Japonia: Kwaśne Kwiaty Wiśni
Każdy chce znać coś dziwnego, innego, najlepiej żeby było nagrane w Burkina Faso w latach sześćdziesiątych. Jednak blogowa etnomuzykologia staje się o wiele trudniejsza, kiedy obiekt badań jest włochatym wyspiarzem wydającym na gitarze dźwięki spadającego kamikadze. Z uwagi na odległości i niebezpieczeństwo trafienia do więzienia za posiadanie substancji psychodelicznych, postanowiliśmy przedstawić siedem albumów o największym znaczeniu dla japońskiej sceny psychodelicznej, głośnej gitary i zachęcić potencjalnych słuchaczy do sonicznego bukkake. Nie będzie tu wszystkich, którzy za pomocą gitary (choć niekoniecznie używając jej tak samo jak Slash) tworzyli muzykę, którą teraz mniej bystrzy użytkownicy internetu nazywają new weird Japan, ale powinniście zrozumieć, dlaczego dla kanji niepotrzebna jest typografia stylizowana na lata sześćdziesiąte.
Flower Travellin’ Band – Satori (1971)
Jack Kerouac bardzo chciał być przykładnym buddystą i poza kochaniem świata, realizował tę swoją ambicję poprzez książki. Ale jak zauważył już jego towarzysz w medytacji – Gary Snyder – w Kerouacu było więcej dobrej woli niż wiedzy, toteż tacy „Włóczędzy Dharmy” zawierają sporo przeinaczeń, niepoprawnych „nauk” itp. Zakładam, że Jack, nawet gdyby zdawał sobie z tego sprawę, nie przejąłby się za bardzo – skoro chodziło mu o cel tak zasadniczy jak „Oświecenie”, nie warto było zaprzątać sobie głowy detalami.
Kilkanaście lat po wędrówkach Kerouaca, kilku Japończyków – dla których buddyzm nie był kwestią wyboru, ale uwarunkowania – zachwyciło się amerykańskim i brytyjskim rockiem psychodelicznym, stylem stworzonym przecież w hołdzie Dalekiemu Wschodowi. Kto wie, może gdyby nie wpływ neofitów Orientu w postaci Lennona czy Harrisona, młodzi Japończycy z Flower Travellin’ Band nigdy nie odkryliby duchowego dziedzictwa własnego kraju? W każdym razie stało się inaczej i w 1971 r. ukazał się pierwszy oryginalny album grupy zatytułowany, a jakże, „Satori” – Oświecenie! Oczywiście ortodoksi mogli utyskiwać, że japoński zespół tytułuje swój album buddyjskim terminem zapisanym… łacińskimi literami! Ale po latach to właśnie kulturowy misz-masz, czyniąc dorobek Flower Travellin’ Band niejednoznacznym, bardziej fascynuje niż mierzi. Oto przecież pierwiastek Dalekiego Wschodu, który uformował Zachodnią kontrkulturę, zatoczył pełne koło i wrócił do kolebki w zmienionej, rock’n’rollowej postaci. Przyjmując taki punkt widzenia, wydaje się naturalne, że chłopcy z FTB wybrali dla siebie rolę luminarzy ciężkiej psychodelii – ta pozornie amerykańska estetyka musiała tkwić w nich od zawsze, była audialnym odzwierciedleniem wschodniej duchowości. Z tego samego powodu, być może najbardziej metafizyczny album, jaki kiedykolwiek nagrano – „Karma” Pharoah Sandersa – za formę wyrazu dla afirmatywnych uczuć zespolenia ze światem, obrał jazgotliwy free jazz.
Wygląda to, jakby ci wszyscy artyści chcieli nam powiedzieć, że droga do oświecenia wiedzie przez samounicestwienie. To najbardziej pierwotna z przypowieści: Kret jest zwierzęciem, które w poszukiwaniu słońca kopie tunele pod powierzchnią ziemi. Kiedy w końcu je znajduje, jest oślepiony. (Paweł Sajewicz)
Les Rallizes Dénudés – Live ‘72 (1991)
Les Rallizes Dénudés to dość szczególny przypadek w historii muzyki. Mimo prawie trzydziestu lat aktywności na japońskiej scenie, wydali tylko jeden album. Ich dorobek to bootlegi i kompilacje nagrań dalekie od spójnej całości. Zapewne stąd zachodnia prasa upodobała sobie nazywanie ich najbardziej „obscure” japońskim zespołem. Gdy doda się do tego, że ich basista był jednym z porywaczy samolotu Japan Airlines z ramienia Japońskiej Armii Czerwonej, to zarysowuje się obraz niezwykłych radykałów. Nie tylko światopoglądowych, bo brzmienie Kiotyjczyków najprościej określić jako The Velvet Underground po tygodniowej sesji z LSD... Wrażenia potęguje produkcja, a raczej jej kompletny brak – przyznam, że na ten moment nie kojarzę NICZEGO, co brzmiałoby równie lo-fi (tutaj alter dla wrażliwych). Tak, Les Rallizes Dénudés to symfonia chaosu, bas przeszywa wnętrzności słuchaczy, a wszelkie trzaski i rzężenia wiercą dziury w percepcji. Jednak znajdą tu coś dla siebie amatorzy melodii, bo takie „Yoru Yori Fukaku” aż się prosi o zaśpiewanie pod prysznicem. „Live ‘72” to nagrania z czasów największej świetności grupy, jednak rekomendujemy również późniejsze „Live ‘77”. (Andżelika Kaczorowska)
Ruins – Hyderomastgroningem (1995)
Luszt l^em deuhl strain sewolawen sun zeuhl – Boska muzyka to idealna fala szumu, która pochłania ciszę. (Ustęp z mitologii planety Kobaia)
Na początku stycznia 1995 roku Japonię nawiedziło jedno największych trzęsień ziemi w historii. Niecałe pół roku później wydano album, który daje odczuć, jak brzmi trzęsące się Kobe. Ruins już od pierwszych tracków nagrywało muzykę, która dla współczesnych odbiorców, przyzwyczajonych do eklektyzmu a la etnoblack metal, jest po prostu trudna w odbiorze, ale piętnaście (!) lat temu taka mieszanka była z kosmosu.
Zespół u podstaw kładący hardcore i progresywny rock w wydaniu Magmy, walił na kolana i erudycją muzyczną, i dziwactwem. Samo odniesienie do francuskiego zespołu jest darem dla każdego, kto lubi tzw. spacery po tagach. Zeuhl, bo właśnie to określenie wiąże się z Magmą, to epicki, progresywny rock z ciągotami chóralno-jazzowymi, pogiętym basem i odlotem w kosmos.
Perkusista zespołu, Christian Vander na potrzeby swojej koncepcji podróży międzyplanetarnych stworzył specjalny język – kobiański. Powinna to być wystarczającą zachęta dla każdego muzyka szukającego Innego oraz ewentualnych kosmonautów-muzykologów. Gdy dodać do tego sonicznego sushi fascynację polirytmicznością i funkiem, mamy połączenie zwalające z nóg każdego śledzącego na bieżąco blogosferę. Muzyczna dzicz niepokojąco ustrukturyzowanych, freejazzowych fraz duetu bas-perkusja (ciekawostka: zestaw perkusyjny był bardzo ograniczony z powodu problemów z bagażem przy odprawie celnej we Włoszech podczas jednej z tras koncertowych) byłaby zrozumiała jako zakończenie koncertu, a nie ponad godzinny album. Japończycy stworzyli płytę, która koncepcyjne ma wiele wspólnego ze współczesnym nam mathcorem: agresja, skomplikowanie, precyzja, epilepsja, przegadanie. Jednak idea muzyki gitarowej, lecz wyczerpującej rockowe patenty, stworzona została w kontekście zaskakującej harmonii. Kolaż jest męczący, popularna ostatnio książka „Kultura dźwięku” i wypływający z niej dyskurs ciszy ma tu łącznie jakieś dwie sekundy na zastosowanie, ale pomimo awangardowości czuć pewien podskórny balans. Nie jest to może lilia płynąca gładko górskim potokiem, raczej olbrzymi głaz (geologia to częsta inspiracja duetu) sterczący na środku wielkiego miasta.
Ruins dziwacznością i niezrozumieniem próbuje wymknąć się ze świata stereotypowych dźwięków. Wykoślawiając samo siebie poprzez natłok przekazu ewakuuje się z zastanej rzeczywistości i dziwi najdziwniejszych. (Marcin Zalewski)
Zeni Geva – Freedom Bondage (1995)
Sprawa z Japończykami wydaje się prosta. Słuchając wielu nagrań zespołów undergroundowych można dojść do wniosku, że są one zakrzywionym odbiciem tego, co dała światu kultura zachodnia. Acid Mothers Temple reanimują acid rockowe solówki Jimiego Hendrixa, podkręcają wzmacniacze, przejeżdżają się po nas walcem, i swoim wizerunkiem anarchistycznych sekciarzy przypominają muzyczną komunę Amon Düül II. Melt-Banana ze swoim noise-core’owym napieprzaniem odnoszą się do amerykańskiej sceny alternatywnej, w absurdalny sposób zestawiając to z pokemonowo-mangowym wokalem Yasuko Onuki. Zeni Geva nie są tu wyjątkiem, ale wydają się najbardziej serio. Odłóżmy zatem żarty na bok i skupmy się na zawartości ich najlepszej płyty.
„Freedom Bondage” to kwintesencja ich stylu, który w wyniku wymieszania często nieprzystających do siebie inspiracji, robi duże wrażenie. Heavy metalowe riffy, noise’owo-math rockowe łamigłówki (doskonale słyszalne w utworze tytułowym) i prog rockowe inklinacje – często stykają się ze sobą w tym samym momencie, słuchacz nie jest jednak pozostawiony na pastwę dezorientacji i oderwania od rzeczywistości. Wspomniałem o inspiracjach muzyką lat 70. – zamykający płytę, trwający dziesięć minut „Ground Zero”, to nic innego, jak ukłon w stronę King Crimson gdzieś z okresu „Red”. A to już, przyznacie, duża rekomendacja.
Na koniec kilka istotnych faktów: Zeni Geva po kilku latach muzycznego zawieszenia broni, wrócili w lutym z nową płytą – „Alive And Rising”. Parasol ochronny rozłożył nad nimi swego czasu sam Steve Albini; to właśnie lider Shellac nagrywał „Freedom Bondage”, a także podpisał się wspólnie z tokijską grupą pod płytą „All Right, You Little Bastards!”. KK Null, Mitsuro Tabata i Tatsuya Yoshida udzielają się także w licznych projektach, z których warto wymienić Ruins czy solowe przedsięwzięcie pierwszego z nich. Jeśli sprawa z Japończykami nadal wydaje się Wam prosta, to wiedzcie, że jesteście w dużym błędzie. (Piotr Wojdat)
Boredoms – Super æ (1998)
Mój poczciwy nauczyciel WOS-u z liceum zwykł mawiać, że Japończycy niczego sami nie wymyślili, tylko udoskonalili wynalazki innych nacji. Teza łatwa do obalenia, jednak wydaje się prawdziwa w przypadku tego zespołu. Noise rock – był, kraut rock – był, była także różnorodnie podana psychodelia. Co postanowili zrobić? Eksplorować to wszystko jednocześnie. Każdy album Boredoms ma inne proporcje tych składników, dlatego bezsensowne zdają się dywagacje, który jest lepszy. Wybór padł na „Super æ”, jako że wydaje się najbardziej pasować do tego przeglądu.
Potencjalnego słuchacza może odstraszyć ilość dźwięków znajdująca się na tej płycie. Wymaga niesamowitej cierpliwości – intryguje, ale jednocześnie odrzuca przez nagromadzenie atrakcji brzmieniowych na przestrzeni czasowej niepozornych 68 minut z sekundami. Kompozycje są długie, co chwile zmienia się tempo, przychodzą i odchodzą kolejne motywy, nie ma konkretnych melodii, nie wiadomo co się dzieje i o co chodzi, „absurd i nonsens”. Jeśli ktoś nie lubi wycieczek w krainę kompletnej abstrakcji, to polecam Belle & Sebastian, też dobry zespół. Tutaj słuchacz pozostawiony jest na istną PASTWĘ NOJZU – trudno powiedzieć, jak przeczytać tytuł tej płyty, co dopiero mówić o jego interpretacji... Ale ten opis można dopasować do wielu płyt, które były nagrywane gdziekolwiek i kiedykolwiek. Tak więc w czym tkwi wyjątkowość Boredoms? Motoryka partii perkusyjnych brzmi jak utwory taiko, śpiew jakby zsamplowany z pieśni szintoistycznej... Czerpią całymi garściami z dawnej muzyki japońskiej, przez co są tacy, nie bójmy się użyć tego słowa, egzotyczni. Wyraźnie wyczuwalne są także inspiracje Can czy, jak sądzą niektórzy, minimalistami. Z drugiej strony, trudno nie zauważyć, że to La Monte Young czy John Cage przyznawali się do fascynacji Dalekim Wschodem, a nie odwrotnie... (Andżelika Kaczorowska)
Boris – Akuma No Uta (2003)
W świecie japońskiej psychodelii Boris wyróżnia się raczej niskim stopniem dewastacji stylistyk, z których czerpie inspiracje. Bez żadnego zażenowania ocierając się o kicz, grają w zasadzie prostego, mocnego rock’n’rolla: trochę jak Led Zeppelin, trochę jak Metallica, trochę jak Motorhead, trochę jak The Stooges na koksie, tyle że oni akurat brali cięższe rzeczy. Masochistyczny pęd azjatów do przesterowania zmysłów skutkuje jednak adekwatnym potraktowaniem instrumentów, co wystarcza, by konwencjonalne style przestały brzmieć konwencjonalnie. „Akuma No Uta” można by z łatwością sparodiować, podobnie jak Japończycy zrobili to z okładką „Bryter Layter” Nicka Drake’a – wystarczyłoby przepuścić nagrania wyżej wymienionych kapel przez gitarowy fuzz.
Melodie i przystępna formuła w połączeniu z niewiarygodnie ciężkim i brudnym brzmieniem tworzą jednak mieszankę zbyt wybuchową, by odbierać ją jedynie w kategorii kpiny. Płynąca z głośników moc przekompresowanych instrumentów skutecznie odkształca percepcję prostych z pozoru rozwiązań, wykoślawiając je w kierunku kwaśnego sludge/stoner metalu. Japończycy umiejętnie dawkują tę energię, wplatając pomiędzy łomot spokojniejsze momenty, naznaczone progresywnymi solówkami. A nie wolno przy tym zapominać o rasowym, doom-metalowym openerze. „Diabelska Pieśń” podkreśla wszystkie charakterystyczne elementy stylu Borisa, będącego oryginalną wersją typowego dla wykonawców z krainy kwiatu wiśni połączenia brutalności oraz interpretacyjnych igraszek. Krótkie, ale intensywne 40 minut dobrej zabawy. (Mateusz Krawczyk)
Acid Mothers Temple & The Melting Paraiso U.F.O – In O To Infinity (2010)
Pamiętacie lata siedemdziesiąte, krautrockowców i ich koncepcję muzyki kolektywnej? W Europie Zachodniej, oazie kapitalizmu, indywidualizmu i walki, który gitarzysta wytnie lepszą solówkę. Wyobraźcie sobie teraz komunę muzyczną w kraju, gdzie wielość i kooperacja stanowiły ducha narodu. W przypadku Acid Mothers Temple duch przybrał maskę Wiecznego Mostu do Snu i od kilkunastu lat w różnych układach personalnych raczy nas dźwiękami, na które każdy neofita new age czeka w swoich snach. Album jest właściwie ścieżką odgłosów towarzyszącą corocznemu spacerowi demona góry Fudżi. Na „In O To Infinity” niewiele jest klasycznie pojmowanej muzyki gitarowej, nawet tej spod znaku Bardo Pond czy bliźniaczych projektów AMT – Cosmic Inferno i SWR. Mantra, wyjące zjawy dzieci, ćwierkacze największego eremity wśród muzyków Higashi Hiroshi, przeplatają się z jednostajną, pokrytą grubą warstwą różnokolorowych listków, ścianą hałasu. Można polecieć przy kościelnych organach, przy trwającej sześć minut zabawie gitarową wajchą na modłę Hendrixa całego w piórach.
Na tej płycie odejście od europejskiego standardu psychodelicznego rocka – tak silnie wpływającego na całe pokolenia japońskich dziwaków – w stronę osaczającego bogactwem dźwięków, siedemdziesięciominutowego pasażu, daje pogląd, jak bardzo różne są koncepcje innych stanów świadomości. Możliwość twórcza wschodnich artystów po wydostaniu się z ograniczeń japońskiej kultury społecznej kontroli, wchodzi na zupełnie inne poziomy percepcji niż psychodeliczne kreacje muzyków Zachodu, które przy mocnej herbacie mógłby nagrać każdy.
Nie ma tu prostej reminiscencji do korzennej muzyki Orientu, bliżej do synkretyzmu Magiji Aleistera Crowleya niż jakiejkolwiek konkretnej stylistyki. Ucieczka od namacalności muzycznej substancji wymaga chmury włosów i dobrej karmy, słuszna jest też droga do świątyni-matki. (Marcin Zalewski)
Komentarze
[23 listopada 2010]
jak nie zżynają to po co strzelasz taką figurę retoryczną?
[23 listopada 2010]
tak chciałem sprzedać swoją fascynację
a film, który jest o scenie noisowej świetnie się w klimat wpisuje
[23 listopada 2010]
Chcieliśmy ograniczyć się do grania gitarowego, w innym przypadku kompletnie by się tekst rozjechał.
@tmwwth
Właśnie turystyka była kluczem doboru zespołów, nasza percepcja przetworzenia gitarowej muzyki Zachodu przez Japończyków. Zespoły są "ważne" i wpływowe nie tylko w Japonii, ale nie zawsze znane polskim słuchaczom. Nie chcieliśmy np. przeglądu dziesięciu kapel brzmiących jak Bardo Pond. Ze swojej strony mogę za to przeprosić na brak pierwszego albumu tego pana http://i204.photobucket.com/albums/bb179/Big_Bayou/hainowithanicecreamcone.jpg .
[23 listopada 2010]
[23 listopada 2010]
[23 listopada 2010]
"Anywhere" to w zasadzie cover album, stąd stwierdzenie o "oryginalności" "Satori"
[23 listopada 2010]
[23 listopada 2010]
[23 listopada 2010]
[23 listopada 2010]
niesłusznie olewany Kawaguchi Masami New Rock Syndicate (w nowym OOP będzie o ich nowym CD-R), świetny trash-punk Teengenerate (posłuchajcie ich ultrazabawnego Engrish na "Get Action!"), Mainliner (wcześniejszy, ultraciężki projekt Makoto Kawabaty) Marble Sheep (grają ciężki psych, na scenie zawsze występuje z nimi pluszowa owca imieniem Marby), nu-prog Green Milk From the Planet Orange, The Helpful Soul ('68, zagrali 10-minutowy cover "Spoonful"), Up-Tight (zwłaszcza "Early Years" wznowiony trzy lata temu, "Non-Title" zabija), Ghost grający kwaśny folk, LSD March i ich masa projektów pobocznych, debiut Guitar Wolf i The Blue Hearts (popularna w Japonii wersja Ramones, ich kawałek śpiewano w bardzo fajnym filmie "Linda Linda"). Plus obowiązkowe kompilacje "Tokyo Flashback" wydawane na PSF i kilka części świetnych składanek "Japanese Rockin' Psyche & Punk".
a z dyskografii Boris najbardziej lubię "Amplifier Worship".
[23 listopada 2010]
http://www.ziemianiczyja.pl/2009/09/10-japonskich-wykonawcow-ktorych-trzeba-poznac-goscinnie-artur-szarecki/
[23 listopada 2010]