OOP #5: listopad/grudzień 2010

Ostatnia odsłona OOP rozliczająca się z dokonaniami roku 2010. Pamiętajcie – w momencie kiedy czytacie ten tekst co najmniej trzech użytkowników Rate Your Music układa listę albumów roku 2010, których zwycięzcą jest Arcade Fire. Jednocześnie recenzent Poważanego Pisma wystawi Oceny Maksymalne zespołowi, którego osprzęt koncertowy zajmuje dziewięć ciężarówek. Wobec powyższego – wspierajcie naiwnych muzyków!

Kontakt: rekomendacje@gmail.com

Wiele z polecanych płyt i kaset można usłyszeć w audycji Tableau! w radiu.sitka. Nowe odcinki w każdy wtorek o 21:00. Odsłuch ostatnich kilku odcinków na stronie podkastu: tableau.podomatic.com

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 1

Happy Jawbone Family Band – Hotel Double Tragedy LP+CD (Feeding Tube)

„We’re Happy Jawbone Family band, we’re a real family but a fake band”. Renesans puszki po konserwie jako instrumentu muzycznego. Z niewielu informacji o zespole wynika że ta prawdziwa rodzina ma sześcioro członków. Głową tejże jest facet nazwiskiem Luke Csehak (spróbujcie wymówić to szybko trzy razy), który robi te dziwaczne kolaże graficzne zawarte na okładkach ich wydawnictw. Porównuje się ten zespół do Hospitals i Unicorns, choć optowałbym raczej za młodszymi Thinking Fellers Union Local 282 i drugą płytą Olivia Tremor Control. Rzeczywiście, słychać poetykę „naiwnego” popu z przełomu wieków. Nawet tytuły utworów są, w myśl owej poetyki, bardzo długie. Jednak jest między HJFB, a wyżej wymienionymi zespołami jedna, szybko zauważalna różnica. Ci ludzie kompletnie nie potrafią grać. Wokale są śpiewane nieczysto i często nie w tempo, instrumenty nie stroją. Jeden z kawałków nazywa się „Junk Pop”, więc zespół wydaje się być świadom swych limitów – które to limity, należy dodać, absolutnie nie przeszkadzają im w nagraniu mojej ulubionej płyty tej zimy. Wiadomo, ci ludzie będą skazani na marginesy jeszcze bardziej marginalne niż te zajmowane przez Eat Skull, Hole Class czy Psychedelic Horseshit. Ale właściwie czym to komu stanowi? Na wspomnianych obrzeżach jest mniej słuchaczy, ale towarzystwo znacznie lepsze.

Do każdego winyla dołączony jest wersja CD albumu. W środku wkładka na papierze kredowym zawierająca m.in. napis „Tylko ludzie i żadne inne zwierzęta, potrafią ronić łzy” wraz z odpowiednią ilustracją.(Marek J. Sawicki)

nakład: 250

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 2

Happy Jawbone Family Band – Family Matters CS (Spooky Town)

Przy normalniejszym, niemal porządnie nagranym i niemal elegijnym „Hotel Double Tragedy” ta kaseta wydaje się być odskocznią w radosną schizofrenię. Ponad 70 minut, 40 kawałków i tylko połowa z nich może zostać nazwana piosenkami. Reszta to losowo klecone kolaże wrzasków, stuków, reklam telewizyjnych, zmiksowanego szczekania psów i płyt innych zespołów. Po kolejnym odsłuchu można jednak (i, zaznaczam, winno się) odnaleźć połamane i przekręcone przeboje. Potencjalnych antyhitów dla nieistniejącej widowni. Proszę spojrzeć na tytuły utworów przypominających piosenki: „Now Everybody Rock Like You Have AIDS”, „I’m Not Gonna Bleed Here For Yr Mercy Any Longer”, „I Lost My Favorite Headache (All I Want 4 Xmas Is A Golden Pear)”. Jest też „Oops I Did It Again” (nie mający, na szczęście, nic wspólnego z Britnejówą) i „The Return To Jupiter Fun Club”, który zespół przerywa w połowie, by przedyskutować używanie wulgaryzmów w piosenkach. Plus cover Velvet Davenport, wzbogacony o wspomniane szczekające psy.

I pomyśleć tylko – na tej planecie istnieje sto kopii tej kasety. A jest to, powtarzam, rzecz na poziomie twórczości Eat Skull, TFUL282, Steaming Coils i jakiegokolwiek innego dobrego zespołu używającego radosnej amatorszczyzny jako instrumentu muzycznego. (Marek J. Sawicki)

nakład: 100

teledysk

strona zespołu

strona Feeding Tube Records

strona labelu Spooky Town

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 3

Padang Food Tigers – Born Music CD/LP (Under The Spire/Blackest Rainbow)

Poboczny projekt dwóch (z trzech) facetów grających w ramach Rameses III. Bardzo oszczędne eksploracje pustych przestrzeni za pomocą gitary akustycznej i banjo. Zimowe, ale niekoniecznie zimne. Raczej na spacery po zaśnieżonych polach niż wspinaczki wysokogórskie. Klimatem pejzaże na tej płycie przypominają mi ostatnią płytę Rachel’s. Dużo tugrania ciszą, czekaniem na dźwięk. Stąd problem z umiejscowieniem gatunkowym tej muzyki. Choć właściwie, jaki problem? To po prostu znakomita płyta, do tego wydana w prześlicznej kopercie.

Label sprzedaje ten album z tegoroczną EPką, „Go Down, Moses” po niższej cenie (jedenaście funtów za oba, z przesyłką). Obie płyty trwają niewiele ponad 40 minut. Wersja winylowa została wydana na Blackest Rainbow, 140 gramów, drugie tłoczenie. (Marek J. Sawicki)

nakład: 250 CD, 100 LP

strona zespołu

strona labelu

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 4

Butts – Number Two CS (ggnzla)

Te dwie panie mają trzy razy więcej jaj niż połowa Japandroids. Po takim dowcipie, kiedy większość słuchaczy odpuściła lekturę tej rekomendacji pozwolę sobie na opis skrócony. Dziewięć bardzo prostych piosenek o nudzie, alkoholu, kacu i strategiach toaletowych. Riffy prostsze niż sudoku w Bravo Girl i linijki typu: Alcohol – it’s for the awesome/Oh, alcohol – it’s for the fucking awesome!. Plus kawałek składający się wyłącznie z cytatów Danny’ego Glovera w „Zabójczej Broni”. Wszystko jest zagrane tak szybko, że półtoraminutowy „Anxiety” wydaje się zbyt długi. Oczywiście wszystko, od nazwy zespołu, po tytuł kasety i jej zawartość nawiązuje w jakiś sposób do czynności fizjologicznych. Techniki kaligraficzne Markiza De Sade są, jak widać, wiecznie żywe.

W nagraniu zalinkowanym poniżej radzę przysłuchać się facetom pokrzykującym w przerwach między kawałkami. Jednym z nich jest Ken Freedman (szef najlepszego radia na świecie) a drugim Andy Breckman, czyli scenarzysta serialu „Monk”. (Marek J. Sawicki)

nakład: 200

strona zespołu

strona labelu

występ na żywo

teledysk (trwający 21 sekund)

najlepsze radio na świecie

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 5

Unholy Two – $kum Of The Earth LP (Columbus Discount)

Monsieur Chris Lutzko, uwieczniony w tytule zeszłorocznego singla Puffy Areolas, to człowiek uznający pseudonazistowskie hasła, wezwania do nekrofilii i plastyczne opisy kopulacji z czaszką Prescotta Busha (dziadka poprzedniego prezydenta USA) za dobry pomysł na autopromocję. By uczynić rzecz zabawniejszą, człowiek ów posiada zespół muzyczny. Wiele jednostek obywatelskich, organów śledczych i organów reprodukcyjnych w Stanach Zjednoczonych ma problem z takim podejściem do sprawy. Jednakże pan Lutzko ma szczęście w kilku aspektach:

a) mieszka w Columbus, w stanie Ohio;

b) w związku z powyższym jego nowy album wyprodukował Tom Shannon z Cheater Slicks do spółki z Willem Fosterem z Guinea Worms;

c) w związku z powyższym album brzmi przeznakomicie;

d) w połączeniu z agresją, psychotycznością, tonami feedbacku, skrzeczanymi wokalami na obligatoryjnem ultrareverbie otrzymujemy jeden z najlepszych ciężkich albumów tego roku. Co w oczywisty sposób unieważnia wszelkie potencjalne zarzuty wobec Lutzko.

Teraz krótko: perkusja i bas są tutaj tylko po to, by znużeni życiem słuchacze mogli kiwać głowami do nihlistycznych, prostackich rytmów. Cała rzecz zaczyna się „Garvin Stomp” i stamtąd zespół już nie odpuszcza. Nie ma choćby jednego spokojniejszego przerywnika. Gorzej – głupie riffy ustępują zabawom z feedbackiem. Na koniec dostajemy ośmiominutową wersję live kawałka z ich ostatniego singla „Beirut 1983”. Dość powiedzieć, że nieprzyjemną.

Podsumowując: pół godziny rzężenia Unholy Two wystruganego w czarnym plastikowym placku jest w pierwszej piątce scum-punku wydanego w roku 2010, rzekłem.

Columbus Discount nie sprzedaje już płyt do Europy, więc o płytę trzeba pytać po różnorakich distro (najtaniej w brytyjskich).(Marek J. Sawicki)

nakład: 500

strona zespołu

strona labelu

występ na żywo

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 6

Purling Hiss – Hissteria LP (Richie)

Mike Polizze (sic), czyli facet grający ciężki stoner w Birds Of Maya, w ciągu ostatnich piętnastu miesięcy wydał trzy solowe albumy na trzech różnych labelach, kolejno: Permament, Richie i Woodsists. Dziennikarski obowiązek nakazuje mi (nie jestem dziennikarzem, ale takie zdanie lepiej brzmi) wybrać z tej trójki jeden. Wobec Sebadohowych poszukiwań piosenki wśród trzasków i szumów czterościeżkowca zawartych na pozostałych dwóch winylach, „Hissteria” to oczywista wyżywka ale i album najbardziej wyrazisty. Cztery kawałki molestowania standardu cicho/głośno, ciężkich, stoogesowych riffów przeskakujących z wielkich w jeszcze większe i tego typu podobnych zagrywek przypomnianych ludzkości dzięki początkowym scenom „Odysei Kosmicznej 2001” Kubricka. Niesamowicie efekciarska robota i, co zabawne, jednocześnie niezwykle udana. Wątpiącym pytanie „czy mi się to spodoba?” proponuję zastąpić „czy guilty pleasure to dla mnie Papa Dance, czy kolekcja NWOBHM na półce?”. Nie rozjaśni to wszystkich wątpliwości, ale pomoże umiejscowić swoje oczekiwania względem wszechświata.

Kupon upoważniający do legalnego ściągnięcia dołączany do albumu. (Marek J. Sawicki)

nakład: nieokreślony, zapewne niewielki

strona projektu

strona labelu

teledysk

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 7

Insubordinates LP (Cowabunga)

Zwykły punk. A to dopiero rekomendacja! Ale jednak: ani post-, ani hardcore. Żadnych eksperymentalnych odlotów, sampli ani technicznych popisów. Nie narzekam, stwierdzam fakty – wszystko jest zagrane przyzwoicie, tempa nie są superszybkie, brzmienie niespecjalnie nowatorskie. Właściwie jedyną ekstrawagancją jest tutaj trąbka pojawiająca się na trzech kawałkach (zwracam uwagę na początek albumu i „The Outer Limits”), a jednak płyta brzmi niesamowicie epicko. Nie jestem pewien, czy to dzięki, czy pomimo tej prostoty w doborze środków punkotwórczych. Zresztą, nieważne. Ten album jest w 2010 tym samym, czym w zeszłym roku był LP The Horribly Wrong. Plus klasyczny kawał surf-rocka na koniec – świetny cover „Rockin’ Rochester USA” The Tempests. (Marek J. Sawicki)

nakład: 500 kopii

strona labelu

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 8

Double Negative – Daydreamnation LP (Sorry State)

Stwierdzę teraz fakt nieokiełznany w swej niebywałości – otóż istnieją ludzie, u który hasło „wavves” nie powoduje refluksu. Niesamowite, prawda? Na szczęście karma ma tendencję do zwracania się z nawiązką i alergia na beach-house’owy pseudopunk krystalizuje się, przepoczwarza i działa jako katalizator do wydawania albumów takich ja ten. Ciężki (ale w granicach tzw. przyzwoitości) hardcore grany przez weteranów sceny. Jest wśród nich m.in. Brian Walsby (pierwszy perkusista Polvo). Płynne, wirtuozyjne skoki po praktycznie każdym stylu HC granym w od połowy lat ‘80. Wszyscy wyznawcy tzw. brzmienia Albiniego (a jest ich w naszym kraju masa, co z każdym rokiem jest coraz mniej zrozumiałe) proszeni są o zapoznanie się z kawałkami pt. „Knife On A String” oraz „Beg To A Vile Nude”. Może to będzie impulsem do sięgnięcia po późniejsze Black Flag. Jak to jest, że masa fanów cięższego grania omawia twórczość Dazzling Killmen, Zeni Geva i Helmet, a nikt nie zna „My War”?

Album we wspaniałej okładce z różowym logiem zespołu, obitej paskiem z folii. Jakże miła odmiana po milionie kserowanych obwolut. Zresztą, w przypadku Double Negative to już tradycja. Ich pierwszy singiel miał wypychane logo zespołu, by można było użyć okładki jako szablonu do mazania sprayem po ścianach. (Marek J. Sawicki)

nakład: 200 na różowym, 200 na niebieskim + zwykły nakład na czarnym

strona zespołu

strona labelu

występ na żywo

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 9

Sean McCann – Open Resolve CD (Roll Over Rover)

Czyli random transient noise explosions without announcements. Dopełnienie hiperaktywnej dylogii (po opisywanym w OOP #1 „Phylum Sigh”) płyt McCanna. Artysta pisze, że jest to sequel tematu rozpoczętego LP „Chances Are Staying”, ale daleko temu materiałowi do stagnacji wspomnianego winyla. Być może chodzi o podkreśloną rytmikę dźwięków tu zawartych. Utwory z „Open Resolve” brzmią, jakby przedawkowały glukozę i miały zaraz wybuchnąć. Oczywiście jest tu cała masa wstawek z przetworzoną wiolonczelą poutykanych między elektroniczno-akustyczne stuko-piski. Opisywanie brzmieniowe muzyki McCanna mija się z celem, bo moim zdaniem (a jest to zdanie najlepsze) cała rzecz jest w tym całym albumowym pływie – zmianach w ramach utworów i pomiędzy nimi. Bardzo podoba mi się przytaczana czasem w recenzjach muzyki tego faceta metafora zupy pierwotnej. Oglądanie przyśpieszonej ewolucji organizmów żywych.

Poza tym polecam kupowanie płyt z Roll Over Rover z innego, zupełnie błahego, powodu. Z zakupionym „Phylum Sigh” otrzymałem od McCanna laminowane wizytówki ROR, dwa zestawy wrestlingowych tatuaży samoprzylepnych i rachunek za naprawę pralki z roku 1913. (Marek J. Sawicki)

nakład: 150

strona labelu i artysty

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 10

UV Race – I Hate You 7'' (Fashionable Idiots)

Trzecia epka australijskich punków i jednocześnie najlepszy materiał w ich karierze. Byłem dotąd dość cyniczny wobec ich możliwości przeskoczenia jakości i chwytliwości ultragłupiego „Lego Man” z ich debiutu, lecz byłem w błędzie. UV Race to zespół dla ludzi lubiących świetne figury retoryczne ciosane ze śmieci. To znaczy linijki typu „I hate you” kontrowane wersem „And how did I create you” powtarzane trzydzieści razy w ramach dwuminutowego kawałka. A do tego akompaniament będący wypadkową Mekons i The Ex, ze znacznie mniejszą ilością umiejętności i talentu obu wymienionych. W tym zespole gra szóstka muzyków, z czego grać potrafi nie więcej niż połowa, a we właściwe dźwięki trafia dwójka.

Ponownie, jak na singlu „Malaria”, okładka jest żółta i opatrzona dość okropnym obrazkiem. Zamiast faceta uprawiającego seks z przerośniętym komarem otrzymujemy teraz nagi portret wokalisty ze słońcem w okolicy krocza. Po stronie wewnętrznej dokładne opisy genezy i tematyki każdego z czterech kawałków autorstwa wokalisty zespołu. Z tej bibuły można dowiedzieć się, że gitarzysta był bliski wymiotów przeczytawszy po raz pierwszy tekst ostatniego kawałka. (Marek J. Sawicki)

nakład: 700 (?) kopii

strona zespołu

strona labelu

zespół radośnie psujący tytułowy kawałek

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 11

Banque Allemande – Eins, Zwei LP (S-S)

Niemiecki feedtime worship. Czyli sztuka bicia hipnotycznego riffu przez osiem minut. Można na siłę wyciągać z tego filozofię motorik, ale widziałbym tutaj bardziej wpływ australijskiego X. Z tą różnicą, że jeden z kawałków na tym LP trwa 10 minut. Można w tym momencie rozprawiać na temat jakości wydawnictw Scotta Soriano i sztuce repetycji repetycji repetycji, ale łatwiej będzie jeśli posłuchacie przedostatniego „Fundraising” z opisywanej płyty i dowiecie się jak z dwunutowego riffu wykraja się post-punk nawiązujący do czasów, kiedy punk nie był jeszcze tak cholernie oczywisty.

Fani popu, baczność: w połowie „Stadt Des Lichts” wokalista cytuje „You Spin Me Round (Like A Record)”. (Marek J. Sawicki)

nakład: 500 kopii

strona zespołu

strona labelu

teledysk do Baumarkt Nation

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 12

Gareth Hardwick - Of Sea And Shore LP/CD (Low Point)

Drone marinistyczny. Przy okazji słuchania tej płyty przypomniał mi się dowcip z albumu komiksowego „Bolland Strips”. Pan Mamoulian chodzi sobie po Essex rozprawiając na temat naturalnego piękna tej krainy, podczas gdy wszędzie zalega bardzo gęsta mgła i siąpi deszcz. Po drodze pyta parę napotkanych turystów:

- Czy możecie mi państwo wskazać kierunek do morza?

- Niestety, nie wiemy. Też go szukamy.

*Perkusista bije w talerze sygnalizując pointę.*

Hardwick nagrał ten album inspirując się wycieczkami po wybrzeżach Wielkiej Brytanii. Dwie ponad-kwadransowe pętle (pierwsza: głównie gitarowa i prosta, druga bardziej zaawansowana brzmieniowo i strukturalnie) udanie symulujące repetytywność fal bijących o brzeg. Muzyka dla ludzi lubujących się w zasypianiu wpatrując się w akwarium lub „Das Boot” Petersena.

Nakład winylowy został wyprzedany. CD są nadal dostępne. (Marek J. Sawicki)

nakład: 300 kopii

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 13

Broken Water – Normal Never Happened 7'' (Fan Death)

Świetne uzupełnienie tegorocznego albumu „Whet”. Dostajemy tu jeszcze dwa kawałki ze space-shoegazerem w typie All Natural Lemon & Lime Flavors lub Sianspheric. To znaczy, w przeciwieństwie do opisywanych niedawno w OOP The Men, Broken Water kładą większy nacisk na ulotne (czyt. trudne do zapamiętania) melodie niż bicie w whammy bar. Na kawałku pierwszym śpiewa pani perkusistka, co jest, mam nadzieję, zapowiedzią jej większej roli w tej funkcji. Pan melodeklamujący po stronie B singla brzmi trochę zbyt Thurstonowo.

Muszę też nadmienić, że jakość dźwięku na opisywanym singlu została znacznie poprawiona (względem albumu) – zespół w głośniejszych momentach brzmi jak Long Legged Woman, a jest to wcale nienajgorszy punkt orientacyjny.

Ręcznie zdobione i klejone okładki.

A propos: LP poprzedniego zespołu ludzi z Broken Water, Sisters można było kupić na stronie Parts Uknown, kiedy jeszcze takowa istniała. Co się stało z tym distro? (Marek J. Sawicki)

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 14

No Balls – Less (Streaks)

Druga kolekcja pół-instrumentalnych riffów gitarzysty Brainbombs. Piszę „pół”, albowiem czasami przez hałas przebija się coś w rodzaju ludzkiego głosu. Wiadomo czego można się spodziewać po takich referencjach, więc pozostaje pytanie: jak bardzo jest to dobre?

Znakomite. Album jest lepszy niż debiut No Balls i „Fucking Mess” Brainbombs razem wzięte. Brzmi odpowiednio chropowato, jest tu masa Funhouse’owych odjazdów w jeden riff stojący w rozkroku pomiędzy free-jazzem i dorobkiem kulturowym australopiteków. Strona A ma dużo naleciałości no-wave’owych. Począwszy od otwarcia strony B (świetny „Fixed Pose”) znów zaczyna się tłuczenie maczugami. Przepraszam, chciałem powiedzieć: „przedłużeniami męskości”. Niech żyje bezmózgie machismo! Niech! (Marek J. Sawicki)

nakład: 650 kopii

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 15

Masami Kawaguchi’s New Rock Syndicate – Another Side Of New Rock Syndicate CD-R (Nyali)

Masami to facet grający w LSD Pond, New Rock Syndicate to projekt-odskocznia w klasyczniejsze psych-rockowe formy. Nazwa płyty mówi wszystko - mamy tu głośniejszy materiał zespołu Masamiego, prawdopodobnie zamierzony jako kontrast w kierunku winyla „Cat vs. Frog” sprzed dwóch lat. Trzeba przyznać, momentami album imponuje mocą niszczącą. Poziomy hałasu sięgają pierwszych płyt Up-Tight, jednoczesnie nigdy nie idąc w stronę abstrakcji Rallizes Denudes. Wszystkie kawałki na płycie zostały nagrane podczas jednego z koncertów w Tokyo. Co jest o tyle zabawne, że Nayali to label szkocki.

Główny riff „Oblivion” (świetny kawałek!) brzmi jak przyśpieszona wersja motywu z „Hey Joe”. Nawiązania do LSD Pond słychać natomiast w spokojniejszych numerach - zwłaszcza w „Through The Clouds” i „The Thing I’ve Never Seen Before”.

Płyta w ozdobnej, ręcznie klejonej tekturowej kopercie. (Marek J. Sawicki)

nakład: 125 ręcznie numerowanych kopii

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 16

Robedoor – Burners LP (Important)

Kontynuacja świetnego zeszłorocznego singla „Pagan Drugs”. Trzy kawałki mające więcej wspólnego z drone-doomem w stylu brytyjskiego Bong niż z tropikalnym psychem kojarzonym zwykle z Not Not Fun. Niemal kompletne odejście od drone’u, na rzecz konstrukcji niemalże riffowych. Bardzo ciężki, narkotyczny psych i używając słowa „narkotyczny” mam na myśli ludzi z żyłami pozarastanymi od nadmiaru zastrzyków. Słuchajcie tej płyty, bo następne wydawnictwo – singiel na Not Not Fun – już nie jest tak mocny. A jego tytuł, w świetle panującej obecnie mody na tropiki – brzmi „Pacific Drift”. Delikatnie mówiąc, nie rokuje to najlepiej. (Marek J. Sawicki)

nakład: 500 kopii

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 17

PVI006/IBB004 12'' (Paradise Vendors Inc./Italian Beach Babes)

Przegląd nieco modniejszych niezależnych zespołów. Jako modniejszych rozumiem: „ubranych na tyle dobrze, by dostać recenzję w Pitchforku”. Zacząłem zgryźliwie, ale jest to bardzo fajna kompilacja, dająca bardzo dobry przegląd sceny brytyjskiej niezależnej.

Mamy obligatoryjny trybut dla Raincoats i The Slits („Fresh Pleasures” Plug, brzmiący jednocześnie jak Wetdog), kanciasty noise (Not Cool) i tradycyjny lo-fi (Mazes). Wybitności reprezentują Spectrals i Teen Sheikhs przypominający, w swych nawiązaniach do surf-rocka, epkę Modern Convenience wydaną na Savoury Days. A propos: brakuje tu świetnych Pheromoans, ale zamiast nich są ich kumple z labelu: The Human Race, jak zawsze znakomici, brzmiący jak brytyjska wersja Hue Blanc’s Joyless Ones. Plus kawałki Graffiti Island i Male Bonding. Paradise Vendors i Italian Beach Babes to labele założone i prowadzone przez muzyków z tych zespołów. Ich kawałki są przyzwoite, ale zasadą jest, że na kompilacjach zawsze bardziej wybijają się zespoły mniej znane.(Marek J. Sawicki)

nakład: 500 kopii

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 18

Bedroom Bear – Woodwing Songs (Full of Nothing)

Opisując BB jako „tiny lo-fi samples, romantic teenage synth tones” etc. label niezamierzenie narzuca perspektywę „małych, słodkich instrumentów”, wykorzystywanej przez wielu nudziarzy spodziewających się w infantylizacji znaleźć odskocznię od martwoty swoich pomysłów. Już otwierający płytę „Bobby The Akureiri, Lake Monster” zaprzecza temu wizerunkowi: owszem, są delikatne melodie i drobnica lekkich ozdóbek, ale confetti zespaja twarde, spartańskie DIY. Wystarczy spojrzeć na deformacje w „Fall Song”, przypominające trochę sztuczkę zastosowaną przez Kristen w „Lords Of Łożnica” (zniekształcenie popycha akcję do przodu, jest integralną częścią kompozycji, nie tylko „smaczkiem”), przetestować ostrość lo-fi w „Pinkhoney”, a w „Forest Bells” niewzruszoną konsystencję cymbałków i harmonijki ustnej, sprzeczną ze stereotypem wesołych, sowizdrzalskich instrumentów. Ładne i drapieżne. (Filip Szałasek)

nakład: 85 CD-rów ze zdjęciami i ręcznie wypieczętowanym info (!) w kartoniku wyszywanym nicią (!) – to nie wyjątek (przyjrzyjcie się innym cudom na stronie f-o-n-o)

strona labelu

download

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 19

Breathing Flowers – Magical Order Of The Seven Sacred Planets (Sonic Meditations)

Okultustyczna okładka, dedykacja dla Wielkiego Architekta Kosmosu, tytuły poszczególnych utworów i samego wydawnictwa lokują projekt McKinleya Jonesa w newage’owym kręgu. Faktycznie: medytacyjne arpeggia wiolonczeli, rozlewające się klawisze, melodie zawieszane przed odegraniem ostatniego dźwięku, dziwne ornamenty przywołujące „Trial Of St. Orange”, to sprawdzone patenty nagrań stworzonych jako tło świadomego śnienia, wędrówek astralnych itd. Dodatkowo obie strony kasety zawierają ten sam materiał, żeby oneironauta nie musiał rozpraszać się wstawaniem do magnetofonu. Breathing Flowers nie przebija nagrań wielorybów wydawanych ongiś na winylach przez dr Rogera Payne’a, ale co je przebija? Chodziło o dostarczenie introwertykom kolejnej dawki ich ulubionych złudzeń o władzy nad duchem i materią i udało się. (Filip Szałasek)

nakład: 100 kaset

strona labelu

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 20

Dolphins Into The Future – Ke Ala Ke Kua (K-RAA-K)

Nagranie terenowe hawajskiego wybrzeża Kealakekua. Z szumu przyboju ucho łowi radosne przyśpiewki dzikusów, wciągnięte na taśmę podczas rejsu po Polinezji. Mętną ciepłotę kompresji wydobytej przy zgrywaniu field-reców z dyktafonu rozdziera co chwilę irytujący syntezatorowy sygnał – to prowadzone alfabetem Morse’a dialogi stoickich krabów. Lieven Martens, belgijski obieżyświat, nagrał tę EP-kę, aby ułatwić sobie zasypianie. Gdyby nie porozwieszane wszędzie totemy lo-fi i odniesienia do tropikalnych fantazji Ducktails czy Sun Araw, polski listopad zaszczepiłby tym trzem newage’owym jointom chłodną, indietroniczną podszewskę, przypominającą starocie typu „Selected Ambient Works” Apheksa. Tymczasem jednak, jeśli już pokusić się o jakieś kwalifikacje gatunkowe, otrzymujemy hypnagogiczny prog-ambient. Trochę udawany futuryzm, ale warto, bo to chyba pierwsza naprawdę przyjemna płyta Martensa. (Filip Szałasek)

nakład: 500 kopii

strona labelu

teledysk

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 21

Head Of Wantastiquet – Dead Seas (Conspiracy)

Punktem stycznym między „Dead Seas” a kosmicznym horrorem Cthulhu (w pobliżu rozlewiska Wantastiquet Lovecraft umieścił finał „Szepczącego w ciemności”) może być hipnotyczny niepokój generowany przez zanurzoną w prymitywistycznej amerikanie mieszankę space folku, soulu i oldschoolowej psychodelii. Banjo, desertrockowe gitary i epifanijne wokale odzwierciedlają sekrety niebosiężnych lasów, mglistych jezior („Mavi Marmara”), trzęsawisk („Goodbye Biloaei”) i prerii (piękne „A Curse Repeated”). Tytułowe martwe morza to jednak trochę strachy na lachy. Dźwiękowe pejzaże Labrecque’a funkcjonują raczej jako psychogeograficzna dokumentacja. Nagrane w Belgii, na wyjeździe, poszczególne fragmenty albumu emanują tęsknotą za ojczystymi stronami. Z korzyścią dla słuchaczy o krajoznawczych zapędach, Labrecque przywołuje rubieża Ameryki Północnej bez popadania w banał dźwiękowych pocztówek. Podręczna walizka podróżującego myślą. (Filip Szałasek)

nakład: 650 kopii – 375 czarnych winyli, 100 srebrnych, 175 półprzezroczystych

strona labelu

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 22

Ilyas Ahmed – Between Two Skies / Towards The Night (Immune)

Te dwa albumy przywodzą mi zwykle na myśl widywany na miejscach zbrodni obrys kredą, tuż po tym jak zajęły się nim okoliczne dzieciaki. Ktoś domalował konturowi kapelusz, ktoś inny przesadnie karminowe usta i butelkę. Najnowszy album Nouvelle Vague wytwórnia reklamuje pisząc, że w końcu możemy oglądać nową falę w pełnym kolorze i podobna rzecz stała się tutaj: Ahmed zaszczepił barwy apokaliptycznemu folkowi, amerikanie i sadcore’owi z połowy minionej dekady. W „Black Midas” i „As Those Above” nie słychać strun tylko napięte, tęczowo kolorowe wstążki trącane palcami kościotrupa, wypolerowanymi do tonującego paletę ecru. Myślicie, że to melodię słychać w prawym kanale „This Dust”? Nie, to tylko kontur pozostały po dźwiękach, które dawno wycięto. Podobno żaden zabieg nie potrafi zniszczyć dobrej melodii, ale co jeśli jej nie ma? Jak ocenić to zagranie luką po melodii? Luką, która idealnie odzwierciedla sobą brakujący kształt? (Filip Szałasek)

nakład: self-release na dwóch CD-rach w 2005, remaster w 2008 (Digitalis), obecnie 987 winyli z ręcznie robionym autorskim collage-atworkiem w kopercie

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 23

Love Cult/Deep Magic – Split (Existential Cloth)

Ciekawa konfrontacja pomysłów na odlot. Amerykańskie Deep Magic swobodny easylisteningowy jamik okłada chillwave’owymi kompresami, oferując słuchaczom miłe tło do zimowych lektur, co otagowano już w Internecie jako „lovely new age”. Rosyjskie Love Cult oczywiście odwrotnie: niepokojąca psychodelia, z karykaturalnie powykrzywianymi drone’ami i zgrzytaniem zębów w roli perkusjonaliów, nie nastraja zbyt pogodnie. Zwraca jednak uwagę łobuzerski luz, jakby ściągnięty od yassowych zgrywusów. Celebra błędów przenika to przerysowane wydawnictwo, którego znakiem rozpoznawczym jest rozbrzmiewające co jakiś czas głuche tąpnięcie szpuli hamującej po zerwaniu się taśmy. (Filip Szałasek)

nakład: 25 kopii, po wyprzedaniu split udostępniony przez muzyków

strona labelu

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 24

Sean Mccann – Continent (Catholic Tapes)

Trudno w dyskografii McCanna o pozycję dorównującą głębią ciemnej, zabobonnej pastoralności „Midnight Orchard”. „Continent” staje jednak do zawodów. Szkielety słoni i płetwali we mgle. Ulga od powierzchownego abstraktu, bo chociaż martwe, kości to jednak składowe struktury, jak kamień. Wszystko jest proste i zrozumiałe: kolejne instrumenty (dosłownie, bo słychać pudła, rury i struny) przeniesione z rekwizytorni neoklasycyzmu wtapiają się w siebie i szamoczą pozostawiając w rozterce co do wyboru obrazu: gorąca miłość czy splecione żyłkowania na zimnym bloku marmuru? Stale obecny Fullerton-Whitmanowski biały szum pełni funkcję stabilnego tła kompozycji, które emanując pełnią patosu nagle urywają się w pół zdania jak rozproszona medytacja. „Continent” to kolejna piędź ziemi zdobyta przez McCanna w nieregularnej walce o przystępny „konkret” w dorobku. Jest już w czym wybierać: monumentalne „Allay”, swawolne „Jasmine”, ww. „Midnight Orchard”. Kampania w toku. (Filip Szałasek)

nakład: 25 kopii, po wyprzedaniu split udostępniony przez muzyków

strona labelu

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 25

Stellar OM Source - Trilogy Select (Olde English Spelling Bee/MOAMOO)

Wdzięczna okazja do zapoznania się z twórczością Christelle Gualdi, jednej z nielicznych kobiet w półświatku keyboardowych dronescape’ów (do tego całkiem atrakcyjnej na przekór wyobrażeniom o elektronicznych geekach). Zestaw zawiera zeszłoroczne „Crusader” i „Ocean Woman” oraz pochodzące z 2008 „Alliance”, czyli te pozycje w dyskografii Stellar, którymi pomiatano dotychczas w Internecie za plecami labeli. Gualdi nie podejmuje się feminizacji drone’u (whoa), drążąc raczej chropawy retrofuturyzm Rangers circa „Low Cut Fades”, kiedy to Knight skupiony był jeszcze nie tyle na znanych z „Suburban Tours” repetycjach, co na posuwistych seventiesowych kraut-walczykach. W roli przystawek strzępy solóweczek przesamplowanych z zaginionych pereł prog-rocka, akcenty fusion i dużo jedwabistych teł. Żadna część trylogii nie wybija się ponad inne, ale nie trzeba wybierać jednej, ponieważ nawet całość można swobodnie wziąć na raz i nie zapomnieć o upływie czasu. (Filip Szałasek)

nakład: 125 kopii Olde English, 500 MOAMOO

strona labelu

wideo

Zdjęcie OOP #5: listopad/grudzień 2010 26

Derek Rogers – Fifteen-second Pauses (For Bill Shute) (Full of Nothing)

David Wengrenn rozmienił się na drobne przez ostatnie dwa lata. Tegoroczna płyta Library Tapes jest urocza, ale niestety świadczy o problemach z koncentracją. Kilkunastominutowy joincik Rogersa, zadedykowany poecie, przywołuje stare dobre czasy skupionego „Alone In The Bright Lights Of A Shattered Life”. Rogers bawi się starymi, zdezelowanymi klawiszami, odsłaniając je lub przysłaniając statycznym noisem, pocharatanymi samplami i fałszami, nie tracąc imidżu poważnej, natchnionej kompozycji. Nie jest to muzyka, która potrzebuje, aby o niej pisać, ponieważ jej celem jest nawiązanie bezpośredniego kontaktu z odbiorcą. Ścieżki wędrujących po klawiaturze dłoni muzyka mają odtworzyć na oparciu fotela lub poręczy schodów palce słuchacza. Podobnie jak wczesny Wenngren, „15 sekundowe pauzy” Rogersa nie istnieją bez emocjonalnej interakcji. (Filip Szałasek)

nakład: 50 ręcznie przygotowanych kaset z klasycznymi j-kartami

strona labelu

download

Marek J. Sawicki, Filip Szałasek (4 stycznia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: cuathemoc
[13 lutego 2011]
@ a.j.kaufmann a jakich Polaków wydało K.S.E. ? przejrzałem bibliografię i coś ich nie widziałem.
Gość: a.j.kaufmann
[20 stycznia 2011]
Cóż... Derek Rogers wydał u Billa mini CD-R “Circum_Navigate” w 2010 roku, a w lutym 2011 szykuje się kolaboracja Rogers/Shute - "Four Texas Streams”. Polecam także nowy album A23H, przygotowany specjalnie dla KSE oraz "San Antonio Sky Songs" - płytkę z wierszami rzeczonego "zmarłego poety". Płyty powinny być jeszcze dostępne. Kendra Steiner Editions oferuje również tomiki wierszy współczesnych poetów (USA, Wielka Brytania, Polska). Polecam!
Gość: fight!suzan
[19 stycznia 2011]
dałem znać w tej sprawie Magdzie Mołek i pracujemy teraz nad wspólnym projektem, także to nie ostatnia śmierć w świecie wyobraźni i koślawej angielszczyzny. stay tuned!
Gość: a.j.kaufmann
[19 stycznia 2011]
Jeśli chodzi o recenzję "Fifteen-second Pauses", to Bill Shute jest poetą jak najbardziej żyjącym, właścicielem tego oto mikro-wydawnictwa w Teksasie: http://kendrasteinereditions.wordpress.com

Derek Rogers czytał już recenzję (Google translate) - obaj panowie (Derek i Bill) zastanawiają się, który z nich właściwie nie żyje...

Pozdrawiam
Gość: marek s.
[5 stycznia 2011]
@dude: a psychocukier jest taki psycho. to normalne podejście w tym typie grania: polecany tutaj lp unholy two jest kawałek pt. "nazi nailgun", brainbombs mieli kawałek "m.a.c.h.t.", rusted shut mieli podobnie, etc.

@justaj: a to już jest wyższa szkoła znajomości breckmana i seven second delay. i należy pamiętać, że piszesz to jako osoba pozdrowiona na antenie wfmu.
Gość: justaj
[5 stycznia 2011]
@ Marek: Pomijamy jak widzę fakt, że Breckman z WFMU też ma do czynienia.
Gość: dude
[5 stycznia 2011]
wilczy szaniec jest taki nazi!!!
Gość: niego
[5 stycznia 2011]
Wiem, już się przyczaiłem, zresztą Wilczy Szaniec to ultrawydarzenie na polskiej scenie, przechodzące niestety bez większego echa poza klimatami hc/punk. Pierwsza zakupiona przeze mnie kaseta ichnia jest!
Gość: marek s.
[4 stycznia 2011]
no to jest nas dwóch.

co do polskiego scumpunku: na dniach wychodzi LP Wilczego Szańca.
http://www.myspace.com/szaniec
Gość: niego
[4 stycznia 2011]
Kocham tę rubrykę i oczekuję polskiej mody na scumpunk.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także