Screenagers Live Act #3

Zdjęcie Screenagers Live Act #3

Belle & Sebastian; 19 kwietnia 2011; Stodoła, Warszawa

Na mój odbiór pierwszego polskiego koncertu Belle & Sebastian rzutują dwa fakty. Po pierwsze, miałem okazję widzieć zespół pięć lat temu w Berlinie – był to występ znakomicie zagrany, perfekcyjnie zbudowany, obfitujący w niespodzianki, po prostu kompletny. Po drugie, okres mojej największej fascynacji grupą zakończył się grubo przed wydaniem „Write About Love”, a skrajny belle-and-sebastianizm tego krążka tylko zwiększył dystans dzielący mnie dziś od twórczości Stuarta Murdocha. Mimo tego, stołeczny koncert Szkotów przypomniał mi dobitnie, czemu tak ciepło wspominam wieczór w Columbiahalle z 2006 roku – ich estradowe wydanie to prawdopodobnie najlepszy indie-popowy skład świata. Podstawowy line-up grupy wzbogaca dodatkowo m.in. sekcja smyczkowa, na scenie oglądamy więc całą pierwszą jedenastkę z Glasgow, z niepowstrzymanym duetem napastników Murdoch—Stevie Jackson. W kategorii interakcja z widownią obaj otrzymują tłustą dychę. Muzycznie zespół zgrany – trąbka, pompka i organy. Należy się B&S wielki szacunek za kapitalnie zmiksowane, żywe brzmienie. Słabiej wczutym lub przesadnie zblazowanym może wprawdzie przeszkadzać konsekwentnie infantylno-chrześcijańska kreacja grupy, ale z drugiej strony ciężko się było nie uśmiechać, widząc jak grono wiernych fanów wywija ze Stuartem na scenie do „Legal Man”. Nawet jeśli ta spontaniczna akcja powtarza się dosłownie na każdym występie Belle & Sebastian. (Kuba Ambrożewski)

Toro Y Moi; 7 maja 2011; Powiększenie, Warszawa

Mam nadzieję, że Chaz Bundick nie pamięta już skrajnie wazeliniarskiego komplementu, jaki posłałem mu na odchodne, opuszczając klub Powiększenie w okolicach trzeciej nad ranem (uśmiechnął się, miły młody człowiek). Zwłaszcza, że jego postawa tego wieczoru nieszczególnie skłaniała do ochów i achów (ta uwaga tyczy się głównie mało porywającego setu didżejskiego). Sam koncert zapamiętam bardziej jako wydarzenie towarzyskie – tylu znajomych gęb w jednym miejscu nie widziałem chyba od… poprzedniego polskiego gigu Toro. Bundick odegrał głównie materiał z „Underneath The Pine”, nieśmiało przeplatając go co bardziej piosenkowymi momentami debiutu („Blessa/Minors”, „Talamak”, „You Hid”, wykonane na bis „Low Shoulder”), lecz biada tym, którzy wybrali się do Powiększenia nie zaznajomiwszy się z dyskografią gwiazdy wieczoru. Przesterowane brzmienie ZESPOŁU Toro Y Moi (cztery osoby) zostało we wnętrzach dolnej sali klubu po prostu zamordowane – harmoniczne niuanse takich kompozycji, jak „Go With You” czy „How I Know” ginęły w nawarstwiającym się łomocie gitary, basu i bębnów oraz ledwo przebijającym się śpiewie Chaza. Potrzeba było wyrazistych, selektywnych motywów – jak bas witający w „Still Sound” – by prawdziwie rozruszać ściśnięty indie-tłum. (Kuba Ambrożewski)

No Age, Die! Die Die!; 16 kwietnia 2011; Teatr Łaźnia Nowa, Kraków

Od pierwszych sekund było jasne że zmiłowania nie będzie. Gitarzysta i wokalista nowozelandzkiego Die! Die! Die! (o aparycji urzędniczego nerda ze skrywanymi morderczymi instynktami) pokazał, że dwaj ochroniarze stojący przy barierkach powinni bardziej zwrócić uwagę na niego, niż na zdziesiątkowaną publiczność Łaźni Nowej (por que? por que?). Oprócz usilnych prób przestawiania barierek, okazało się, że lubi wyjść do ludzi i wparował do małego kociołka bawiącej się publiczności. W tym czasie perkusista robił się już solidnie czerwony na twarzy, nie dając swojemu zestawowi ani chwili wytchnienia. Krótki, intensywny punkowy rozgardiasz.

Kilka dni przed koncertem No Age złapałem się za głowę, że przy styczniowych podsumowaniach kompletnie zapomniałem o „Fever Dreaming”, które przecież było jedną z najfajniejszych gitarowych noise’owych piosenek poprzedniego roku. Na początku występu gwiazdy wieczoru moją uwagę przykuł obsługujący samplery William Kai Strangeland-Menchaca – wyglądał niczym pracownik pobliskiego Kombinatu, który niepostrzeżenie wyrwał się ze zmiany w Walcowni Blach Zimnych by zagrać z zespołem. Zabawna, nieświadoma korespondencja tego gościa z kontekstem miejsca. Niestety, trochę zawiniło nagłośnienie. To znaczy sprzęt pracował poprawnie i było GŁOŚNO, ale należało zadbać o minimum selektywności tego niewielkiego przecież instrumentarium. Choć trudno rozpatrywać grupę No Age w kategoriach muzyki nowatorskiej, to Randy Randall i Dean Allen Spunt wygrzebali w Los Angeles preparat, który dostarcza skomasowaną dawkę pozytywnych wrażeń. W kwietniowy sobotni wieczór to proste granie skryte w ściance hałasu przyniosło wystarczająco wiele radości i podskoków by zaliczyć ten koncert do całkiem udanych. (Sebastian Niemczyk)

The Twilght Singers; 10 kwietnia 2011; Stodoła, Warszawa

Greg Dulli schudł 10 kilo, przestał jarać fajki, ale jeżeli ktoś myśli, że radykalne zmiany w jego życiu dotknęły też warstwy muzycznej, ten jest w grubym błędzie. Owszem, nudny jak flaki z olejem tegoroczny album Twilight Singers nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, tym niemniej kapeli z Luizjany wciąż daleko na żywo od emeryckiego odcinania kuponów w objazdowym cyrku. Blisko dwugodzinny koncert w warszawskiej Stodole rozwiał pod tym względem wszelkie wątpliwości. Idealne wyważenie proporcji między zaskakująco dobrze wypadającymi na żywo nowymi kawałkami a klasycznymi kompozycjami (na czele z prawie połową „Twilight” i „Blackberry Belle”), robiąca piorunujące wrażenie ekspresja Dulliego, zero zauważalnej sztampy czy znużenia swoją robotą i wyjątkowo dużo dobrego humoru („Everlasting Love” wplecione gdzieś w końcówkę „Esta Noche”) nie są rzecz jasna powodami, dla których kwietniowy występ Twilight Singers nabierze nagle historycznego znaczenia. Ale tego przecież nikt chyba nie oczekiwał, prawda? (Bartosz Iwański)

Z'EV & HATI; 6 maja 2011; Jazzga, Łódź

Po pierwsze należy pochwalić twórców cyklu soundimage4experience za odwagę zapraszania niekonwencjonalnych wykonawców do miasta, gdzie dość trudno zgromadzić liczną publiczność. Warto też wspomnieć, że Z’EV zagrał w Łodzi w ramach ogólnopolskiej trasy koncertowej.

Artysta wystąpił wraz z kolektywem młodych perkusistów, których można było traktować jako jego uczniów, a instrumentarium mogło zaskoczyć osoby, które kojarzyły perkusistę z estetyką industrialną. Obecnie Z’EV wyraźnie inspiruje się muzyką orientalną, szczególnie Azji Wschodniej, na co dobitnie wskazywał rozbudowany zestaw perkusyjny, składający się z wielu gongów i innych egzotycznych instrumentów. Set zbudowany był nie tyle na kompozycjach, co na pewnego rodzaju eksperymencie pokazującym różnorodność barwy wydawanej przez poszczególne instrumenty, co udało się osiągnąć dzięki zastosowaniu niekonwencjonalnych sposobów artykulacji. Ciekawe efekty fakturalne uzyskiwano dzięki nałożeniu na siebie kilku partii, jednak całość można opisać jako dość ascetyczną. Jedynym czysto melodycznym instrumentem była fletnia pana, używana w nielicznych fragmentach godzinnego koncertu, a dzięki skupieniu się na rytmie, łatwo było wpaść w swoisty trans.

Występ Z’EVa pokazał, jak ciekawą artystyczną drogę przeszedł perkusista – od industrialnego hałasu do wyważonej, acz eksperymentalnej medytacji nad możliwościami swojego ulubionego typu instrumentu. (Andżelika Kaczorowska)

Daniel Higgs; 14 maja 2011; CSW, Toruń

Swego czasu Lungfish był jednym z tych zespołów, które wydając w wytwórni Dischord zmieniały percepcję niezależnej muzyki, czyniąc ją bardziej wysublimowaną, ale i przystępną. Co ważniejsze, właśnie takie kapele, jak projekt goszczącego w maju w Polsce Daniela Higgsa nasyciły wtedy esencją słowo indie na tyle, że dopiero niedawno wyczerpał się cały zawarty w nim etyczny ładunek. Higgs – założyciel Lungfish, wokalista i grafik zespołu – to główna, jedyna i najważniejsza postać koncertu z okazji Nocy Muzeów w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej. Poeta i mistyk, z wyglądu przypominający połączenie rasowego drwala, pijaka i olbrzymiej brody, już w macierzystej formacji penetrował wiejskie tereny USA, sięgając po folkowe zaśpiewy. Jednak dopiero w swojej solowej twórczości dał pełen wyraz fascynacji folkową i dziwaczną Ameryką.

Przy wejściu do przestrzeni koncertowej wisiała sugestywna kartka, by zachowywać się cicho z powodu kontemplacyjnego charakteru wydarzenia. Kontemplacja była zdecydowanie na miejscu, ale cisza nie wydawała się potrzebna z powodu potężnego głosu Higgsa, któremu towarzyszyło tylko banjo. Świetnie modulowany wibrujący wokal, połączony z tekstami o Bogu i przyjaźni, przywodził na myśl nagrania terenowe amerykańskich muzyków z początku dwudziestego wieku. Jednak gdy na pierwszy plan wysuwała się warstwa instrumentalna, ukazywały się wątki z indyjskich rag czy freefolkowych improwizacji, które jeszcze bardziej udziwniały sprawę. Co więcej, brodatemu Higgsowi zdarzało się gwizdać, czy opętańczo śmiać jak w świetnym „Laughing And Spinning”, kiedy można było usłyszeć interpretację wschodniej muzycznej mantry dokonaną przez trapera z Appalachów. Przeplatanie się repetycyjnej gry na banjo z dzikimi partiami instrumentalnymi nie pozwalało na choćby chwilę rozkojarzenia, a utwory wyśpiewywane przez byłego lidera Lungfish jeszcze dodawały koncertowi kwasowo-religijnego charakteru. Można by się przyczepić, że zaśpiewana a cappella w ramach bisu piosenka o dziecięcym wspomnieniu związanym ze „Star Trekiem” rozbiła transowy urok koncertu, ale w kategorii dziwności sprawdziła się znakomicie. Koncert w wielu przypadkach mógł stać się przyczynkiem do zapuszczenia brody i zostania leśnym eremitą, a oprócz tego przywoływał wspomnienia, że kiedyś indie to była nie tylko muzyka, świetna zresztą. (Marcin Zalewski)

The Go-Betweens Tribute Show: Janek Samołyk i przyjaciele; 6 maja 2011; Gumowa Róża, Wrocław

Nie wiem co myśleć o kimś, kto w 24 godziny robi samochodem 700 kilometrów tylko po to, żeby obejrzeć koncert Janka Samołyka. Mimo tego wysiłku, wieczór w klubiku Gumowa Róża, zorganizowany w piątą rocznicę śmierci Granta McLennana, okazał się niezwykle sympatyczny i wynagradzający. Choć w sumie początek zapowiadał katastrofę, bo zanim na scenę wyszedł Janek ze swoim bandem, zajął ją na dziesięć minut inny człowiek z gitarą i zaprezentował muzyczną wersję serwisu Demotywatory, wywołując lawinę facepalmów wśród zgromadzonej ekipy Screenagers. Egzaltowany, płaczliwy śpiew pasowałby może do coverów grupy Łzy, ale na pewno nie do wycofanych, dojrzałych kompozycji The Go-Betweens, a dwukrotne pomylenie tytułu piosenki z najbardziej kultowego albumu zespołu („Dive For You” zamiast „Dive For Your Memory”) powinno zostać ukarane chłostą. Nic to, bo gdy tylko na estradzie zainstalował się skład roześmianego od ucha do ucha Janka, zza chmur wyjrzało słońce. Jakże solidne były to covery! Właściwie nie obroniły się tylko przyciężki „The Clock” i „Cattle & Cane”, na którym wykładali się już dużo więksi kozacy niż wrocławski muzyk. Słoneczne „Streets Of Your Town”, świetna interpretacja „Love Goes On”, zaskakująco trafnie zagrane „Bachelor Kisses” czy „Bye Bye Pride” – dla fana Go-Betweens był to wieczór spełnionych życzeń. (Kuba Ambrożewski)

Screenagers.pl (24 maja 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: resterr
[25 maja 2011]
warto dodac, ze z Jankiem śpiewala wtedy Natalia z zespolu Iowa Super Soccer - ich glosy pasowaly do siebie rownie fajnie, jak Amandy i Granta :) bye bye pride bylo ekstra :)
Gość: kidej
[24 maja 2011]
A co wynika z tego linku? Wiem ze jest taki instrument, chodzi o to, ze "Pana" powinno sie napisac wielka litera :)
Gość: fletnia pana
[24 maja 2011]
http://pl.wikipedia.org/wiki/Fletnia_Pana
Gość: ksu
[24 maja 2011]
Nikogo nie było na Sufjanie? A to taki fantastyczny koncert był...
Gość: kidej
[24 maja 2011]
"fletnia pana"

gdzie korekta do diaska...........?

Ale oprocz tego kazda relacja sprawila, ze POCZULEM SIE JAKBYM TAM BYL. Nawet, jesli na B&S i TTS bylem faktycznie.
Gość: błaszczyk nzlg
[24 maja 2011]
No tak, właściwie mogę napisać to samo.
PS
[24 maja 2011]
Żeby jakoś podkreślić FAJNOŚĆ tribute show zorganizowanego przez Janka Samołyka, zwierzę się, że z trzech koncertów jakie widziałem w maju (Toro Y Moi, Gang Gang Dance i Samołyk właśnie) ten był bezsprzecznie najlepszy.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także