Clearlake
Amber
[Domino; 23 stycznia 2006]
Podobno do trzech razy sztuka. Poza niezliczonymi w historii muzyki wyjątkami, zawarcie artystycznego manifestu w obrębie pierwszych trzech płyt można rozpatrywać w kategoriach reguły, a dalsza działalność, zwana kuponową, polega niemal wyłącznie na powielaniu sprawdzonych pomysłów. Jeżeli na przestrzeni trzech albumów zespół nie rzucił świata (lub przynajmniej jego bardziej rozwiniętej części) na kolana, to dalsze jego istnienie jest mocno wątpliwe, żeby nie powiedzieć bezzasadne. W przypadku Clearlake nabiera to dość dramatycznych kolorów, biorąc pod uwagę niski poziom znajomości nazwy w kręgu wykraczającym poza grupę specjalnie wtajemniczonych. Wiedział o tym zapewne sam zespół, bo „Amber” to najprzystępniejsza i najbardziej przebojowa pozycja w dotychczasowym dorobku. Innymi słowy, wóz albo przewóz. Ale po kolei.
W 2001 wyszedł debiut - „Lido”. Gdy po pierwotnym zainteresowaniu towarzyszącemu każdemu nowicjuszowi opadły emocje, przyszedł czas na refleksje. „Lido”, jakkolwiek przyzwoity i obiecujący na przyszłość, obnażał kilka niedoskonałości formacji. Pomimo niezłej barwy głosu wokalista Jason Pegg nie miał w sobie wiele z frontmana, co w połączeniu z zachowawczością pozostałej części zespołu pozbawiało debiut nośności i charakteru. Przymykając oko na niezdecydowanie stylistyczne i brak odróżnialnego brzmienia otrzymaliśmy kilka wymiernych efektów, takich jak chociażby ujmujący „Jumble Sailing”. Wydany dwa lata później „Cedars” uwypuklił słabości zespołu, który w dalszym ciągu nie umiał zrzucić jarzma post-britpopowego myślenia. Pomimo błyskotliwego openera, większa część płyty została zagrana jakby „zza ściany”, ucieczki w eklektyzm były bezowocne, a bardziej żywiołowe fragmenty wołały o przypomnienie debiutu Marion. „Cedars” był raczej klapą niż sukcesem, choć 9.1 na Pitchforku spowodowało, że niektórzy pomyśleli, że Clearlake to najlepszy zespół brytyjski. No cóż, Amerykanie wszechwiedzący naród, trzeba uwierzyć.
„Amber” pozbawia Clearlake wizerunku inteligentnych ciepłych klusek. Może to kwestia dociśnięcia kabli do wzmacniaczy, może ktoś zdecydował się zdjąć izolację z mikrofonu Pegga, faktem jest, że tak wyrazistego brzmienia od formacji jeszcze nie słyszeliśmy. To nie jedyne zmiany, zespół zapragnął wypłynąć na szersze wody przygotowując słuchaczom małą woltę stylistyczną. „Neon” buja niczym The Charlatans z czasów swojej świetności, a oparty na banalnym riffie i przylepnym chórku „Finally Free” bliższy jest twórczości The Dandy Warhols. Niskie rejestry Pegga zawsze niebezpiecznie przypominały Roda Woomble, nic więc dziwnego, że wskutek uproszczenia koncepcji „Dreamt That You Died” i „You Can’t Have Me” brzmią niczym wyjęte z ubiegłorocznego Idlewild. Jakby fanom „Cedars” było mało, „Here To Learn” to wykapana kompozycja Depeche Mode, a „Far Away” mocno czerpie z Ride. Zmiana wizerunku ma jednak obosieczny efekt. „Amber” to być może najlepsza pozycja w nie tak bardzo imponującym dorobku formacji, lecz ciężko przyporządkować ją do jej wykonawcy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że „Amber” równie dobrze mógł znaleźć się w repertuarze jednej z nowych, multi-stylistycznych gwiazdek z Kanady. Kończy się to dziwnym wnioskiem: polecenie recenzowanej płyty jest w tym wypadku łatwiejsze niż rekomendacja jej autora. Kuponowy etap działalności teoretycznie za pasem, a nie ma z czego odcinać. Ciekawe jak to się wszystko potoczy.