Super Furry Animals
Love Kraft
[Sony; 22 sierpnia 2005]
Kiedy dwa lata temu Super Furry Animals na „Phantom Power” zaczęły się przerzedzać futerka, artystyczna przyszłość formacji nabrała złowieszczych kolorów. Co prawda termin ważności uzyskanej wraz z debiutanckim „Fuzzy Logic” licencji na zaskakiwanie dobiegł końca wraz z poprzednią dekadą, dopiero w 2003 postępujące wyciszenie osiągnęło niepokojący poziom. Kolejny album SFA mógł być przekroczeniem granicy, za którą reprezentacja Walii brzmiałaby niczym sto dwadzieścia innych zespołów brytyjskiej gitarowej melancholii. Nic z tych rzeczy. „Love Kraft” to koniec pewnej drogi, podczas której ten niegdyś nieprzewidywalny band przemienił się w sprawnie działającą instytucję muzycznych weteranów. Jakby to ująć: Futrzakom na skroniach wystrzeliły siwe włosy, lecz zadziwiająco im z nimi do twarzy. Przed nimi rozwidlenie, to gdzie pójdą zdeterminuje ich dalszą żywotność.
Wybrany na pierwszy singiel „Laser Beam” zapowiadał powrót do zwariowanych klimatów „Radiator”. Ucieszyć się mogli oczekujący od formacji kursu właśnie w tym kierunku, zmartwić nie mogący przebrnąć przez gąszcz dźwiękowej zawiłości utworu, z niżej podpisanym włącznie. Studyjny hałas „Laser Beam” skutecznie maskował jego kompozycyjne deja-vu, będąc dowodem na to, że nie można dwa razy osiągnąć tej samej wibracji. Na szczęście „Love Kraft” daleki jest od wymuszonego wariactwa, stanowiąc najbardziej słoneczną z dotychczasowych propozycji kwintetu. Dodatkowo, przedostatni „Cloudberries” to prawdopodobnie najlepsze ich dokonanie w ogóle, mogące przyprawić o ból głowy miłośników ostatnich poczynań Blur. Łatwość z jaką Gruff i spółka przełączyli nastrój na 2:13, sączące się miedzy kanałami partie gitarowe, a przede wszystkim przepiękne i niezwykle wzniosłe wykończenie utworu pozwalają sądzić, że być może... ale o tym później.
Skojarzenie z Blur pojawia się tu dwa razy. Instrumentalny „Oi Frango” to niemalże fotokopia „Coffee & TV”, co można uznać za zemstę za okazjonalne szabrowanie Albarna na futrzastych terytoriach. Łatkę Super Furry Blur można również przypiąć „Psyclone!”, przywodzącemu na myśl instrumentarium użyte w think-tankowym „Gene By Gene”. Ten ostatni to niestety dość liche ogniwo „Love Kraft”, jedna z trzech kompozycji (obok niemrawego „Walk You Home” i karuzelowego „The Horn”) uniemożliwiających jej wyższą ocenę. Co nie jest do końca sprawiedliwe, gdyż nowy album SFA lepiej rokuje od poprzedniego. Prawda, lwią większość płyty stworzono według wysłużonych receptur, a kilka kompozycji mogłoby pójść na b-side’y, lecz wraz z wkraczaniem w drugą dekadę działalności zapalił się nowy, niezwykle ekscytujący promień nadziei. Super Furry Animals artystycznie powiedzieli już wszystko. Super Furry Dinosaurs mogą jeszcze sporo namieszać.
Pompatyczne otwarcie w postaci „Zoom!” jest nowością. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek formacja tak otwarcie przyznawała się do psychodelicznych inklinacji, wykorzystując potęgę nowoczesnego studia do budowania napięcia. Wtóruje mu „Atomik Lust”, choć w tym wypadku podział na zwrotkę-refren jest bardziej wyraźny. Po drugiej stronie płyty mieni się jej zakończenie. Wspomniany wcześniej „Cloudberries” jest jedną z możliwości rozwoju zespołu, potencjalnym punktem zwrotnym jego kariery, a zamykający „Cabin Fever” jest po prostu.. bardzo ładny. Tak wyglądają opcje rozwidlenia dróg, przed którymi stoi SFA. Jeśli wybierze którąś z nich, może nas jeszcze zaskoczyć. Jeśli nie ruszy się z miejsca, do końca życia nagrywać będzie sprawne, lecz nic nie wnoszące płyty. Jeśli się cofnie do tego co było, straci najwięcej. Masz dwa lata Gruff. Przemyśl dokładnie, co teraz zrobisz. Przemyśl naprawdę dokładnie.