Screenagers Live Act #2

Zdjęcie Screenagers Live Act #2

The National; 22 lutego 2011; Klub Studio, Kraków

Kilka dni przed koncertem The National miałem chwilę zwątpienia. Zakupiony bilet bezpiecznie leżakował w zasięgu mojego wzroku, a ja zaczynałem kwestionować sensowność mojej obecności na krakowskim występie. Przecież nie jestem ich wiernym szalikowcem, a taki stosunek do twórczości zespołu może przynieść zarówno miłe zaskoczenie, jak i gorzkie rozczarowanie.

Najpierw ponarzekam i zgłoszę zastrzeżenia co do nagłośnienia. O ile „Runaway” na początek koncertu zwiastowało dobrze wyważoną głośność wszystkich instrumentów (w tym puzonu i trąbki), to później, podczas bardziej hałaśliwych fragmentów, wszystko wtapiało się w zbyt nieczytelną magmę (np. finał „Bloodbuzz Ohio”).

Sam występ oceniam bardzo pozytywnie. Setlista została dobrze skomponowana – jej sporą część stanowiły kawałki z „High Violet” („Afraid Of Everyone”, „Conversation 16” „England”), ale nie zabrakło utworów z poprzedniego albumu („Mistaken For Strangers”, „Apartment Story”), czy z powszechnie uwielbianego „Alligatora” („Abel”). Jestem bardziej niedzielnym słuchaczem niż die-hardem zespołu, więc zostałem kompletnie zaskoczony bonusem do ostatniego krążka „You Were Kindness” czy „Wasp Nest” z „Cherry Tree”. Mogliśmy bezpośrednio konfrontować jakość piosenek na przestrzeni ostatnich krążków, zweryfikować rzekomy spadek formy na „Boxer” i wtapiać się w bijącą ze sporym natężeniem emocjonalność całego przedsięwzięcia. Wszystko spowite w aurze smutku i straconych: dni, szans, kochanek i domowego dżemu malinowego. Czasem utwory rozkręcały się aż do ściany dźwięków, obdrapanej od podrygów zrezygnowania i bezsilności. Teoretycznie nie powinno mnie to bawić – w poprzednim roku „The Suburbs” Arcade Fire wynudziło mnie okrutnie, nie wspominając o Interpolu czy The Walkmen. „High Violet” trochę nieoczekiwanie wdarło się w mój krajobraz muzyczny i pozostawiło wyłącznie przyjemne doznania. W ramach przedkoncertowego rachunku sumienia próbowałem zrozumieć, dlaczego właśnie ich wybrałem z flegmatycznego świata nu-indie i jednocześnie ignorowałem całą rzeszę innych. Pierwszym tropem jest Matt Berninger – charyzmą, barytonem, obowiązkowo pitym winem, wycieczkami poza obręb sceny wybija się ponad dość bezbarwny szereg frontmanów. Drugim, skłonność do rzewnych melodii na ostatniej płycie (ze szczególnym naciskiem na linie wokalne), podpartych na zabarwionym bonusowym instrumentarium kruchym klimacie. To wszystko składa się na ten specyficzny rodzaj szlachetnej nudy, a w jej wyborze zawsze dochodzi najbardziej indywidualny czynnik, czyli „artystyczna autentyczność”. Wierzysz, albo nie.

Wracając do koncertu – najważniejszą osobą był oczywiście Matt Berninger, który trzykrotnie wybierał się poza scenę, czy to w poszukiwaniu baru, czy podczas bisu „Mr November”, kiedy urządził sobie wycieczkę wspinaczkową po barierkach, aż na najwyższą antresolę w Studiu. A cały zespół nieustannie wspomagał go bardzo solidną pracą u podstaw. Koncert zakończył się wykonaniem „Vanderlyle Crybaby Geeks” bez prądu, ale ze wsparciem śpiewającej publiczności i Sharon Van Etten. Jednak jej występ przed gwiazdą wieczoru pozostawię bez komentarza. (Sebastian Niemczyk)

Grandmaster Flash (support: DJ Eprom, DJ Steez, DJ Anusz); 11 marca 2011; Butiklub, Warszawa

Wieczór, którego kulminacją miał być występ pioniera turntablingu, rozpoczął się od zmasowanego ataku pozytywnych wibracji. Odpowiedzialni za rozgrzanie publiki DJ Steez oraz DJ Anusz zaserwowali w swoich setach masę przesyconych funkiem oldskulowych bitów, nawiązujących do najznamienitszych momentów twórczości Grandmastera Flasha.

Muzyczną część supportu zwieńczył występ DJ-a Eproma, polskiego mistrza świata scratchingu, który w krótkim, ale bardzo treściwym secie pokazał umiejętności, dzięki którym zdobył tytuły i zwyciężał w prestiżowych konkursach DJ-skich. Ostatnią z przystawek był kilkunastominutowy pokaz umiejętności breakdancerów i na scenie pojawił się Joseph Saddler.

Po obowiązkowym intro w postaci fragmentu „Flash Gordon” Queen z głośników rozbrzmiało „Sound Of Da Police” KRS One, a później przez chwilę nawet solidny dubstep, co znacznie podniosło temperaturę w wypełnionej do ostatniego miejsca sali. Teksty pojawiające się w wizualizacjach strofowały wątpiących w doniosłość wydarzenia przypominając, że znajdujemy się w jednym pomieszczeniu z legendą. Jednak gdy ma się 50 lat na karku i niepodważalne zasługi w tworzeniu podwalin kultury znajdującej miliony wyznawców na całym świecie, to pęd ku innowacyjności może nieco słabnąć. Tak też wielki Grandmaster postanowił odpocząć od nowatorstwa i po cierpliwym wytłumaczeniu idei swojego występu jako podróży przez historię muzyki począł odgrywać wyłącznie największe hip-hopowe hity z ostatnich kilkunastu lat, głównie te znane z radiowych list przebojów, tak by nawet osoby, które przez przypadek trafiły na imprezę zdominowaną przez osobników w czapeczkach z daszkiem i woń konopii, nie czuły się zagubione. Szczytowym momentem setu, zwłaszcza na płaszczyźnie konceptualnej, było stwierdzenie nowojorczyka, że hip-hopem jest wszystko, co ma odpowiedni bit i groove, dzięki czemu po chwili tańczono już do „Sweet Child O’Mine”, „Smells Like Teen Spirit”, utworów Davida Bowiego, Bee Gees i innych, podobnie zasłużonych dla rozwoju rapu. Publiczność, która miała co chwilę możliwość dośpiewywania znanych strof, wydawała się zachwycona takim obrotem spraw, przez półtorej godziny bawiąc się wyśmienicie. A dla mnie nie było wątpliwości, że prawdziwą gwiazdą tego wieczoru, przynajmniej w wymiarze artystycznym, był Eprom. (Mateusz Krawczyk)

Contemporary Noise Sextet; 1 kwietnia 2011; Klub Re, Kraków

Wątpliwości i lekka nuta niepewności towarzyszyły mi podczas dreptania przez krakowski rynek. Zespół, któremu nieobce jest poczucie humoru, promuje swoją nową płytę „Ghostwriter’s JOKE” w Prima Aprilis. Jednak spora liczba fanów stłoczonych w klubie Re przyniosła mi ulgę, nie tylko ja mogłem dać się na to nabrać. Jednak z tradycyjnym godzinnym „re-opóźnieniem” wszystko poszło zgodnie z planem. O ile w wersji płytowej „Ghostwriter’s Joke” trochę rozminęło się z apetytem na kolejny krok w nieznane terytoria, to na żywo idealnie wpasowuje się w dotychczasowy krajobraz i rozszerza koncertowy potencjał grupy o nowe możliwości majstrowania przy setliście. Cieszy, że zespół ma nadal sporą frajdę z grania, Kuba Kapsa nieustannie prowadził dialog mimiczny z Kamilem Paterem, a Tomek Glazik przegrał walkę z nieposłusznym telefonem komórkowym. Nie od dziś wiadomo, że Contemporary Noise Sextet to groźne zwierzę koncertowe – „na żywca” wszystkie zalety zespołu ulegają zintensyfikowaniu. Groove sekcji rytmicznej, filmowo-orkiestrowe gangsterskie motywy, współbrzmienie kontrabasu z pianinem w kolorze noir – obcowanie z taką melodyjną, hałaśliwą, trochę rozimprowizowaną maszyną pobudza wyobraźnię. Broń zostawcie w szatni. (Sebastian Niemczyk)

Screenagers.pl (6 kwietnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: moh
[6 kwietnia 2011]
co tak malo?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także