Hal
Hal
[Rough Trade; 25 kwietnia 2005]
Są takie zespoły jak The Thrills. Dwa lata temu wydawali debiut, prasa cytowała pochwały Morrisseya i wydawało się, że czeka ich spora kariera. Rok później wyszedł drugi album Irlandczyków, ale odnotowały to już tylko nieliczne źródła. Nie wiem dlaczego popularność The Thrills nie przyjęła wymiaru długookresowego, ale pewnym jest, że dziś miejsca dla nich brak. W tym biznesie nie ma litości i sentymentów. Ich target przejęli właśnie rodacy z Hal.
Wstęp nieprzypadkowy, bo rekomendacja, którą otrzymałem kilka miesięcy temu brzmiała dokładnie tak: „Hal są jak The Thrills, tylko dwa razy lepsi”. I rzeczywiście, debiut dublińskiego kwartetu jest płytą bliską wspomnianemu „So Much For The City”. Jednostronną, ale zaraźliwą. Beztroską kolekcją jedenastu piosenek wywiezionych z wietrznych i zielonych wzgórz Irlandii na kalifornijskie słońce. Hal kochają klasyczny pop, a ich piosenki pielęgnują te fascynacje z dużym respektem. Czczą Beach Boys. Wielbią „Nilsson Schmilsson”. Znają na pamięć dyskografię The Beatles. Przerobili wczesnego Billy Joela. Szanują nawet Bee Gees i tych paru śmiesznych facetów, których pamiętają dziś tylko z jednego przeboju Krzysztof Szewczyk i Maria Szabłowska. Hal pieczołowicie konstruują te delikatne, piórkowe kompozycje nigdzie się nie spiesząc, celebrują je wzorem najlepszych z białych soulmanów, pozwalając zabrzmieć charakterystycznym dla „starych dobrych czasów” organom, leniwym falsetowym harmoniom braci Allen czy wplatanym z dużym umiarem smykom i partiom dęciaków. Aranżacje utworów na „Hal” z jednej strony nie kryją swoich spectorowskich korzeni, z drugiej nie może być mowy o ich brzmieniowym przepychu. Pieszczą uszy, ale dopiero po uprzednim przepuszczeniu melodii.
„Hal” trzyma fason do ostatniego utworu. Jest więc countrowy „Don’t Come Running”, tradycyjna ballada „Worry About The Wind”, kołyszący travisowskim banjo, melancholijny „I Sat Down”, filmowy, najambitniejszy w zestawie „My Eyes Are Sore”, wreszcie kończący, soulowy „Coming Right Over”. Płytę otwiera „What A Lovely Dance” i choć był już singlem, zapamiętajcie ten tytuł, bo można być pewnym, że za kilka miesięcy doczeka się reedycji i zostanie ogólnoświatowym szlagierem. Z tego prostego względu, że to prawdopodobnie jedna z najbardziej uniwersalnych popowych ballad lat 00. Dostojnie krocząca, podzielona na dwie części: „narracyjną” i „roztańczoną”, z konieczną nutką dramatyzmu zaznaczaną zatrzymaniem, wreszcie przede wszystkim z pełnym rozmachu refrenem. I ten naiwny, niezbędny w tekstach tego rodzaju utworów romantyzm. Być może nadużywamy ostatnimi czasy tego słowa, ale pozwólcie raz jeszcze: klasyk.
Nad warstwą tekstową „Hal” zdążyło się już poznęcać parę osób. Chciałbym jednak przypomnieć, że nie słuchamy ambitnego, intelektualnego art-rocka tylko niezobowiązujących melodii na lato. Liryki Hal nie są głupie, bo jeśli tak, to głupia jest cała konwencja, w której obrębie porusza się zespół. Wakacyjne piosenki z tekstami o czymś innym niż wakacje i piosenki? (Pomijamy dziewczyny, dziewczyny są zawsze i wszędzie niezależnie od konwencji). Mamy więc portret zadowolonej z życia, wyjętej z amerykańskiego serialu młodzieży w przebojowym „Play The Hits”. Mamy garść serdecznych porad w stylu keep love as your golden rule. Mamy dużo prostych historii opowiedzianych jeszcze prostszymi słowami. Nie mogło być inaczej.
Mamy płytę na lato. Posłuchajcie koniecznie dopóki jest ciepło i zrozumiecie.