People In Planes
As Far As The Eye Can See
[Wind-Up; 28 marca 2006]
Wypadałoby na początku przypomnieć Tetra Splendour. Choć przypomnieć to złe słowo, bo naturą przypominania jest wcześniejsze pamiętanie, a totalna nieznajomość pod odświeżanie pamięci nie podchodzi. Pozostaje ponowne przedstawienie, lecz to z kolei kwestionuje celowość całego zabiegu, w końcu czy przedstawianie nieboszczyka może mieć jakikolwiek sens? Zdarzają się wyjątki: w wypadku zasług zmarłego w danej dziedzinie, które według wielu podobnie twierdzących kwalifikują go do utrwalenia w wieczności, taką prezentację należy rozpatrywać w kategoriach obowiązku. W przypadku walijskiej Tetry na pośmiertną chwałę nie ma raczej co liczyć. Żyli szybko, umarli młodo, a jedyny w ich dyskografii „Splendid Animation” można częściej spotkać w sekcjach clearance muzycznych second-handów niż w regularnych sklepach płytowych. Zważywszy na to, że to jeden z najlepszych... nieważne, darujmy sobie recenzenckie komunały.
Przyjmijmy, że nie pamiętamy kto nieoczekiwanie namieszał w 2002. Mamy tak oto zespół: pięciu kolesi w wieku dwudziestu kilku lat pochodzących z Cardiff i wydających właśnie swój debiutancki album. W USA i jak na razie tylko tam (wilczy bilet od brytyjskiego EMI?). Chłopaki grają pop, nie stroniąc jednak od bogatych aranżacji, kombinacji z rytmiką i napięciem. Wokalistów jest dwóch, donośny głos jednego z nich przywodzi na myśl Stinga w pompatycznym wydaniu, będąc bez wątpienia największym atutem bandu. Zespół przypomina wczesne wcielenie Gomez, zarówno poprzez szerokokolektywne wykorzystanie instrumentarium, jak i obecnego ducha kontrolowanego eksperymentu. Choć inspiracje są w różnym stopniu słyszalne na poziomie poszczególnych kompozycji, wyrazisty charakter formacji wydaje się skutecznie blokować próby jednoznacznego zaszufladkowania, a brzmienie pretenduje do rangi wyraźnie odróżnialnego.
Zastosowując do oceny debiutanckiej płyty People In Planes zasadę grubej kreski, można by potraktować „As Far As The Eye Can See” za udany start obiecującej kapeli. Biorąc poprawkę na „Splendid Animation” można mówić jedynie o solidnym follow-upie. Teoretycznie wszystko jest jak być powinno, kluczowi gracze pozostali w grze, podejście do tworzenia się nie zmieniło, a cztery lata nauki powinny tej młodej grupie wyjść wyłącznie na dobre. No i niby tak, ale nie do końca. Nowe kompozycje Walijczyków wydają się być bardziej przemyślane i dorosłe, co w wypadku zespołu budującego swoją wczesną działalność na reinterpretacji psychodelicznego britpopu powinno się przerodzić w atut. O dziwo, kroku do przodu nie uświadczamy. Reprezentacja Cardiff rozgrywa poprawny i skuteczny, lecz niezwykle zachowawczy mecz. Brakuje młodzieńczego feelingu, tej odrobiny gówniarskiej fantazji, znanej chociażby z wcześniejszego „Pollen Fever”. Było, i może nie minęło, ale ciut wyblakło.
Otwierająca „Barracuda” to utwór, nad którym zespół siedział cztery lata. Dziwne, bo w zaciągającym Deep Purple riffie trudno doszukać się nowej jakości, całe szczęście People In Planes potrafią przekabacić finalne wrażenie na właściwą sobie modłę. Wybrany na pierwszy singiel „If You Talk Too Much” spełnia swoją misję radio-edit, choć na „Splendid Animation” blaskiem by nie świecił. W „Moth” cieszą niesymetryczne zmiany napięcia, a motorycznemu „Light For The Deadvine” należą się gratulacje za popsucie szablonu estetyki Muse. Ten ostatni uwidacznia największą zmianę w walijskim obozie – odejście od powolnie snujących się, długaśnych molochów, doskonale firmujących strony B singli Tetry, w stronę ostrzejszych, lecz co za tym idzie nie tak wciągających rozwiązań. Tak jakby w przyszytej niegdyś zespołowi łatce Punk Floyd odrobinę odpruto drugi człon tej nazwy. Brakuje charakterystycznego marudzenia, jedynie „Falling By The Wayside” może pościgać się z „Muriel’s Motorhome”. Nie ma następcy „Mr Bishi”, nie ma drugiego „De-Rail”, no ale to se ne vrati. Dwa razy do tej samej wody wejść nie można. Nawet jeśli wleci się w nią samolotem.
Komentarze
[4 czerwca 2009]