heavy metalu, gównianych nowych brzmień spod znaku ATB czy Van Buurena itd Różne segmenty i spory target. Sam jestem zaskoczony. Najsłabiej jest jednak z "alternatywą". Taki Bon Iver czy Horrors to totalna nisza względem Kasabian i innych wynalazków Eska Rockowych.
kuba a
[15 grudnia 2011]
Zaplątało się nam pomieszanie kategorii Polska vs świat, to po pierwsze. Zauważam jedynie, że istnieje moim zdaniem dysproporcja ilościowa, którą zestawienia typu OLiS póki co zafałszowują. Za kilka lat, kiedy 6B uzyska dużo łatwiejszy dostęp do legalnej muzyki w formatach cyfrowych oraz zaczną być naprawdę rozliczane wpływy z legalnych streamów, a liczba słuchaczy przysłowiowej Florence pozostanie na poziomie constans, będzie to bardziej widoczne. Nie tego rzecz jasna dotyczył artykuł.

Po drugie wydaje mi się, że w sytuacji, w której tracki zaczynają się sprzedawać w ośmiocyfrowych liczbach (dziesiątki milionów), kwestią miesięcy jest kiedy pęknie bariera miliarda odtworzeń na YouTube dla singlowego hitu, dywagowanie o sprzedaży *krążków* (co rozumiem jako fizyczna kopia CD) jest lekkim anachronizmem.

Po trzecie, nie bardzo rozumiem co ma kwestia "novelty act" do fenomenu popularności zjawiska. LMFAO są tak samo novelty jak Black Eyed Peas obecnie - bez dwóch zdań historia oceni ich jako tragiczne epizody. Ale jednocześnie są to wykonawcy/tracki definiujące na swój sposób nasze czasy (lub pewien ich wycinek). Czy się to podoba, czy nie, dużo bardziej niż nagrania Susan Boyle. Oraz zarabiający przy tym gigantyczne kwoty.

Po czwarte i na marginesie, nie dostrzegam kontrastu "rozrywkowości" Winehouse i "smutku" Duffy, podobnie w przypadku Snow Patrol/Take That. Trochę to naciągane pod tezę.

Segmentacja - z tą tezą bym się z całej wypowiedzi zgodził najprędzej.
Gość: Koala
[15 grudnia 2011]
Ethan poruszyl ciekawa rzecz, wiec moze i ja sie wlacze. Jesli dobrze rozumiem artykul, starasz sie Kubo ocenic najnowsze trendy w mainstreamie w kontekscie sytuacji ekonomicznej? Jesli tak, to fakt czego slucha klasa 6B, nie ma tutaj znaczenia - 6B o kryzysie nie bedzie miec pojecia. Mysle ze sprzedaz krazkow pozostaje wyznacznikiem popularnosci, bez perspektyw sprzedazy nie byloby radia. Pomimo tego ze jestem swiadomy zjawiska \\\"XYZ feat David Guetta\\\", wg mnie tutaj ten fenomen sie konczy - takie LMFAO to wylacznie novelty act. Rownie skutecznie mozna by postawic teze odwrotna - mainstream epoki kryzysu finansowego stawia na wstrzemiezliwosc/autentycznosc. Adele sprzeda w tym roku najwiecej plyt ze wszystkich, w zeszlym roku Susan Boyle sprzedala w Stanach wiecej plyt niz Gaga, najwiecej sprzedal wiecznie narzekajacy Eminem. W UK w czasach przed kryzysowych dobrze sprzedawaly sie kolorowe Scissor Sisters (2004), stadionowy rock Snow Patrol (2006), rozrywkowy alkoholizm Amy Winehouse (2007). Od 2008 natomiast same smuty: Take That, Duffy, Boyle, Adele. A moze po prostu, niezaleznie od sytuacji ekonomicznej, nastapila dosc wyrazista segmentacja muzyki wzgledem odbiorcow - Bieber ma swoj target, Rihanna swoj, Boyle swoj, Adele swoj, niewielu dzis artystow potrafiacych skutecznie komunikowac sie ze wszystkimi.
kuba a
[15 grudnia 2011]
Wprawdzie pisałem o obecności w radiach, ale ok. Właśnie widzę, że miejsce w trzeciej dziesiątce OLiS-u. Nie wiem jaki to jest rząd sprzedaży, natomiast mam wrażenie, że Florence przynależy do szczególnej kategorii polskiego "adult contemporary" - płyt, które dobrze się sprzedają, bo celują w dobrze sytuowanego, wykształconego, relatywnie świadomego odbiorcę. Zazwyczaj jest to słuchacz Trójki, względnie Eski Rock czy Roxy, prawdopodobnie po trzydziestce i obowiązkowo z dużego miasta, hołubiący doznania płynące z obcowania z albumem w fizycznej postaci.

W Polsce dysproporcja w popularności między Rihanną a taką Florence jest moim zdaniem *gigantyczna* i tuszowanie jej wynikami sprzedaży fizycznych krążków jest oszukiwaniem się - bo druga trafia do ludzi z pieniędzmi, których interesują albumy, a pierwsza do dzieciaków z małych miejscowości, które nigdy nie były w sklepie płytowym. Ale idę o zakład, że gdybyśmy się przeszli po klasie 6B w podstawówce w Libiążu, to Rihanna gromi Florence 30:2, obawiam się.
Gość: Ethan
[14 grudnia 2011]
drogi Kubo, Florence to obok Adele i Rihanny najlepiej sprzedająca się obecnie kobieca płyta STAMTĄD w Polsce.
PS
[14 grudnia 2011]
@mariusz

klasyczna eurowizja, jak słusznie zauważył kiedyś Glebogryzarka vel Afro. W ogóle zawsze urzeka mnie autotematyzm tego tekstu w świetle struktury kompozycji.
kuba a
[14 grudnia 2011]
Mariusz - LOL, autentycznie.
Gość: .-.
[14 grudnia 2011]
\"Jeśli piosenki tak przewidywalne, tak liniowe, tak banalne mają zbawiać komercyjny pop 2011, to może lepiej byłoby go przemilczeć.\"

Może tak. Kojarzę niektóre kawałki, o których piszesz, ale prawdę mówiąc nie miałem pojęcia o istnieniu LMFAO, że o Robercie M. nie wspomnę... i chyba byłem szczęśliwszym człowiekiem. Dlatego sorry, Kuba, ja nie zamierzam nigdzie lądować i nie mam koszmarów o Davidzie Guetcie. Fill me in, kiedy w komercyjnym popie wydarzy się coś godnego uwagi ;)
Gość: mariusz h
[14 grudnia 2011]
Kuba, wszystko w popie byle nie zmiany tonacji!
http://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=fNU2Q7_s8TU#t=155s
;-)
kuba a
[13 grudnia 2011]
Anka - to już względem skrajnej komerchy, którą się zajmuję w powyższym tekście, jest rynek "indie". Nie twierdzę, że nie ma na świecie fajnej muzyki w estetyce popowej - mam nadzieję, że na koniec roku wynotujemy jej całkiem sporo. Ale wydaje mi się, że ani Robyn, ani Florence, nie są wstrząsająco sławne poza swoimi rodzimymi krajami, a już w Polsce ich znajomość ociera się o ekstrawagancję (nieprzypadkowo żadna duża komercyjna stacja nie emituje ich kawałków, jeśli się nie mylę).

Riri - to nie jest wytłumaczenie. Kawałków wpadających w ucho z fajną melodyjką było w tym roku w mainstreamie kilkadziesiąt, w tym z sześć samej Rihanny. Sądziłem, że środowisko, którego popowy background obejmuje Prince'a, Madonnę, Neptunes, "Fever" i "Loose", wymaga od popowego hitu drugiego dna i zakamuflowanej przed mniej kumatymi ambicji. Obu tych rzeczy track Harrisa moim zdaniem nie posiada. Żebyśmy się nie zrozumieli źle, ja raczej nie wyłączam na nim radia, oceniam go gdzieś na 5+/10, tylko mam wrażenie, że niewiele po nim zostanie.

Pozdrawiam!
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także