W branży 2011 #3: dzieci robią dzieci

My tutaj i oni tam, za Oceanem, jesteśmy niewolnikami konwencjonalnej moralności. Amerykanom trudno się dziwić – w końcu fundament pod ich kulturę położyli purytanie z Mayflower – ale co stało się z nami? Ludzie dziwili się Andrzejowi Łapickiemu, że rozkochał w sobie młodszą kobietę, ale czy w ogóle wiedzą kim jest Andrzej Łapicki? Czy zdają sobie sprawę, że to nie przejaw szaleństwa „starszego pana”, ale logiczne zwieńczenie kariery rozpustnego playboya i bon vivanta? A co by powiedzieli dzisiaj na Leopolda Tyrmanda prowadzającego się po warszawskich salonach z 16-letnią Krystyną vel Bogną, którą na modłę „Pigmaliona” formował, z której ojcem weekendami dyskutował o komunizmie i kondycji młodzieży (i ten ojciec się związkowi pisarza ze swoją córką chyba nie dziwił), której był jednocześnie korepetytorem i kochankiem. Jasne, że dzisiaj obowiązuje hasło sex sells, ale to, że sex się sprzedaje, nie oznacza, że jest akceptowany. Wystarczy spojrzeć na dowolny wiodący serwis plotkarski – największym smaczkiem, języczkiem u wagi notek nie jest sensacja, ale towarzyszące jej drobnomieszczańskie oburzenie. Ton moralnego niepokoju. Rozkoszna hipokryzja.

***

WSZYSCY usłyszeli, kiedy świat obiegła informacja, że Justin Bieber został ojcem. Dziennikarze nie szczędzili jadu, na przykład na jednym z serwisów Agory „Rudy” wyzłośliwiał się pisząc: Kto by pomyślała (sic! – przyp. PS), że w takim ciałku jest tyle testosteronu?, a samą relację rzekomej kochanki piosenkarza (Kiedy weszliśmy do środka od razu się zmienił. Zaczął mnie obmacywać i mówić, że będzie mnie pie*rzył. Poprosiłam go, aby założył prezerwatywę, ale odmówił. Powiedział, że to jego pierwszy raz i chce wszystko czuć) skwitował – nie bez pewnej satysfakcji, jak sądzę – w ten sposób: Gorący seks z Bieberem trwał ponoć całe 30 sekund. Później piosenkarz nie chciał zapisać numeru telefonu fanki ani nie dał jej swojego. Justin, jak mogłeś?

A tak między Bogiem a prawdą, czemu tu się w ogóle dziwić? Jeśli twierdzenia rozżalonej dwudziestolatki są zgodne z faktami – w co chyba wszyscy zdążyli już zwątpić – do wizerunku Justina pasują jak ulał. To tylko kwestia wyciągnięcia na wierzch podskórnych niuansów. Tak naprawdę od samego początku Bieber był chodzącą reklamą dziecięcej rozwiązłości. W „Baby” wprawdzie nie on, a Ludacris deklaruje ile podmiot liryczny ma lat, ale kto ze słuchających zapamięta posłańca, gdy przekaz jest jasny: 13. W momencie premiery teledysku, Justin, wyglądając na 11, miał już lat 16. Nie trzeba tych liczb sumować, ani odejmować, żeby zrozumieć, że szło tu o grę wizerunkiem: zaniżenie faktycznego wieku wokalisty, przy jednoczesnym wyeksponowaniu sugestywnych, intymnych gestów, dorosłych min i póz. Nie ma w tym przypadku – Biebera zawsze otaczają chłopcy wyglądający na nieco starszych od niego samego (a to któremuś rzucił się wąs, a to rysy są bardziej męskie) i – przede wszystkim – dziewczęta, które Proust określiłby mianem zakwitających. O ile więc nastoletni gwiazdor (przynajmniej na poziomie „Baby”, teraz to się *chyba* trochę zmienia) wyglądał na nietkniętego procesami starzenia, cały anturaż sugerował, że ten dziecięcy świat dorównał do świata dorosłego, stał się niemal taki sam. A może to świat dorosły zrównał się z dziecięcym?

Tak czy inaczej, nie o moralną ocenę tu idzie, tym bardziej, że publiczna recepcja „Bieber Sex Scandal” wydaje się przeczyć zdrowemu rozsądkowi, nawet jeśli komentarze jak ten „Rudego” mają wyłącznie ubawić gawiedź. Że dzieci są istotami seksualnymi to chyba nie od dziś wiadomo, więc co? W porządku jest faszerować podtekstami muzykę Justina, ale już samemu wokaliście nie wolno przeżyć pierwszego razu? Rzecz w tym, że cała sprawa ma zupełnie inne, przemilczane, a niepokojące znaczenie. To, że się wpycha przysłowiowego Justina (niech on teraz służy za symbol szerszego zjawiska, równie dobrze w tym miejscu mogliby pojawić się chłopcy z Mindless Behavior, Willow Smith albo córka Toma Cruise’a) w kostium dorosłego, wcale nie wiedzie do seksualnej emancypacji nastolatków – one się wyemancypowały bez niczyjej pomocy i, gdy chodzi o popkulturę, zauważył to już Barney Clark prawie dwie dekady temu. To oznacza ni mniej ni więcej, że społeczeństwo, głosem showbiznesu, obwieszcza epokę unifikacji, w której wszyscy wyglądamy tak samo, wszyscy czujemy tak samo i być może nawet tak samo myślimy. Jeśli bowiem zabiera się dzieciom wizerunek dzieci, jeśli kilkuletnia dziewczynka jest maleńką kopią swojej trzydziestoletniej matki, która ubiera się w tym samym sklepie co pięćdziesięciopięcioletnia babka, to czy można jeszcze wytyczyć linie różnicujące tę szarą pstrokatą-masę?

Dałoby się pewnie porównać współczesne dziecięce gwiazdy do tych sprzed lat. Śpiewając I whip my hair back and forth, Willow Smith (10 l.) odsyła słuchaczy do debiutanckiego singla piętnastoletniej wówczas Aaliyah – „Back & Forth” z 1994 r. Tyle, że między obiema piosenkami i obiema kreacjami jest istotna różnica. Aaliyah pomimo relatywnie młodego wieku – archetyp nastolatki-kusicielki to raczej „sweet sixteen”, a nie „fifteen” – wygląda jakieś 10 lat starzej i odwołuje się do estetyki licealnego buntu. W żadnym razie nie przypomina miniaturowych lolitek z teledysku „Baby” (każdej z nich mogłaby powiedzieć Pędź, gówniaro – co swoją droga byłoby so nineties!). Podobnie Janet Jackson, niemal dekadę wcześniej: w swoim pierwszym poważnym singlu, „Control” (1986) jest dziewczyną, która właśnie przekroczyła granicę dorosłości – formalnie (ma 18 lat) i mentalnie (tekst piosenki i teledysk, jak łatwo się domyślić, traktują o wyzwoleniu spod rodzicielskiej władzy i nowo nabytej niezależności). Dorosłość nie jest więc narzuconą formą, ale efektem samorozwoju, świadomych decyzji, a nawet umownej transgresji.

Ktoś mógłby zapytać czy to aby na pewno źle, że dążymy do zatarcia różnic? Że zanikają linie demarkujące pokolenia? Może to wyraz szlachetnych porozumień ponad podziałami? Otóż nie, to bardzo źle, bo tym co w popkulturze, a więc w całej, przebogatej kulturze współczesnej, pełniło rolę koła zamachowego była zawsze indywidualizacja, a zaraz za nią autokreacja. Dwa święte słowa popkultury, jej mądry spiritus movens w dwóch postaciach, będących tak naprawdę dwiema stronami tej samej monety. Żeby daleko nie szukać, wystarczy sięgnąć po najważniejszą płytę pop, „Sgt. Peppers…”. Jeśli jest jeden przewodni temat tego dziełka Beatlesów, to w genialny sposób uchwycił go Piotrek Szwed w zamierzchłym 2007 r., w naszym rocznicowym ficzurze. Tak to leciało: Trzeba spróbować być jednocześnie hinduskim mistykiem Śri Yukteswarem Girim, Edgarem Allanem Poe, Tonym Curtisem, Fredem Astairem i Carlem Gustavem Jungiem. Tyle że nie o zwykłe udawanki tu chodzi, a o twórcze poszukiwanie siebie poprzez chwilowe bycie innym, o uwolnienie się od schematów i przyzwyczajeń. (...) Dlatego właśnie, drogi Czytelniku, mamy dla Ciebie propozycję w sam raz na dzień dziecka: wymyśl sobie na kilkanaście lub choć kilka godzin całkowicie nową tożsamość. Następnie idź w miejsce, w którym nigdy nie byłeś, zamów coś, czego nigdy nie jadłeś, powiedz coś, czego nigdy nie mówiłeś. Jeśli niczego nowego się o sobie nie dowiesz, redakcja Screenagers będzie Ci szczerze współczuć, ale ewentualnie wydanych pieniędzy nie zwróci.

Więc nie dajcie sobie wciskać, że w skandalu z Bieberem chodziło o problem dzieci robiących dzieci – ten znamy od lat. W pewnym sensie to „tylko” odprysk innej sprawy: konsekwentnego procesu sprowadzania nas do jednego, wspólnego mianownika konsumpcyjnych zombie. Bo jeśli myślimy tak samo – dorośli, dzieci, starcy – to kupujemy to samo. A interes się kręci.

Paweł Sajewicz (8 grudnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: oliwia zuziak
[7 marca 2013]
to sobie ona wymyśliła wredna takiej jeszcze nie widziałam wredna jędza
Gość: szwed
[17 grudnia 2011]
Czyli St. Peppers w mojej interpretacji był o awatarach! Nie wpadłbym na to, ale czemu nie?;) Miło zaliczyć "featuring" w ciekawym felietonie.
kuba a
[9 grudnia 2011]
Tak, ten felieton Pawła powstał akurat na marginesie cyklu, ale postanowiliśmy go w nim uwzględnić mimo wszystko.

Ja w ramach post scriptum dodam link do internetowego hitu, czyli dziewczynki śpiewającej "Super Bass" Nicki Minaj:
http://www.youtube.com/watch?v=C7hTAp6KrGY

Klip do "Super Bass" wygląda tak:
http://www.youtube.com/watch?v=4JipHEz53sU&ob=av2e
"This porn has good music"

Nicki Minaj wygląda tak:
http://cdn.buzznet.com/media/jj1/2010/11/nicki-suit/nicki-minaj-two-faced-suit-09.jpg

Słodkie dziecko, "Domowe przedszkole" normalnie :)
Gość: PS nzlg
[9 grudnia 2011]
kolejny będzie już króciutki i rzeczowy, obiecuję ACZKOLWIEK ta sprawa powyżej wydaje mi się bardzo maxi
Gość: [avatar]
[9 grudnia 2011]
Rozumiem, że autorom nowego cyklu przyświecała idea "mimi wykłady o maxi sprawach", ale w odsłonie trzeciej wyszło akurat odrwotnie...
Gość: schrupałbym słone paluszki, ni
[9 grudnia 2011]
szkoda, że wajcha w puencie została przechylona w stronę efektu opisywanego procesu w sferze komercyjnej, a jakoś między wierszami tylko czuć (bardziej autora czy mój?) niepokój o zatarcie granic moralnych. jakby w "serwisie muzycznym" nie należało czegoś takiego podkreślać. za to w kwestii nielegalnego ściągania pilków mp3 co drugi o moralności prawi.

przede wszystkim sztuczne udoroślanie dzieciaków stymulowane przez wielki biznes stojący za wytwórniami rodzi pytanie, czy nie ma to prowadzić do zliberalizowania spojrzenia na kolejne dewiacje seksualne, których sporo wśród tak zwanych elit.
Gość: tja tja tja
[8 grudnia 2011]
???

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także