Theoretical Girls

Zdjęcie Theoretical Girls

Pamiętacie tę scenę z „Nieustających wakacji” Jarmuscha, w której Allie tańczy do standardu jazzowego? Wyobraźcie sobie, że zamiast saksofonu sprzęga dwustrunowy bas, a ten miły, młody człowiek najadł się metedryny. Mniej więcej na tym polega estetyka projektu Jeffreya Lohna i Glenna Branki. To byli ludzie o niemalże zerowych kontaktach z muzyką rockową, klasycznie wykształceni, którzy zapewne nawet dzisiaj słysząc o Yo La Tengo pomyśleliby o Le Monte Young. Wkurzeni, bo do konserwatorium na zajęcia z Johnem Cage’em trudno było się dostać; zdenerwowani, bo żeby rewolucjonizować muzykę punkowej rewolty trzeba było samemu konstruować sobie gitary; wreszcie agresywni, gdyż mieszkali w Nowym Jorku. Theoretical Girls było wypadkową dwóch zdarzeń: planu założenia teatru (warto zauważyć, że w 1979 roku każdy spektakl grany w NYC musiał zawierać w sobie elementy takie jak: martwe owce, orkiestra chłopięca grająca na rogach, wiertarki, Iggy Pop z nożem) i wizyty dwóch artystów na koncercie Dead Boys. Martwe Chłopaki byli bardziej obleśnym i agresywnym Ramones z pejczami zamiast skórzanych kurtek, wynoszącym punk grany przez Misfits na wyżyny wyrzutkowości. Właśnie to doświadczenie graniczne było tym, czym koncerty Sex Pistols w Wielkiej Brytanii dla trzynastoletnich, tlenionych punkowców – dowodem, że grać muzykę mogą nie tylko kudłaci kolesie śmigający swoimi siedmioma palcami po błyszczących gryfach Marshalli, a do wykrzesania prawdziwej energii wystarczą dwie struny i dwa palce.

To nie jest noise, wpływy są klasyczne. (…) To Strawiński, rosyjski kompozytor. Falujący klawisz, akordy i rytmika. Inny kawałek, „Lovin’ In The Red” ma wpływy Beethovena, ale starałem się zrobić to tak, żeby nie spieprzyć sprawy i nie popaść w pretensjonalność. Chciałem grać rocka! [Jeffrey Lohn]

Cóż, rock był pojęciem skompromitowanym już w 1977, a gdyby jakiś punkowy uczestnik koncertu Theoretical Girls usłyszał nazwisko Strawiński, pomyślałby pewnie, że to radziecki generał. Zatrzymajmy się przy wdzięczniejszym określeniu, jakim jest no wave. Dokładnie ten no wave, który stworzył przestrzeń dla połowy eksperymentalnej muzyki gitarowej (jaka szkoda, że nowojorczycy grając koncert w Paryżu nie natknęli się na drugą połowę, czyli krautrockowców), a ludzie usłyszeli o nim dopiero, kiedy nastał Internet, a Sonic Youth przyznali się do inspiracji czymś, co wypuścił Brian Eno. „No New York”, stworzona przez niego składanka z kawałkami D.N.A., Teenage Jesus & The Jerks, Contortions i Mars jest definicją, podwaliną i fundamentem razem z piwnicą dla kapel od Swans do Pavement, wypadkową pokątnych doświadczeń Velvet Underground na imprezach w Factory (tu warto dodać, że Lohn odpowiadający za większość materiału wcale Nico i spółki nie kojarzył, kłamca), muzycznego totalizmu i ramonesowego wąchania kleju. Styl w swoim programowym nihilizmie krótkotrwały i enigmatyczny miał jedną prostą wykładnię: dać młodym artystom z dobrych domów, przeciążonym sztuką posthipisowską, punkrocka, żeby się wynapierdalali. Tak egzystencjalnie.

Dead Kennedys w 1980 roku wystąpili na Bay Area Music Awards jako formacja nowofalowa. Biafrze się wymknęło i zamiast „California Über Alles”, zagrali falowy kawałek o treściwym tytule „Pull My Strings”, w której wymownie rozprawili się z ubytkiem punkrocka w punkrocku. No wave – w tym Theoretical Girls, jako typowy przedstawiciel tej sceny (właściwe różnice pomiędzy nowojorskimi zespołami polegały na obecności lub nie saksofonu i balansu jazgot – funk) – rozprawiał się satyrą ze skomercjalizowaną muzyką nie za pomocą słów, ale przesterów. Posłuchajcie sobie trzeciego kawałka na płycie „Computer Dating” – pradziadka spontanicznego noisecore’u. Branca, grając na gitarze w czytelny, choć nieco ogłuszający sposób, pokazuje nam, nie znającym rock and rolla Europejczykom, że w USA urodził się punk, grany był punk, punk umarł, a gdzie indziej to zrzynki z Ramones. Właściwie na tej płycie jedyne cechy odróżniające od klasycznej amerykańskiej pierwszej fali w stylu Germs, to odliczanie w co drugim kawałku (prekursorzy mathrocka!) i coś, co wydaje się być rozstrojonym syntezatorem. Gorzej, jeśli na początek odpalimy album od środka i trafimy na kawałek „Keyboard Etiude”, który jest połączeniem knajpianej solówki na pianinie z tuzinem książek o muzyce współczesnej. Atonalny punk zestawiony z epileptycznym klawiszowcem w „Electronic Angie” staje się bardziej zrozumiały, kiedy pomyślisz o jakimś kolorowym zdjęciu z Nowego Yorku ‘79 i stwierdzisz, że nigdy takiego nie widziałeś.

Theoretical Girls nie broni się w zestawieniu z takimi kapelami swojego czasu jak Suicide czy Pop Group, daje za to radę w konfrontacji z brudem, nadchodzącą epidemią AIDS, Brooklynem i obskurnymi loftami wypełnionymi hedonistycznym światkiem artystycznym. Punk w 1979 już gasł, zjadając własne ćwieki, heroina wybrała tych najbystrzejszych w swojej antystolicy Nowym Jorku, montowała każdemu dodatkowy przetwornik do gitary i kazała być nie-artystą. Każdy produkował tyle decybeli, ile się dało, unikalne brzmienie piwnicy CBGB zapisało się na pomazanych kasetach (tak, w USA mieli już wtedy kasety, wyjątkowo nowojorskie) i poszedł się zestarzeć, robiąc dwugodzinne pasaże na gitarach z osiemdziesięcioma trzema progami.

Marcin Zalewski (20 września 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: dz.
[20 września 2010]
sobie postanowiłem posłuchać theoretical girls. jestem zmiażdżony. więcej takich felietonów.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także