Eels
Blinking Lights And Other Revelations
[Vagrant; 26 kwietnia 2005]
Aby wydać dwupłytowy album w dobie ipodów trzeba mieć sporo odwagi. Z pewnością nie zabrakło jej Markowi Everettowi (lub jak kto woli – E), który przez siedem ostatnich lat zamknięty w swojej sypialni tworzył „Blinking Lights And Other Revelations”. Jedynymi znakami życia jakie wychodziły w tym czasie z jego domu były... kolejne, tworzone z niepasujących do konwencji założenia składników albumy Eels („Daisies Of The Galaxy”, „Souljacker”, „Shootenanny!”). Efekt: półtorej godziny muzyki ucinającej poprzedzające wydanie płyty sugestie większego filtrowania przez E swoich pomysłów. I choć spora część tego trzydziestotrzyutworowego molocha to jedynie impresjonistyczne szkice, przepastny tematycznie „Blinking Lights...” wydaje się być godnym sukcesorem „Electro-Shock Blues” z 1998, redefiniując jednocześnie pojęcie opus magnum formacji.
Z założenia miała to być płyta o „Bogu i wszystkich pytaniach dotyczących Boga”. W rzeczywistości Bóg jest tylko jednym z wątków „Blinking Lights...” mierzącego się z całym spektrum emocjonalnych odcieni życia, uczuć towarzyszących miłości, dorastaniu, odrzuceniu, nadziei, rozczarowaniu i wielu innych. Wszystko to pisane z bardzo subiektywnej i raczej pesymistycznej perspektywy. 40-letni E w dalszym ciągu nie rozprawił się z demonami przeszłości, już na samym wstępie tłumacząc: Mother couldn’t love me/ but that didn’t stop me/from liking her (...) Daddy was a drunk/ most unpleasant man. Autobiograficzna egzaltacja wydaje się być tutaj formą muzycznej terapii, z E przyznającym się do życiowego zrezygnowania i zgorzknienia. I don’t leave the house much/ I don’t like being around people (…) I’m turning out just like my father/ though I swore I never would.
People cheat and people lie/ and you just watch it all go by/ counting days until you die - szala stanów emocjonalnych E przechyla się zdecydowanie częściej w stronę neurotycznego pesymizmu. Paradoksalnie, w „If You See Natalie” ten sam Everett stara się rzucić komuś koło ratunkowe, zmieniając się nagle w orędownika życia. Właśnie. Na „Blinking Lights...” wszystko potrafi wywrócić się do góry nogami, dowodząc, że ostatnie siedem lat nie były dla autora płyty czasem niekończącej się autodestrukcji. „Hey Man (You’re Really Living)” ma w sobie tyle hurraoptymistycznej afirmacji świata, że brytyjska sekcja Hare Krishna wygląda przy nim niczym kółko fanatyków Joy Division. Nie obywa się również bez lekko odjechanego humoru („Going Fetal”, „To Lick Your Boots”). Niemożliwym wydaje się więc być spięcie „Blinking Lights...” jedną, znaczeniowo spójną klamrą, wyróżnienie jednego, przewodniego nurtu myślowego. Płyta nie tworzy całości, a muzyczne przerywniki, których tytuły wyjaśniają często ich znaczenie („Theme For A Pretty Girl That Makes You Believe God Exists”) pogłębiają wrażenie nastrojowego i tematycznego rozgardiaszu. No cóż, nikt nigdy nie powiedział, że życie jest poukładane...
Fani powinni paść na kolana. Eels nie zrewolucjonizowali swojego podejścia do muzyki, czując się pewnie na wypróbowanym, alt-rock-country-surrealistycznym terytorium. Everett w dalszym ciągu śpiewa bardziej przez nos niż usta, utrzymując swoje marudzenie znakiem rozpoznawczym formacji. To co odróżnia „Blinking Lights...” od poprzednich płyt zespołu to jakość poszczególnych kompozycji. Wymienianie kolejnych wyżyn songwriterskich mogłoby zająć następne trzy akapity, ograniczę się więc do jednej pozycji. Subiektywnie najlepszych dwóch minut i czterdziestu sekund półtoragodzinnej całości. Ascetycznie przepiękny „Suicide Life” mógłby być piosenką uniwersalną, ponadczasowym standardem na miarę „Imagine” Lennona, gdyby nie tradycyjnie negatywny przekaz. Niestety pozostanie jedynie ukrytą perełką, siódmą pozycją na siódmym albumie Eels. Albumie, który za dziesięć lat może być uważany za najlepszą pozycję w dyskografii formacji. Dzisiaj to wystarczający powód aby przeprosić się z Markiem Everettem. To także jedna z najlepszych płyt 2005, jakkolwiek banalnie w dobie ipodów może to zabrzmieć...